Po stronie pracowników
Rafał Woś opowiada o szansach i zagrożeniach dla pracowników związanych z koronawirusem, o wzmocnieniu instytucji propracowniczych i o zadaniach dla lewicy parlamentarnej.
Rafał Górski: Jakie dostrzegasz szanse oraz zagrożenia w kryzysie, który obecnie trwa dla świata pracy i dla samych pracowników?
Rafał Woś: Największe zagrożenie, jakie widzę, to jest to, że gospodarka zwolniła i za jakiś czas wpadnie w recesję, co oznacza, że pracownikowi będzie ciężej, bo w kapitalizmie pracownikowi w ogóle jest ciężej. Ciężko jest zawsze, a w czasie recesji jest szczególnie ciężko, ponieważ gwałtownie rośnie bezrobocie, czy to rejestrowane, czy to ukryte. Pracodawca ma teraz większą możliwość, żeby pracownika szachować, na przykład tym, że go zastąpi, a w efekcie do zmuszenia go, żeby zaakceptował niekorzystne dla siebie warunki pracy, ale korzystne dla pracodawcy i właśnie tego obawiam się najbardziej.
Nie obawiam się sytuacji masowego bezrobocia czy sytuacji, w której bezrobocie tylko z pozoru jest pod kontrolą. Obawiam się powtórki z kryzysu z 2008 r., kiedy pracownicy bojąc się, że stracą pracę, zwykle akceptowali wszelkie warunki, również te pogarszające ich pozycję, która i tak nie była dobra, bo wiedzieli, że jak tego nie zrobią, to nikt im nie pomoże. I w tym miejscu dochodzimy do takiego problemu, że oprócz recesji, która nadchodzi, jest jeszcze strukturalny problem – pracownicy nie mają realnie instytucji, na których mogliby się oprzeć i wzmocnić swoją pozycję. A im mniej tych instytucji, tym bardziej są uzależnieni od koniunktury. Z powodu braku tych instytucji, łatwiej jest pracowników rozgrywać przeciwko sobie i to jest to, czego obawiam się najmocniej w polskim kontekście, w ciągu najbliższych miesięcy, a nawet lat.
A jaka może wyniknąć szansa z tego kryzysu dla pracowników?
Każdy kryzys sprawia, że „wchodzą do gry” bardziej radykalne rozwiązania, czyli takie, które wcześniej wydawały się nierealne, teoretyczne, wręcz utopijne, a które teraz, w zależności od kontekstu politycznego mogą zostać zrealizowane. Wystarczy przywołać przykład keynesizmu z lat 30. i 40., który przyniósł dobrobyt w latach 50. i 60. na Zachodzie, a który wynikał z kryzysu. Ale tak samo z kryzysu wynikała na przykład nędza pracowników w III RP, po kryzysie związanym z upadkiem PRL-u. Jedno i drugie to były działania radykalne, które wprowadzono w życie w warunkach kryzysu, gdzie pierwsze było dobre dla pracowników a drugie fatalne.
Wszędzie tam, gdzie mogę, głosem publicystyki, będę starał się wskazać takie rozwiązania, których przyjęcie mogłoby wzmocnić pracowników i sprawić, żeby ten kryzys stał się dla nich szansą.
Takie rozwiązanie widzę przede wszystkim w bezwarunkowym dochodzie podstawowym, który z pomysłu odłożonego na wieczne nigdy, może teraz się zmaterializować czy to na poziomie narodowym, czy nawet ponadnarodowym. W USA taki dochód wprawdzie nie bezwarunkowy, został już wprowadzony przez Donalda Trumpa. Możemy więc sobie wyobrazić także u nas, na przykład „unijny dochód” w wysokości 1000 euro, który miałby jeszcze tę zaletę, że mógłby wzrosnąć. Oczywiście, nikt nie jest w stanie jednoosobowo tego zadekretować. Bardzo dużo zależy od dynamiki politycznej, którą będziemy mieć w najbliższych miesiącach.
Czym w praktyce jest bezwarunkowy dochód podstawowy?
Mechanizm polega na tym, że każdy członek wspólnoty otrzymuje bezpośrednie świadczenie pieniężne w gotówce albo na konto. To są konkretne pieniądze, a nie jakieś usługi, bony czy kartki na żywność, z którymi obywatel może zrobić, co chce. Nie ma żadnych ograniczeń. Wystarczy złożyć wniosek i powiedzieć, że „chcę te pieniądze”, bo mi się one po prostu należą i nie trzeba tego uzasadniać biedą czy trudną sytuacją życiową, bo to nie jest ani jałmużna, ani zapomoga tylko podstawowy dochód bezwarunkowy. Bezwarunkowy oznacza także, że obywatel nie musi się państwu do niczego zobowiązywać, żeby te pieniądze dostać, jak w przypadku zasiłku.
W bezwarunkowym dochodzie podstawowym ważne jest to, żeby w praktyce był on skierowany do jak najszerszej grupy obywateli. A to z tego prostego powodu, że jeżeli będzie on dedykowany tylko najsłabiej zarabiającym to bardzo łatwo ci, którzy z niego nie korzystają, będą mogli go przedstawić jako marnowanie publicznych pieniędzy oraz wspieranie najmniej wartościowych członków społeczeństwa.
Wówczas będzie on ludzi dzielił, zamiast łączyć. Zwróćmy uwagę na program 500+, który jest takim rodzajem bezwarunkowego dochodu podstawowego i choć nie jest skierowany do wszystkich, to trudno jest go skrytykować sporej części klasy średniej, ponieważ oni też są jego beneficjentami. Gdyby zaś było odwrotnie, mielibyśmy jeszcze więcej głosów, że to jest rozdawanie pieniędzy za darmo. Wprowadzony zatem bezwarunkowy dochód podstawowy w odpowiednio wysokiej kwocie (ale nie wprowadzany zamiast istniejących instytucji, bo to mijałoby się wówczas z celem, tylko właśnie obok nich), miałby tę zaletę, że umacniałby głównie tych pracowników, którzy będą w tych najbliższych miesiącach najbardziej narażeni na przemoc ekonomiczną, czyli na utratę pracy. A nawet, jeśli tę pracę utrzymają, to wracam do pierwszego pytania, o którym rozmawialiśmy – pracodawcom będzie bardzo łatwo szantażować pracowników, mówiąc: „Słuchaj, ty musisz teraz pracować na innych warunkach, za mniejsze pieniądze, przy większej liczbie godzin, bo jak nie to zobacz, tutaj i tak jesteś szczęściarzem, bo na twoje miejsce jest wielu takich jak ty”.
Uważam, że tego typu instrument jest w tym momencie możliwy do wprowadzenia. On jest intelektualnie przygotowany i ekonomicznie wyliczony. Jedyne, czego zawsze brakowało, to wola polityczna. Wprowadzenie takiego mechanizmu powstrzymują też bariery psychologiczne. Tymczasem kryzys jest takim momentem, kiedy te bariery należy odłożyć na bok i trzeba próbować takich rozwiązań, które są w zasięgu ręki. Ze swojej strony uczynię wszystko, żeby po taki mechanizm sięgnąć, ponieważ obawiam się sytuacji, w której ten kryzys zostanie wykorzystany, żeby pracownikowi odebrać również to, co mu się w ostatnich latach dobrej koniunktury i niezłych organów społecznych obecnego rządu poprawiło. I o to toczy się teraz gra.
Spytam o fundusze na ten bezwarunkowy dochód podstawowy. Czy tutaj nie dochodzimy do pomysłów, które od lat funkcjonują na marginesie debaty publicznej, a które kiedyś zgłaszało Stowarzyszenie ATTAC, później Thomas Piketty ze swoim zespołem, w odniesieniu do transferów międzynarodowych? Czy według ciebie to jest właśnie czas na to, żeby Unia Europejska stąd wzięła pieniądze?
Zwykle są dwie podstawowe drogi, z których można finansować taki program. Jedna droga jest bardziej klasyczna, już wypróbowana, czyli po prostu z opodatkowania, wyciągnięcia tych pieniędzy, które są w różnych miejscach, na przykład: większe opodatkowanie majątków, większe opodatkowanie przepływów kapitałowych, większe opodatkowanie nieruchomości mieszkaniowych. Opodatkowanie więc takich rzeczy, które niekoniecznie związane są podatkami osobistymi jak PIT (chyba że ich najwyższe stawki). Bo PIT najczęściej dotyczy pracowników. Trzeba więc sięgnąć tam, gdzie to bogactwo jest zakumulowane. Takie mechanizmy już działają w Polsce i na świecie.
To jest klasyczna droga, którą łatwo jest sobie wyobrazić, ale paradoksalnie z różnych przyczyn jest trudniejsza do przeprowadzenia, a wręcz może się nie udać, na co zwraca uwagę także Piketty. I tutaj dochodzimy do drugiego sposobu finansowania bezwarunkowego dochodu podstawowego, czyli do szeroko rozumianej polityki monetarnej. Na początku trzeba zdać sobie sprawę z tego, że systemy finansowe i w ogóle pieniądz, waluta od dawna nie opiera się już na kruszcu, czyli na złocie tak, jak to miało miejsce w XIX w. czy jeszcze w dużej części XX w. Dzisiaj posługujemy się pieniądzem, który w dużej mierze jest pieniądzem wirtualnym. System finansowy od lat z niego korzysta, kapitalizm współcześnie operuje kredytem, może więc czas najwyższy skorzystać z tego narzędzia dla dobra wspólnego, wprowadzając coś, co nazywa się Modern Monetary Theory (MMT), czyli nowoczesna teoria monetarna.
Kraj, który dysponuje własną walutą, może wygenerować pieniądze na bezwarunkowy dochód podstawowy dla własnych obywateli. Metody finansowania są, można o nich rozmawiać. Potrzebna jest, jak zawsze, wola polityczna, ale też potrzeba szerszych niż dotąd horyzontów u naszych politycznych decydentów i patrząc na Program 500+ osobiście uważam, że sięgnięcie po nowe narzędzia w polityce monetarnej jest możliwe.
Skoro rozmawiamy o wdrażaniu nowych narzędzi przy okazji tego kryzysu, to czy to jest też moment, żeby mocniej akcentować potrzebę wprowadzenia emerytury obywatelskiej?
Emerytura obywatelska jest podobnym mechanizmem do bezwarunkowego dochodu podstawowego, ponieważ co do zasady dochód podstawowy dotyczy ludzi w wieku produkcyjnym. Można by więc napisać takie oto równanie: 500+, czyli pieniądze de facto płynące do rodziców, ale na dziecko przyznawane do 18 roku życia, plus bezwarunkowy dochód podstawowy, który dotyczy ludzi między 18 rokiem życia a tym momentem, kiedy przechodzą na emeryturę, plus emerytura obywatelska, która adresuje ten problem dotyczący emerytur. Kwestia wdrożenia bezwarunkowego dochodu podstawowego o tyle wydaje mi się w tej chwili pilniejsza, że obecny kryzys jest kryzysem realnej gospodarki, który zaowocuje problemami ludzi, którzy muszą na co dzień się utrzymywać. Natomiast system emerytalny, który oczywiście zawsze jest zależny od sytuacji całego państwa, jest jeszcze drożny i nie zawali się szybciej, niż pogorszy się sytuacja pracowników. I to o nich w pierwszej kolejności należy zadbać.
Kto powinien dzisiaj forsować wprowadzenie tych instrumentów?
Żyjemy w demokracji parlamentarnej, zatem takie rozwiązania muszą wejść na agendę rządową, sejmu, co w warunkach polaryzacji, którą w Polsce mamy, nie jest proste. Na razie, patrząc na rozwiązanie, które zaproponował rząd w formie tarczy antykryzysowej, trudno jest przekonać do innych mechanizmów. Wszyscy wiemy, gdzie ląduje większość propozycji ustaw ze strony opozycji, albo w sejmowej zamrażarce, albo w sejmowym koszu. Gra parlamentarna, która się toczy i ma swoje prawa, nie wyczerpuje jednak całego obrazu, a jedynie jej część medialną. Istotny jest też nacisk ze strony instytucji społecznych typu związki zawodowe, organizacje pozarządowe czy ze strony mediów i to też trzeba robić nawet, jeśli wydaje się to syzyfowe. W tym momencie korona-kryzys nie przekłada się mocno na niestabilność sceny politycznej. Może tak się zdarzyć za rok, ale na razie się na to nie zanosi, więc ci, którzy proponują zmiany, mogą odnieść takie wrażenie, które i ja mam często, że to wszystko „psu na budę” jest potrzebne. Staram się jednak siebie przekonywać, że warto.
Wymieniłeś związki zawodowe, publicystów, partie, organizacje pozarządowe. Dodałbym jeszcze rady pracowników. Co powinni zrobić pracownicy, którzy nigdzie nie są zrzeszeni, żeby narzędzia, o których wcześniej wspomniałeś, faktycznie mogły zaistnieć?
Oczywiście pracownikom trudniej jest formułować i forsować różne ścieżki rozwiązań bez takich instytucji, jak rady pracowników czy związki zawodowe, a w wielu miejscach tych instytucji zwyczajnie nie ma.
Z drugiej strony, są też firmy, jak na przykład firmy rodzinne, w których rozmawia się z pracownikami, gdzie właściciel jest dostępny na miejscu, często pracuje obok innych i tutaj jest na pewno łatwiej. Inaczej to wygląda w korporacji, gdzie decyzje podejmowane są na innym szczeblu, często w innym państwie. Niemniej, dla tych wszystkich, którzy czują, że ich głos w jakimś stopniu może docierać do decydentów mam taką radę, żeby proponować tworzenie wewnątrz firmy funduszy solidarnościowych. Powiedzieć, że wiemy, że będzie teraz ciężko i niektórzy z nas mają lepsze umowy, a inni mają gorsze, że są wśród nas tacy, którzy mają taką umowę, że pracę utrzymają, ale są i tacy, którzy będą mieć trudno, bo są na przykład podwykonawcami, albo ich wypłata warunkowana jest tym, czy dostarczą jakiś produkt, bo niby są zewnętrznymi firmami, z różnych przyczyn samozatrudnionymi, ale tak naprawdę są przecież częścią tego zespołu. Można, więc proponować utworzenie takich wewnątrzfirmowych mechanizmów, jak jakiś fundusz, z którego będzie można coś zapewnić tym, których umowy są prekaryjne, żeby nie wpadli w czarną dziurę. I to wydaje mi się do zrobienia w niektórych firmach, bo oczywiście nie we wszystkich. Sądzę jednak, że znajdą się firmy, gdzie można by taką rzecz przedstawić na jakimś zwołanym ad hoc zebraniu zespołu, w poszerzonym składzie z zarządem i to by mogło zadziałać. Proponowałbym więc apele o solidarność, bo wbrew pozorom hasło „solidarność” w Polsce budzi raczej dobre skojarzenia.
Przedsiębiorcy też się różnią między sobą. Nie jest tak, że wszyscy nastawieni są wyłącznie na zysk, a los pracowników ich nie obchodzi. Jest wśród nich wielu pracodawców, którzy przynajmniej próbują o pracownikach nie zapominać, którzy też lubią dobrze o sobie (jako o pracodawcy) myśleć, dlatego warto jest dać im taką szansę, żeby nadal mogli o sobie dobrze myśleć i, żeby zamiast dokręcać śrubę pracownikom, zgodzili się czasowo na niższe zyski, żeby utrzymać nie tylko firmę, ale i ludzi w tym trudnym dla wszystkich okresie. To jest moja rada dla tych wszystkich, którzy nie mogą skorzystać z instytucji, które mogłyby ich reprezentować.
Zdaję sobie też sprawę z faktu, że w wielu przypadkach droga koncyliacyjna do niczego nie doprowadzi. Wówczas trzeba sięgnąć po ostrzejsze formy protestu, jak odmowa pracy czy strajk. I to też jest uzasadniona ścieżka dla pracowników. Powinno się zastosować pełną paletę możliwości. Nie wartościuję, co jest lepsze, a co jest gorsze, bo i sytuacje są różne. Z pewnością, jednak w najbliższych miesiącach będzie zdecydowanie więcej okazji do tego, żeby o takie nadzwyczajne środki apelować wewnątrz swojego miejsca pracy.
Kryzys to również okazja, żeby pracownicy, którzy nie są zrzeszeni, poddali refleksji decyzję zapisania się do związku zawodowego lub do rady pracowników czy też ich powołania w firmie.
Tak, z pewnością. Oczywiście dużo łatwiej jest przystąpić do już istniejących organizacji, których waga i użyteczność, zwłaszcza w czasach dobrej koniunktury, często jest niedostrzegana lub wręcz kwestionowana, przez co ludzie podchodzą z rezerwą, nie chcą się angażować, brać też na siebie odpowiedzialność za organizację. Łatwiej więc będzie teraz przystąpić, niż je powołać, bo nawet w tzw. dobrych czasach są miejsca, gdzie jest o to bardzo trudno. Pracodawcom po prostu nie mieści się w głowie, że ktoś jeszcze poza nimi może chcieć współdecydować o losach firmy. Teraz jest na pewno sprzyjający czas, żeby zacząć to robić.
Chciałbym też, żeby władze w tych sporach stanęły po stronie pracowników, żeby były tworzone mechanizmy, dzięki którym ochrona rad pracowników nie będzie się w Polsce pogarszać pod wpływem kryzysu. Taka presja ze strony pracodawców na pewno wystąpi, ale liczę na to, że z drugiej strony będzie mocna, polityczna kontra – czy to ze strony obozu władzy, czy opozycji, która do tego nie dopuści.
Czy to jest też dobry czas na to, żeby usprawnić i wzmocnić instytucję Państwowej Inspekcji Pracy?
Z Państwową Inspekcją Pracy jest ten problem, że odkąd pamiętam to wszyscy, od liberałów po antyliberałów na lewicowcach skończywszy, mówią o potrzebie wzmocnienia PIP, a w praktyce niewiele w tym kierunku się robi. Z pewnością należałoby wreszcie wzmocnić w Polsce instytucje kontrolne, stojące na straży prawa pracy i sam chciałbym, żeby to nastąpiło, ale nie mam pewności, że to teraz nastąpi, pod wpływem kryzysu.
Na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat nie pojawili się na scenie politycznej politycy, którzy zdecydowaliby się „zagrać” tym tematem na poważnie. Gdyby to ode mnie zależało, to zachęcałbym, żeby tak zrobić. Tym bardziej że pojawiła się okazja, która pewnie długo już się nie powtórzy, a której towarzyszy realne ryzyko bezkarnego naruszania przepisów kodeksu prawa pracy.
Czy w związku z tym, warto byłoby powołać instytucję wspierającą PIP, w postaci rzecznika praw pracowniczych? Przygotowujemy projekt ustawy na ten temat w Instytucie Spraw Obywatelskich.
Tak. Był taki moment, kiedy Rzecznik Praw Obywatelskich próbował poszerzyć mandat RPO o kwestie ekonomiczne. Idąc zgodnie z terminologią międzynarodową, że prawa obywatelskie mają różne generacje i oprócz tego, że są prawa polityczne, prawa światopoglądowe to są też prawa ekonomiczne. W pierwszej części swojej kadencji Adam Bodnar nawet kilka takich prób podejmował, ale potem zajął się innymi aspektami praw obywatelskich i już do tego nie powrócił. Zatem powołanie takiej instytucji byłoby bardzo potrzebne i najlepiej, żeby taka instytucja była mocno zakorzeniona w Konstytucji, jak na przykład Rzecznik Praw Obywatelskich po to, żeby wzmocnić pozycję takiej instytucji i dać jej tym samym realne narzędzia sprawowania kontroli. Popieram pomysł, ale wszyscy są świadomi, że to łatwe nie będzie.
W obecnym układzie parlamentarnym, z której strony sceny politycznej byłby największy sprzeciw wobec takiej inicjatywy?
Nie potrafię powiedzieć. Sądzę, że największym problemem byłoby, żeby w obozie władzy znaleźć kogoś, kto by ten temat forsował. I to jest największy problem, podobnie jak z Państwową Inspekcją Pracy. PiS ma niewątpliwie dokonania na polu poprawy warunków pracy w Polsce, a mimo to nie ma w obozie władzy kogoś, kto ten temat wciągnąłby na agendę. Znamy agendę ministra Ziobro, wiemy, jaka jest agenda wicepremiera Gowina, wiemy, jaka jest agenda premiera Morawieckiego, jednak żadna z nich nie jest agendą pracowniczą. Od samego początku, od 2015 r. nie ma takiego ośrodka władzy wewnątrz PiS-u, który z tematu pracowniczego uczyniłby główny temat. Nie ma nikogo wśród polityków partii rządzącej, kogo by te tematy na poważnie interesowały i to jest, według mnie, wielki brak w obecnym układzie władzy.
Kimś takim był śp. Zbigniew Romaszewski.
On był raczej głosem sumienia. Politykiem nie wykonawczym, ale takim, do którego można było z tym tematem pójść i wiadomo było, że on będzie próbował się z tym tematem przebić, bo sprawy pracowników głęboko leżały mu na sercu. I takich polityków też bardzo brakuje. Potrzebny jest, jednak ktoś, kto byłby na tej pierwszej linii frontu, jak Ziobro, Morawiecki czy Gowin, a kogoś takiego nie ma.
Co powinny teraz robić związki zawodowe?
Jestem zdania, że wobec związków zawodowych nie można formułować postulatów politycznych.
Związki zawodowe po to są w systemie, żeby mogły chronić konkretnych pracowników, w konkretnej branży, konkretnego przedsiębiorstwa. I też z tego związki zawodowe są rozliczane. Dzisiaj decyzja o tym, czy wstępujesz do związku zawodowego, czy nie, odbywa się na poziomie zakładu i pracownik patrzy, czy centrala związkowa jest w stanie skutecznie zadziałać, kiedy dzieje się w firmie coś niedobrego, albo sprawić, że on lub jego kolega nie zostaną niesłusznie zwolnieni.
Bo związek jest po to właśnie, żeby pójść do przełożonego i sprawę załatwić. Jeśli związek zawodowy zaczyna zbyt wysoko szybować, to jego cele przestają być dla ludzi czytelne. Dlatego nie można wobec nich formułować dalekosiężnych postulatów.
Oczywiście, związki nie powinny się od polityki odcinać, muszą utrzymywać stosunki z politykami, żeby być skutecznymi. Dlatego, między innymi, Piotr Duda jest skutecznym liderem „Solidarności”, bo potrafi załatwić, na przykład wolne niedziele, nie drogą pisania listów otwartych tylko poprzez efektywne zarządzanie relacjami z decydentami. Jednak to, na czym związki zawodowe powinny się teraz skoncentrować to, żeby w obliczu kryzysu nie dochodziło w zakładach pracy do przysłowiowego równania w dół, żeby ludziom nie pozabierano tych zdobyczy, które z takim trudem w ostatnim czasie wywalczono. I z tego liderzy związkowi będą rozliczani w pierwszej kolejności. Oczywiście, jeśli centrale będą potrafiły skutecznie zaingerować w to, żeby kształt tych dużych programów nie był antypracowniczy, będzie bardzo dobrze. Sądzę jednak, że najbliższym polem bitwy będzie właśnie to, żeby nie stracić tego, co już zostało dotąd zdobyte.
To na koniec, co powinna robić lewica parlamentarna?
Lewica powinna przede wszystkim pilnować, żeby rozwiązania, które są stosowane, nie były antypracownicze. I to jest program minimum.
Niestety, jest taka pokusa na lewicy, która jest partią opozycyjną, żeby, chcąc się odróżnić od partii rządzącej, odrzucać wszystko, co zaproponuje PiS. Co oczywiście przynosi lewicy poklask wśród sporej części jej lektoratu, który jest antypisowski. Takie działania jednak nie pozwolą lewicy wyjść poza to, co już ma i przemówić do tych, którzy w ostatnich latach realnie zyskali na różnych dobrych posunięciach PiS-u i teraz boją się, że to im się zabierze. I dla tej części elektoratu trzeba znaleźć nowy język, żeby przy ich pomocy budować poparcie dla różnych swoich słusznych intuicji, na przykład dotyczących tego, jak teraz skutecznie walczyć z kryzysem. To jest zadanie dla lewicy.
Druga moja uwaga do lewicy jest taka, że oni mogliby być bardziej radykalni w swoich postulatach. Przedstawiciele lewicy podnoszą kwestię osób zatrudnionych na śmieciowych warunkach, że to w nich kryzys uderzy najmocniej i dobrze, że to mówią, natomiast to nie jest nic radykalnego. Bo czy to jest coś, o czym nie wiemy, nie rozmawiamy od wielu lat? Z kolei nie ma na lewicy postulatu bezwarunkowego dochodu podstawowego. Są tam ludzie, którzy to popierają, ale ci główni gracze lewicy, w tym sam kandydat na prezydenta, Robert Biedroń, w ogóle tego nie manifestują, Gdyby więc oni bardziej radykalnie naciskali, to by też sprawiło, że PiS-owi trudniej byłoby przesuwać się teraz na pozycje gospodarczo-konserwatywno-liberalne. Takie są moje subiektywne oczekiwania wobec polskiej lewicy parlamentarnej.
Dziękuję za rozmowę
Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:
Przejdź do archiwum tekstów na temat:
# Polityka # Rynek pracy Centrum Wspierania Rad Pracowników