Książka

Paul Kingsnorth: Wyznania otrzeźwiałego ekologa

okładka książki Paul Kingsnorth Wyznania otrzeźwiałego ekologa
Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 224/(16) 2024

Autor był niegdyś żarliwym ekologiem. Tymczasem teraz, jak twierdzi, ekologów można spotkać na konferencjach i rautach organizowanych przez wielkie korporacje, piejących hymny ku czci „zrównoważonego rozwoju” i „etycznej konsumpcji” (…) Kingsnorth przekonuje, że świat jaki znamy zmierza ku końcowi, podczas gdy my chcemy żyć tak jak do tej pory, łudząc się, że wystarczy jedynie odejść od paliw kopalnych czy wspierać „ekorozwój” – od Wydawcy.

Wydawnictwu Ha!art dziękujemy za udostępnienie fragmentu do publikacji. Zachęcamy do lektury całej książki.

*

Zostałem ekologiem za sprawą silnej reakcji emocjonalnej, którą odczuwam, przebywając w odludnych miejscach oraz w odniesieniu do tego, co pozaludzkie – do buków, żywopłotów, bijących wodospadów, śpiewających ptaków, latających ryb z Morza Jawajskiego, koron drzew tropikalnych lasów o zmierzchu i gibonów szukających nad brzegiem czegoś do zjedzenia. Za tą reakcją przyszło poczucie, które stało się później podstawą szeregu przemyśleń, mianowicie: wszystkie te rzeczy są cenne same w sobie; są pożywką dla duszy i potrzebują ludzi, aby ci przemawiali w ich imieniu i bronili przed innymi ludźmi, jako że nie znają one naszego języka, a i my zapomnieliśmy, jak się z nimi komunikować; wreszcie dlatego, że zabijamy je, aby przeżyć. Robimy to świadomie, czasami nawet jest nam przykro z tego powodu, jednak ostatecznie niczego nie zmieniamy, bo przecież jesteśmy głodni, albo raczej tak sobie to tłumaczymy.

Dziś nie są to przekonania zbyt popularne, jak sądzę.

Współczesny ekologizm padł ofiarą kultu użyteczności, podobnie zresztą jak każda inna sfera naszego życia, od nauki po oświatę. Teraz nie zostaje się ekologiem za sprawą reakcji emocjonalnej odczuwanej w odludnych miejscach – w tym kraju trudno byłoby je nawet znaleźć. Dziś robi się to, aby promować tak zwany zrównoważony rozwój.

Co oznacza ten dziwaczny i sztucznie brzmiący zwrot? Na pewno nie chodzi w nim o obronę pozaludzkiego świata przed stale rosnącym imperium homo sapiens, choć część jego stronników lubi udawać przed sobą i innymi, że jest inaczej. Rzecz w tym, aby podtrzymać naszą cywilizację na odpowiednio wysokim poziomie komfortu, który bogaty świat, czyli my, uznaje za właściwy, i robić to tak, aby nie niszczyć przy tym „kapitału naturalnego” lub też „zaplecza surowcowego”.

Innymi słowy jest to kawał całkowicie skoncentrowanego na człowieku politykierstwa pod przykrywką troski o planetę. Poglądy takie w ciągu zaledwie dekady stały się wszechobecne – głosi je prezydent USA, głosi prezes angielsko-niderlandzkiego koncernu Shell i cała masa innych. Ekologizm odniósł całkowity sukces, ale zapłacił za niego swą duszą.

Pozwólcie, że przytoczę jeden z przykładów realizacji tego cyrografu. Jeśli zrównoważony rozwój czegokolwiek dotyczy, to rzeczą tą jest węgiel. Dotyczy węgla i zmian klimatycznych. Słuchając większości dzisiejszych ekologów, można dojść do przekonania, że są to jedyne zagadnienia, o których w ogóle warto mówić. Zrównoważony rozwój jest tożsamy z powstrzymaniem emisji dwutlenku węgla, gdyż ta grozi znacznym pogorszeniem perspektyw materialnego postępu naszego gatunku oraz niedopuszczalną degradacją zaplecza surowcowego wraz z narażeniem istotnych zasobów kapitału naturalnego. Jeśli się z tym szybko nie uporamy, czeka nas powrót do cerowania skarpet, uprawy własnej marchewki, wakacji w Weston-super-Mare [1] i innych trudnych do wyobrażenia rzeczy. Koszmar naszych przodków powróci jak w dawnych sagach. Problem emisji dwutlenku węgla należy rozwiązać tak, jak się to robi z pijanym – rozbić mu butelkę, zrobić to szybko i przy użyciu maksimum siły. Proszę mnie źle nie zrozumieć, ja wcale nie wątpię, że zmiany klimatyczne mogą zachwiać maszyną ludzką. Jestem zdania, że to już się dzieje i jedyna rzecz, którą na tym etapie można zrobić, to łagodzić najgorsze tego efekty.

Ale jestem też przekonany, że obawa przed utratą zarówno komfortu, jak i poczucia sensu dostarczanego nam przez cywilizację do tego stopnia przeszyła umysły ekologów, że zapominają oni o całej reszcie.

Spalanie węgla musi być powstrzymane w taki sposób, jak to zrobiono z Umajjadami w bitwie pod Tours [2], inaczej wszystko przepadnie.Takie redukcjonistyczne podejście do wyzwań dotyczących stosunków człowiek– środowisko prowadzi do oczywistych wniosków – jeśli problemem jest emisja dwutlenku węgla, to jego rozwiązaniem jest zerowy poziom emisji dwutlenku węgla. Społeczeństwo musi podejść do sprawy umiejętnie, szybko i z wykorzystaniem wszystkich możliwych środków. Trzeba niezwłocznie zadbać o właściwe technologie, które zapewnią nam tak potrzebną czystą energię, dzięki której już zawsze będzie jasno i szybko.

Osiągnięcie tego celu będzie wymagało pozyskiwania ogromnych ilości energii z otoczenia, czyli ze słońca, wiatru i wody. Oznacza to powstanie nowych, olbrzymich skupisk przemysłu w miejscach, gdzie tej energii jest najwięcej. Tak się nieszczęśliwie składa, że są to również najdziksze, najbardziej dziewicze oraz najpiękniejsze zakątki ziemi, a więc takie, które ekolodzy mieli z założenia chronić.

Również pustynie, a więc krajobrazy jak dotąd najbardziej chyba odporne na trwałe zagarnięcie przez ludzi, mają być skolonizowane za sprawą olbrzymich paneli słonecznych, czyli szkła, stali i aluminium, zajmujących obszary dorównujące niewielkim państwom. Góry, wrzosowiska i dzikie wyżyny będą wystawione na słońce niczym wampiry. Ich piersi przebite zostaną kołkami turbin wiatrowych wysokich na sto pięćdziesiąt metrów wraz towarzyszącymi im drogami dojazdowymi, masztami, słupami i przewodami. Morza i oceany, które już teraz pełne są plastikowych odpadów i w których zanika podwodne życie, będą upstrzone ogromnymi turbinami morskimi, a ich brzegi na podobieństwo wiktoriańskiego naszyjnika przyozdobią setki urządzeń wykorzystujących energię fal. Ujścia rzek zostaną poprzecinane i zamulone za sprawą budowy kolejnych zapór. Pola uprawne, a nawet lasy deszczowe, najbardziej życiodajne środowiska na Ziemi, już teraz zamieniają się w wysoce dochodowe plantacje biopaliw, mające zapewnić wolne od wyrzutów sumienia paliwo dla spragnionych ruchu rzesz Europejczyków i Amerykanów.

Powinno być wystarczająco jasne, do czego to wszystko prowadzi, jednak wielu pozornie świadomych ludzi woli tego nie widzieć.

Mamy tu do czynienia z tą samą starą śpiewką, a więc ekspansją, kolonizacją i postępem ludzkości, tyle że bez węgla. Jest to ostatnia faza naszego lekkomyślnego, egoistycznego i powodowanego ślepą ambicją niszczenia tego, co dzikie, czyste i pozaludzkie. To masowa zagłada ostatnich dzikich terenów celem nasycenia gospodarki człowieka. Tymczasem ludzie, całkiem bez ironii, nazywają to ekologią.

Jakiś czas temu napisałem artykuł, który w skrótowej formie opisywał wpływ przemysłowych elektrowni wiatrowych (często nazywanych w Orwellowskiej nowomowie farmami wiatrowymi) na obszary wyżynne Wielkiej Brytanii. Następnego dnia dostałem e-maila od znajomego ekologa, który wyraził nadzieję, że się czerwienię ze wstydu. Pisał, że nie mam racji, a wręcz jestem niebezpieczny. Jak mogę wspierać przemysł paliw kopalnych? Czy nie wiem, że zmiana klimatu wyrządzi opisywanym przeze mnie terenom znacznie poważniejsze szkody niż elektrownie wiatrowe? Czy nie rozumiem, że tylko w ten sposób można pilnie ograniczyć emisję dwutlenku węgla? Czy nie dostrzegam piękna tych wiatraków i tego, że są one dużo ładniejsze niż elektrownie atomowe? Mogę sobie uważać, że „widok” jest istotniejszy niż przyszłość ludzkości, ale to tylko dlatego, że jestem drobnomieszczańskim eskapistą, który powinien zacząć myśleć realnie.

W tym momencie stało się dla mnie jasne, że to, co ja postrzegam jako kolejny etap natarcia człowieka na świat pozaludzki, dla wielu spośród moich przyjaciół ekologów jest postępem, czystą energią i zrównoważonym rozwojem.

To, co ja nazywam zniszczeniem, dla nich jest rozwiązaniem na dużą skalę. Ich pomysł jest realny i z konieczności niecierpiący zwłoki. Łączy w sobie naturę ludzką i rynek, które – jak wiemy – są tożsame. Tu nie ma czasu na idealizowanie gór i lasów, tu chodzi o ograniczenie emisji gazów cieplarnianych, a ten cel uświęca wszystkie środki.

Trochę trwało, zanim zrozumiałem, z czym skojarzyły mi się tego typu opinie. Ponownie wylądowałem w labiryncie na skąpanym w blasku księżyca wzgórzu. W tej gorączkowej walce o zrównoważony rozwój chodzi o to samo, co zwykle. Ludzie, którzy wydawali się moimi sprzymierzeńcami, w agresywny sposób zabiegają o uprzemysłowienie tego, co dzikie, i robią to w imię dążeń ludzkości. Jest to ten sam rodzaj wykorzenionej i zdystansowanej formy zniszczenia, która sprawiła, że znalazłem się na szczycie Twyford Down. Z tą tylko różnicą, że teraz dokonuje się coś w rodzaju brutalnej kalkulacji, która pozwala tym ludziom wierzyć, że chodzi o coś zgoła innego.

Przeprowadzenie autostrady przez wzgórza – źle, elektrownie wiatrowe na tych samych wzgórzach – dobrze. Terminal kontenerowy szkodzący równinom błotnym w ujściach rzek – źle, zapora wodna jako forma odnawialnego źródła energii w tym samym miejscu – dobrze. Od zniszczenia odejmijmy węgiel i otrzymamy zrównoważony rozwój.

Tak więc znów byłem luddystą, NIMBY-tem, reakcjonistą i romantykiem stającym na drodze rozwoju. Dotarło do mnie, że mam do czynienia z ekologami niezwiązanymi z żadnym konkretnym środowiskiem. Ich rozmowy dotyczyły koncentracji dwutlenku węgla w cząsteczkach na milion, recenzowanych publikacji, zrównoważonej technologii, supersieci wykorzystujących odnawialne źródła energii, zielonego wzrostu i piętnastej konferencji stron. Organizowali kampanie wspierające „Planetę” albo „Ziemię”, ale brakowało im najważniejszego, czyli poczucia realnej więzi z jakąkolwiek częścią naszego globu.

*

Po powrocie na uniwersytet, będąc rozkochany w moim nowym radykalizmie – jak to student, zacząłem sięgać po lektury. Oczywiście nie do tych, które powinienem był czytać, typu historie lollardów [3] i Johna Wycliffe’a albo dzieje Europy w czasach przed reformacją. Zacząłem sięgać po książki z dziedziny ekologii politycznej, gdzie po raz pierwszy zetknąłem się z wielce szalonymi pomysłami. Czułem, jak stopniowo otwiera się mój umysł, a najbardziej zajmowały go implikacje związane z nową dla mnie wówczas dziedziną zwaną ekocentryzmem. Streszczały się w niej wszystkie żywione przeze mnie od lat uczucia. Do tej chwili nie miałem pojęcia, że istnieje termin, który może dawać im wyraz, ani że są ludzie, którzy czują podobnie i piszą o tym tak niesamowite książki. Jak do tej pory najbliżej wyartykułowania tych uczuć był dla mnie Wordsworth, którego czytałem w szkole ponadpodstawowej. Czułem się podekscytowany, gdy zaczynało do mnie docierać, o co chodzi w tych wszystkich wierszach o pasterzach i dziewczynach o imieniu Lucy. To była bratnia dusza! To był człowiek, który kochał i odczuwał strach dzięki górom, który wierzył, że skały mają duszę, że „[…] nigdy Przyroda nie zdradza / Serca, co kocha ją” [4] (choć nawet wtedy brzmiało to dla mnie nazbyt optymistycznie). Odkryłem też wtedy nowe słowo – panteizm.Jak na razie powiedziałem sobie, że ja też będę ekocentrystą. Nie było to równoznaczne z byciem egocentrykiem, choć niektórzy mieli na ten temat inne zdanie, ani tożsame z ekscentrycznością, mimo że brzmiało podobnie.

Zostałem ekocentrystą, ponieważ nie wierzyłem – i nadal nie wierzę, gdyż nie jest to kwestia myślenia – że człowiek jest centrum świata, a Ziemia to jego podwórko, oraz że człowiek może na niej robić, co tylko zechce.

Nie wierzyłem nawet w to, że dzieła ludzkie są tak ważne, za jakie się je uważa. Byłem zdania, że człowiek jest częścią czegoś większego, czegoś, co ma takie samo prawo do tej planety, jak i my, a co tymczasem rozdeptujemy celem osiągnięcia własnych korzyści. Takie wstydliwe myśli prześladowały mnie od lat. Zawsze uważałem, że piękno brzozowego pnia warte jest każdej Mona Lisy, a zachód słońca w sobotni wieczór jest lepszy niż sobotni wieczór przed telewizorem. Od zawsze też sądziłem, że to, co dla mnie naprawdę ważne, nie może być ani policzone, ani okiełznane, zwłaszcza przez ludzi, którzy uważali i nadal uważają, że powinienem po prostu dorosnąć.

Przez wiele lat tłumaczono mi, że w najlepszym wypadku uczucia tego typu są czarująco naiwne, w najgorszym zaś niebezpieczne i świadczą o zacofaniu. Później do tego zbywania dodano znajome określenia typu romantyk, luddysta czy NIMBY-ta i tym podobne, które mają służyć podtrzymaniu status quo w odniesieniu do wizji ludzkiego przeznaczenia. Na razie jesteśmy jednak w momencie odkrycia przeze mnie swojego miejsca. Byłem wówczas młodym, gniewnym, radykalnym ekologiem i ekocentrykiem, a moim celem stało się ocalenie świata.

Gdy wspominam protesty drogowe z połowy lat dziewięćdziesiątych, a zdarza mi się to dosyć często, pojawia się sentyment, nostalgia i uczucie wdzięczności za to, że mogłem brać w nich udział, widzieć to, co widziałem, i robić to, co robiłem. Ale mam też świadomość, że nie jest to jedyny powód, dlaczego tak często myślę, mówię i piszę o Twyford Down, Newbury i Solsbury Hill, zanudzając nawet najbardziej cierpliwych przyjaciół. Sądzę, że musiał być to ostatni raz, kiedy czułem się częścią ruchu ekologicznego – prawdziwie ekologicznego. Ludzie biorący udział w tych protestach byli takimi samymi ekocentrystami jak ja. Nie patrzyliśmy na środowisko jak na coś zewnętrznego, odseparowanego od człowieka, coś, co trzeba wykorzystać, zniszczyć lub chronić w zależności od ludzkich zachcianek. Uważaliśmy się za część tego środowiska – żyliśmy wewnątrz niego i z niego się wywodziliśmy.

Czuć było w tym ducha Wordswortha, bowiem broniliśmy lasów dla nich samych. Żyliśmy wśród dębów, we wnętrzu przebiegających pod nimi cudownych i chaotycznych korytarzy, gdzie gnieździliśmy się przy samej ziemi niczym króliki lub borsuki, pod rozgwieżdżonym niebem i przy padającym deszczu. Byliśmy połączeni z tym miejscem, kochaliśmy je i choćby na krótko uczyniliśmy je naszym domem. Niewiele w tym było teoretyzowania, za to dużo praktyki, a jeszcze więcej zwykłego bycia. Bycia w konkretnym miejscu, poznawania go oraz stawania w jego obronie. To był ekologizm w najczystszym wydaniu, a ci, którzy byli jego częścią, oddawali się tej krainie sercem i umysłem.

Minęło parę lat i wszystko to wyparowało. Z początku nie byłem świadomy tego, co się dzieje, a gdy wreszcie zaczęło to do mnie docierać, było już po wszystkim. Ekocentryzm, który w najprostszych słowach oznacza umiłowanie danego miejsca, pokorę, poczucie przynależności oraz doznania, po prostu przestał być obecny w rozmowach „ekologów”, które słyszałem. Zastąpiły go dwa typy narracji. Jedna dotyczyła ocalenia świata dzięki farmom wiatrowym, a więc ta sama historia co zawsze, tyle że trochę upiększona. Druga z kolei pobrzmiewała odległym, ponurym odgłosem maszerujących butów i klekotu mieczy nadchodzącej piątej kolumny.

Ekologia, która w swoim najczystszym, pierwotnym wydaniu dystansowała się wobec sztywnej i zaskorupiałej polityki lewej czy prawej strony, proponowała wizję świata mówiącą o tym, że problemem jest sam wzrost gospodarczy oraz myślenie skoncentrowane na przemyśle, które akurat łączy obie strony barykady. Taka ekologia została wessana przez zionącą, bezdenną otchłań „progresywnej” lewicy.

Nagle osoby podobne do mnie, mówiące o brzozowych lasach, wzgórzach i zachodach słońca, były w mniej lub bardziej wybredny sposób spychane na margines przez ludzi wprowadzających „analizę klasową” do polityki Zielonych.

Okazało się, że całe to gadanie o naturze było burżuazyjne, właściwe dla Zachodu i całkowicie bezproduktywne. Wyrażała się w nim mieszczańska próżność, a nie ma przecież niczego gorszego od mieszczańskiej próżności. Robotnicy nie mają przecież czasu na tego typu przemyślenia (chociaż nikt nie miał oczywiście zamiaru poinformować ich, że będą traktowani jak niemoty i niechętne naturze mięso armatnie w politycznej walce). Obiektywnie rzecz biorąc, było to strasznie prawicowe. W końcu Hitler również lubił przyrodę i był wegetarianinem. Wszystko to stało się więc głęboko problematyczne.

Dla mnie bardziej problematyczne było jednak to, co kryło się za tego rodzaju wypowiedziami. Trwające przez kilka ostatnich dekad globalne niepowodzenie lewicowego projektu przyciągnęło do Zielonych pozbawionych złudzeń socjalistów, trockistów, marksistów i innych, którzy nie byli już w stanie uwierzyć ani w komunizm, ani w Partię Pracy, ani nawet w George’a Gallowaya [5], za to znaleźli w Zielonych dobrze wróżący na przyszłość azyl. Wraz ze swoimi marszami, banerami „Stop the War” i chustami symbolizującymi solidarność z Palestyńczykami wnieśli do ruchu nową wrażliwość.Od tej pory można było odnieść wrażenie, że w ekologii nie chodzi o dziką naturę, ekocentryzm, świat pozaludzki i nasze z nim relacje. Zaczęło w niej chodzić o (ludzką) sprawiedliwość społeczną, równość, (ludzki) rozwój i troskę o to, aby realizacja tych zadań nie odbywała się kosztem (ludzkiej) bazy surowcowej, którą kiedyś, w czasach gdy byliśmy naiwni i problematyczni, nazywaliśmy naturą. Nagle niekończący się wzrost gospodarczy okazał się rzeczą dobrą, bo przecież prawem ubogich jest stać się zamożnymi. Zwieńczeniem tej kwadratury koła dla wciąż wierzących w sens tego przedsięwzięcia było przekonywanie nas, że (ludzka) sprawiedliwość społeczna i sprawiedliwość środowiskowa są ze sobą ściśle powiązane. Była to tak groteskowa teza, że trudno traktować ją jako coś więcej niż tylko pobożne życzenie.

Nagle utrzymanie dziesięciu miliardów ludzi na Ziemi przestało być w ogóle problemem, a każdy, kto sugerował coś przeciwnego, wcale nie odwoływał się do kryzysu środowiskowego, ale mówił językiem faszyzmu, rasizmu, dyskryminacji płciowej, orientalizmu, esencjalizmu czy innych modnych i w dużej mierze niesprawdzonych pojęć.

Mogłoby się wydawać, że prawdziwym problemem nie jest relacja pomiędzy człowiekiem i światem pozaludzkim, lecz kwestia tłustych kotów, bankierów czy burżujów. Należało się ich pozbyć za sprawą marszy, protestów oraz oddawania głosów na kanapowe partie. W ten sposób można przygotować drogę dla ekosocjalizmu, a więc takiego zlepka idei, który z miejsca zagwarantuje nieprzychylne nastawienie dziewięćdziesięciu pięciu procent populacji.

Mój opór przeciwko temu nie brał się z tego, że widziałem ekologizm raczej po prawej stronie sceny politycznej albo że sam byłem prawicowcem, co jest nieprawdą (obecnie patrzę na całe to piekiełko z poczuciem zniechęcenia i frustracji). Jestem też w stanie zrozumieć przyczyny, dla których czerwona kolonizacja Zielonych przyniosła powodzenie. Współczesny ekologizm po części wywodzi się z powstałego na początku ubiegłego stulecia ruchu obrońców przyrody, a on stawiał na ochronę rzekomo dziewiczych krajobrazów kosztem ludzi. Dość powszechną praktyką, od Afryki po Stany Zjednoczone, było zmuszanie ludności plemiennej do opuszczania swoich ojczystych ziem, które akurat zamieniano na parki narodowe celem uzyskania wymyślonej „nietkniętej przyrody”. I faktycznie, Hitler był swego rodzaju ekologiem, a źródła, z których czerpała zielona myśl, były również inspiracją dla innych podejrzanych typów (co lubią wypominać niektórzy ideolodzy, kiedy prowadzą nagonkę na Zielonych – tak jakby w równie łatwy sposób nie można było im wytknąć, że równość bądź „sprawiedliwość społeczna” inspirowały też Stalina czy Pol Pota).

W tym kontekście zbratanie się ekologizmu z ideami sprawiedliwości i przyzwoitości jest jak najbardziej zrozumiałe, podobnie jak to, że w równym stopniu dotyczyły one zarówno ludzi, jak i całej planety. Nie mogło być zresztą inaczej, ponieważ natura nigdy nie istniała jako coś odrębnego od ludzi. Natura to my, a w ekologizmie od zawsze chodziło o to, jak należy postępować, wiedząc, że jesteśmy jej częścią, jak w związku z tym żyć dobrze, rozumieć ją i szanować, rozumieć też nasze w niej miejsce i odczuwać ją jako część nas samych.

Tak jak zrozumiałe było przesunięcie ekologizmu na lewo, tak zrozumiałe były też powody, dla których ruch ten zafiksował się na punkcie węgla. Jednocześnie szkody, jakie ludzie wyrządzili planecie, stały się na tyle widoczne (również dla tych, którzy czerpali z tego korzyści), że niełatwo już było ignorować zdanie Zielonych. I tak nadeszło zwycięstwo. Trudno dziś o gazetę, korporacyjną stronę internetową, wystąpienie polityka, a nawet o opakowanie ciasteczek, które nie bombardowałyby nas propagandą o konieczności „ratowania planety”. Niestety zieje od tego okropną pustką i poczuciem, że społeczeństwo czemuś się poddaje, ale nie bardzo wiedząc dlaczego. Cena za to przesunięcie i za ten cyrograf prawdopodobnie okaże się dla ruchu zabójcza.

A teraz nadszedł czas zapłaty. Ekologizm został wygładzony, przefiltrowany i przerobiony na własną modłę zarówno przez upadłą lewicę, która przypuściła nań dziwaczny i bezwiedny atak oskrzydlający wraz z idącą za nim analizą klasową wodospadów czy świeżego powietrza, jak i przez menadżerów z brygady „niski poziom emisji ponad wszystko”. W ekologizmie nie chodzi obecnie o absurdalne piękno koralowca albo o poranną mgłę unoszącą się ponad polami, nie chodzi o ekocentryzm ani o zmianę relacji pomiędzy nadmiernie cywilizowanym człowiekiem a światem za jego oknem. Nie chodzi też o życie blisko natury, o docenienie świata dla niego samego ani też o atak na egocentryczne fanaberie związane z funkcjonowaniem w bańce naszej cywilizacji.

We współczesnym ekologizmie chodzi o ludzi. Stał się on nagrodą pocieszenia dla stadka wypalonych trockistów, a równocześnie – cóż za ironia – dodatkiem do hiperkapitalizmu, katalizatorem w srebrnym SUV-ie światowej gospodarki. Dziś jest on wyzwaniem dla inżynierów, narzędziem do rozwiązywania problemów w rękach ludzi, dla których widok Gór Pennińskich w jasny, zimowy dzień nie kojarzy się z transcendencją, tylko ze zmarnowaną okazją do pozyskania energii odnawialnej. Chodzi w nim o ratowanie cywilizacji przed następstwami jej działania.

Ekologizm ten stanowi desperacką próbę powstrzymania Gai przed czkawką, za którą pójdzie zniszczenie naszych kawiarni i szerokopasmowych połączeń. To nasza ostatnia nadzieja.

*

Oczywiście generalizuję, spektrum ekologizmu jest bowiem tak samo pojemne jak socjalizmu, anarchizmu czy konserwatyzmu, i podobnie jak one może generować niekończące się wewnętrzne konflikty. Wiele osób identyfikujących się z ruchem nie zgadza się z podejściem głównego nurtu, który w tym miejscu atakuję. Niemniej to jest główny nurt i w taki sposób większość ludzi postrzega dzisiejszy ekologizm, mimo że niektórzy ekologowie życzyliby sobie inaczej. Właśnie takie argumenty wysuwa i takie stanowisko przyjmuje ekologizm w swoim najbardziej rozpowszechnionym wydaniu – będąc już siłą o znaczeniu globalnym – w celu odkupienia naszych przewin. Oczywiście są ku temu powody, zresztą zawsze jakieś się znajdą, ale bez względu na to, jakie one są, zaprowadziły Zielonych na ciemną, brudną i prowadzącą donikąd ścieżkę, gdzie z przepełnionych pojemników wysypują się odpady, pękają żarówki, a bezpańskie psy są autentycznie wygłodniałe.

Czy da się z tym coś zrobić? Pewnie nie. Zresztą było to chyba rzeczą nieuniknioną, że utylitarne społeczeństwo zrodzi utylitarny ekologizm, podobnie jak niemożliwe było pozostanie Zielonych poza przyjętymi podziałami politycznymi. Jeśli zaś chodzi o mnie, cóż, nie jest to już moja bajka, to wszystko. Trudno mi zewrzeć szeregi z ludźmi, którzy pożerają lądy w imię ich ratowania. Nie mogę mówić językiem nauki, jeśli nie koresponduje z nim poezja, ani nie mogę mówić z kamienną twarzą o potrzebie ratowania planety, kiedy tak naprawdę chcę ocalić samego siebie przed tym, co nas czeka.

Jak każdy z nas jestem żołnierzem imperium, imperium homo sapiens, które rozciąga się od Tasmanii po Ziemię Baffina. I jak każde imperium bazuje ono na wywłaszczeniu oraz wyzysku, które ubiera się w szaty moralności i obowiązku.

Gdy zamieniamy pustkowie w ziemię uprawną, mówimy o obowiązku nakarmienia ubogich. Gdy uprzemysławiamy tereny dzikie, mówimy o obowiązku powstrzymania zmian klimatycznych. Gdy trafiamy harpunem w wieloryba, mówimy o naszym zobowiązaniu wobec nauki. Gdy wycinamy lasy, mówimy o powinności rozszerzania działalności. Zmieniamy skład chemiczny atmosfery ziemskiej – połowa z nas udaje, że tego nie ma, a druga połowa momentalnie zaczyna poszukiwać nowych urządzeń, które mogłyby to odwrócić. Zaprzeczanie, wypieranie, złość i strach – właśnie w ten sposób działają imperia, zwłaszcza gdy wchodzą w fazę rozkładu.

To właśnie środowisko jest ofiarą tego imperium. Natomiast sam termin „środowisko” jest na tyle zdystansowany i tak bardzo pusty, że nie odnosi się do niczego. Tymczasem chodzi o powietrze, wodę i istoty żywe, które całymi stadami czy tabunami pozbawiamy życia albo schronienia, a ostatecznie także chodzi o nas samych. To my jesteśmy tym środowiskiem, jesteśmy z niego, jesteśmy wewnątrz niego, tworzymy je i nim żyjemy, jesteśmy owocami, ziemią i drzewem, a to, co robimy z korzeniami czy liśćmi, później do nas wróci. Zrobiliśmy z siebie niewolników po to, aby się oswobodzić, a gdy kajdany zaczynają nam ciążyć, z pełnym zaufaniem wypatrujemy pojawienia się nowych, wygodniejszych wzorów.

Nie mam na to gotowego rozwiązania, jeżeli za takowe uchodzić miałby jakiś system polityczny, lepsze maszyny albo też pomysły na przeprowadzenie głębokiej przemiany w ludzkiej świadomości. Żywię tylko osobiste przekonanie bazujące na uczuciach i reakcjach wywiedzionych z wrzosowisk północnej Anglii i rzek południa Borneo, że umyka nam coś wielkiego.

Jako ludzie jesteśmy tak samo próżni, jak i wypchani, a będziemy napychać się do momentu, w którym zabraknie nam pożywienia.

Jeśli zaś za drzwiami naszej jadalni zastaniemy pustynię, to powiemy, że taka była konieczność. Przynajmniej będziemy wiedzieć, że to nie my, bo przecież my z zasady jesteśmy niewinni. W końcu jesteśmy ludźmi.

Cóż począć, kiedy żywi się takie uczucia? Uczucia do niczego nieprzydatne w świecie, w którym wszystko musi być do czegoś potrzebne. Wrażliwość w świecie użyteczności. Tego typu uczucia nie dają żadnych rozwiązań, nie budują żadnych ekodomów ani nie zmniejszają stężenia dwutlenku węgla w atmosferze. To sprawa dla marzycieli, tak istotna we współczesnym, zagonionym życiu, jak wschód księżyca albo data święta Lughnasadh [6]. Łatwo można je odrzucić, łatwo zlekceważyć, a więc analogicznie jak postępujemy z miejscami, które te uczucia wywołały, jak ze światem spoza cywilizacyjnej bańki, jak z ludźmi, którzy tego świata doświadczyli, choćby tylko za sprawą krótkich przebłysków zza ciemnego pasma wzgórz.Ale tak jest dobrze. Odrzucenie, frazesy, opryskliwość ludzi dojrzałych – niech sobie będzie.

Ja się wycofuję. Wycofuję się z marszy i kampanii, z kłótni, gadania o koniecznościach i o wszelkich fałszywych założeniach. Wycofuję się z używania słów i odchodzę. Idę się przejść.

Udaję się na pielgrzymkę, na której będę szukał tego, co zostawiłem w dżungli i przy wygasłych ogniskach. Będę również szukał tych części mojego serca i umysłu, których niegdyś unikałem, zajmując się fragmentaryzacją świata w celu jego ochrony, ufając, że tak właśnie trzeba. Posłucham wiatru i dowiem się, co mi chce powiedzieć, o ile w ogóle będzie chciał coś powiedzieć. Podejrzewam, że będę miał więcej czasu, niż przypuszczałem. Podążę ścieżką śpiewu [7] i wsłucham się w jej przesłanie, a pewnego dnia może nawet powrócę. Jeśli będę miał szczęście, to przyniosę naręcze świeżych opowieści, które rozrzucę niczym nasiona jabłoni ponad tą steraną i gniewną krainą.

Dark Mountain, numer 1, 2010

Wyznania otrzeźwiałego ekologa okładka książki
fot. Wydawnictwo

Paul Kingsnorth, Wyznania otrzeźwiałego ekologa, Wydawnictwo Ha!art, 2024

Przypisy:

[1] Nadmorska miejscowość wypoczynkowa w południowo-zachodniej Anglii.
[2] Nawiązanie do powstrzymania najazdu Arabów w bitwie pod Tours (znanej też jako bitwa pod Poitiers) w 732 roku.
[3] Lollardzi – angielsko-szkocki ruch plebejsko-religijny aktywny w XIV–XV wieku, któremu przewodniczył John Wycliffe. Ruch występował przeciwko nadużyciom Kościoła. Zamieszczona informacja wynika z faktu, że autor studiował historię nowożytną.
[4] W. Wordsworth, Opactwo w Tintern, tłum. S. Kryński, [w:] W. Wordsworth, S.T. Coleridge, R. Southey, Angielscy „Poeci Jezior”, Wrocław–Warszawa–Kraków 1963, s. 14.
[5] George Galloway – brytyjski lewicowy polityk, wydalony z Partii Pracy w 2003 roku. Zarzucono mu między innymi nawoływanie do odmowy wykonywania rozkazów przez brytyjskich żołnierzy walczących w Iraku. Jeden z działaczy antywojennej koalicji Stop the War (Stop Wojnie).
[6] Lughnasadh – obchodzone 1 sierpnia celtyckie święto. Wyznacza początek żniw.
[7] Nawiązanie do tradycji Aborygenów. Odbywają oni rytualną wędrówkę po kraju, w czasie której śpiewają pieśni przodków.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 224/(16) 2024

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Ekologia Chcę wiedzieć

Przejdź na podstronę inicjatywy:

Co robimy / Chcę wiedzieć

Być może zainteresują Cię również: