Felieton

Podróż do Betlejem. Boże Narodzenie dla niewierzących

szopka Bożonarodzeniowa
fot. Phuc Tran, Pexels

Zastanawiałam się, jaki może być pożytek ze Świąt Bożego Narodzenia dla niewierzących. I czy trzeba wierzyć, żeby skorzystać z historii o Jezusie narodzonym w stajence? I doszłam do wniosku, że nie. Bo każdy z nas nosi w sobie Betlejem.

Chciał nie chciał, w adwencie częściej myślimy o Betlejem. Nawet jeśli nie wierzymy. Robiąc zakupy, trudno je pominąć. Na sklepowych półkach występuje w towarzystwie świętego Mikołaja, Grincha lub elfów. Choć często chowa się pod warstwą brokatu i obok staropolskiego „Merry Christmas”, to wciąż jest. To na Betlejem, tym „najmniejszym wśród plemion judzkich”, skupia się w te kilka grudniowych dni uwaga całego świata.

Urocza stajenka czy dziura zabita dechami?

Betlejem ze świątecznych pocztówek i ckliwych wyobrażeń o Bożym Narodzeniu to miejsce ze stajenką, nad którą wisi gwiazda – koniecznie betlejemska – która, według legendy, wskazywała drogę mędrcom ze Wschodu. W środku jest Święta Rodzina patrząca z miłością na Nowo Narodzonego. Są też królowie, i dary, i zwierzęta. I wszystkiemu, rzecz jasna, towarzyszy atmosfera cudów. Przywykliśmy do myślenia, że Betlejem – choć może i biedne – to przecież musiało być urocze. To taka propozycja prostego świata, w którym Bóg jest w skromnym, ale boskim otoczeniu, a cuda – jak na cuda przystało – są wyłącznie spektakularne.

Tymczasem prawdziwiej byłoby przyznać, że Betlejem to – używając określenia bliższego naszym czasom – dziura zabita dechami.

Miejscowość oddalona o około 8 kilometrów od Jerozolimy, a więc trochę skazana na bytowanie w cieniu stolicy Izraela. Wioska w imperium rzymskim bez większego znaczenia dla regionu. No, może poza symbolicznym, bo to właśnie z Betlejem wywodził się ród Dawida, jednego z największych żydowskich królów.

O Betlejem niewiele wiadomo, nie ma o nim żadnych biblijnych ani pozabiblijnych informacji. Możemy sobie wyobrazić, jak wyglądało jedynie na podstawie wiedzy o podobnych osadach ludzkich w tamtym czasie. Jak pisze ks. prof. Adam Kubiś:

„Możemy pokusić się o następującą rekonstrukcję. Powierzchnia przeciętnej wioski tego okresu wynosiła od 1 do 1,5 hektara. Zabudowa podlegała ściśle określonemu planowi: zewnętrzne mury budynków tworzyły ciągłą linię przypominającą mur obronny. Centrum osady było terenem publicznym. Z reguły znajdowała się tam wykuta w skale rytualna łaźnia, synagoga, cysterny. Kwatery mieszkalne (tzw. insulae) oddzielone były od siebie uliczkami. Budowane były wokół centralnie położonego dziedzińca i były zamknięte na zewnątrz, stanowiąc dodatkowy element obronny. Najtańszym i powszechnie używanym budulcem był nieociosany kamień. Podłogą było zwykle klepisko, choć czasem była ona wyłożona kamieniem. (…)

Jest niezbitym faktem – pisze dalej profesor – (…) iż cały kompleks jaskiń, do których należy także grota czczona dziś jako miejsce narodzenia Jezusa, był zamieszkały w okresie rzymskim”.

Możemy posypywać te opisy świątecznym brokatem i polewać lukrem, ale to i tak nie zmienia faktu, że Betlejem było miejscem nie z tej bajki, którą nam dotychczas opowiadano. Miejscem z wieloma jaskiniami, które służyły za mieszkania. W jednej z nich urodził się Jezus.

Jestem ciekawa, co się w Tobie dzieje, kiedy słyszysz, że Jezus urodził się w takim miejscu? Że może nie było sianka? To przecież zupełnie nie boskie warunki. Widziałam podobne groty skalne, kiedy byłam na Teneryfie. Zamieszkują je ludzie, chcący być daleko od świata, blisko oceanu i niemający pieniędzy na hotel czy wynajem mieszkania. Jaskinie są za darmo. Klimat jest ciepły, więc bardzo nie marzną w nocy. Jak nie masz wyjścia, to i jaskinia jest ok, ale przytulnie i miło tam nie będzie. Maryja i Józef też nie bardzo mieli wyjście. Wzięli pewnie pierwszą lepszą niezamieszkaną grotę.

Opowiadam o tym, bo mam przekonanie, że ta realność zbliża do Jezusa. Czyni go bardziej ludzkim, a więc bliskim szczególnie dla tych, którym do Boga daleko.

Przecież On był także w pełni człowiekiem.

W Jego narodzinach było więcej zwyczajności, niż możemy przypuszczać. Choć samo Jego narodzenie, dla nas, wierzących, jest zwyczajnym cudem!

Dwa spojrzenia na Betlejem

To urealnienie, a więc zrozumienie, w jakich okolicznościach wydarzyło się Boże Narodzenie, może być jednym pożytkiem ze świętowania i jednym sposobem patrzenia na Betlejem. Drugie spojrzenie może być do wewnątrz, bo wiem o tym, że każdy z nas nosi w sobie Betlejem. Takie miejsce najlichsze i najbiedniejsze, z pozoru nic nieznaczące, o którym wiemy tylko my – bo przecież nie ma się czym chwalić.

To takie miejsce naszej największej kruchości i słabości. Miejsce, którego nie pokazujemy nawet naszym najbliższym.

Miejsce, którego często się wstydzimy, więc próbujemy je wymazać, milcząc o nim. Jakby to miało spowodować, że przestanie istnieć.

Może to takie miejsce, gdzie jest więcej odrzucenia niż przyjęcia (w końcu Maryi i Józefa też nigdzie nie chcieli). Może jest tam więcej agresji i przemocy wobec siebie niż zrozumienia i łagodności. Może to taki kawałek nas, któremu mówimy wciąż „nie”, zamiast się na niego zgodzić. Może kryją się tam emocje, których czuć nie chcemy, zachowania, o których wolimy zapomnieć. A może to miejsce jakiejś rany, pod którą kryje się nasza bolesna historia, którą wolelibyśmy zamknąć w jaskini i nie wracać do niej.

Osobiste Betlejem może wyglądać różnie, w końcu odmienne doświadczenia je ukształtowały. Tym, co wspólne jest to, że pozostaje ukryte, schowane w cieniu Jerozolimy.

Bo w tym Betlejem mieszka taka część nas, której nie pokażemy ani na facebookowych pocztówkach, ani przy wspólnym stole.

Miejsce tak mizerne, że aż dziw bierze, że samo się nie zapadnie pod ziemię. Taka nasza „dziura zabita dechami”, do której myślimy, że nie warto wracać.

Jednak ono JEST w nas. I tak jak lukrowanie rzeczywistości nie pomaga nam w spotykaniu się z nią, tak brak kontaktu z naszym osobistym Betlejem, zimną jaskinią, którą nosimy w sobie, nie sprawia, że to miejsce wewnątrz przestaje istnieć. Wręcz przeciwnie. Miejsca niedoglądane dziczeją. Zaczynają żyć swoim życiem. Domagają się w ten sposób naszej uwagi. Krzyczą z wewnątrz: „Zobacz mnie. Jestem częścią ciebie”.

Zapraszam w podróż do Betlejem

Nasze wewnętrzne Betlejem to taka strefa cienia. Praca z cieniem to pojęcie znane w psychologii, a rozpowszechnione przez szwajcarskiego psychiatrę i psychologa Carla Gustava Junga. Cień to składnik osobowości, który odpowiada właśnie za pojawianie się w świadomości oraz zachowaniu człowieka tych wszystkich niechcianych uczuć, myśli lub działań. Jest „ciemną stroną” osobowości. „Ciemna strona” uruchamia wyobraźnię. Przyznajcie się sami przed sobą, o czym pomyśleliście. Też czujecie ten powiew grozy? Czające się zło? No pewnie! Nie byłoby w niej nic strasznego, gdyby nam zbiorowo nie wmówiono, że tylko słoneczko jest akceptowalne. Nasza ciemna strona naprawdę musi czuć się niechciana, przeżywając każdego dnia tyle odrzucenia!

Na szczęście w Polsce mamy ten przywilej, że Święta Bożego Narodzenia przypadają w okresie, kiedy ciemności jest więcej niż światła. Przez kilka miesięcy przyzwyczajamy się do (z)mroku.

Mrok na zewnątrz nie byłby pewnie taki straszny, gdyby nam nie przypominał o naszym wewnętrznym mroku. O betlejemskich jaskiniach.

Paradoks polega na tym, że właśnie w mroku możemy lepiej zobaczyć światło. To dzięki temu, że jest tak ciemno, cieszą nas te wszystkie świąteczne światełka. A gdyby tak pomyśleć, że świat naprawdę działa na zasadzie analogii i także dzięki spotkaniu z naszym wewnętrznym mrokiem będziemy mogli lepiej dostrzegać nasze wewnętrzne światło? Moje doświadczenie podpowiada, że tak właśnie jest. I że dlatego warto wybrać się w podróż do mojego osobistego Betlejem. By oswoić mrok, zobaczyć Boże Narodzenie. I zdefiniować, czym ono jest dla mojego życia.

Ostrzeżenie – to nie będzie miła podróż

Pewnie już to czujecie, ale uczciwość mi podpowiada, że warto jasno o tym wspomnieć: spotkanie z Betlejem, w takim rozumieniu, o jakim tu piszę, to nie będzie miła podróż. Jednocześnie, jestem przekonana, że jest ona konieczna, żeby świętować Boże Narodzenie.

Bo nie skleisz siebie w całość, jeśli nie wrócisz do Betlejem.

To może być podróż samotna albo w towarzystwie kogoś, komu opowiemy, jak nasza jaskinia wygląda. 

Znajomy karmelita, ojciec Mateusz Filipowski, opisał kiedyś jedną z takich podróży:

„Dwa lata spędziłem w naszym karmelitańskim eremie na osobistym czasie pustyni.
– Co odkryłeś, co poznałeś w trakcie tego czasu?
Zapytał się mnie jeden ze spotkanych później mnichów.
Po chwili namysłu odpowiedziałem: – Jedynie własną słabość”.

Spokojnie, w naszych betlejemskich jaskiniach wszyscy jesteśmy słabi. Ale historia zbawienia zaczęła się właśnie w takim miejscu i to nie przez przypadek. Może nasza historia zbawienia – jakkolwiek na dziś je pojmujemy – też się zaczyna w takim miejscu, w miejscu naszej największej słabości.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 260 / (52) 2024

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Społeczeństwo i kultura

Być może zainteresują Cię również: