Rozmowa

Polityka czy spektakl? O tym co niewidoczne w teatrze pseudopolityki

przemawiający polityk i w tym samym czasie przyjmujący pieniądze za plecami
fot. Freepik

Z prof. Mirosławem Karwatem, autorem książki „O karykaturze polityki” rozmawiamy o tym, czym właściwie jest polityka, na czym polega jej medializacja oraz czy możliwe jest życie społeczne bez polityki.

(Wywiad jest zredagowaną i uzupełnioną wersją podcastu Czy masz świadomość? pt. O karykaturze polityki. Co się kryje za maską?).

Rafał Górski: Panie Profesorze, czym jest polityka?

Prof. Mirosław Karwat: Należałoby rozpocząć od tego, czym ona nie jest, chociaż się tym wydaje. W świadomości społecznej, nie tylko potocznej, ale również w środowisku ekspertów, komentatorów medialnych czy samych polityków dominują wypaczone wyobrażenia o polityce. Utożsamia się ją ze sferą walki o władzę i sztuką rządzenia – na tym jakoby ma polegać polityka, od tego ma się zaczynać i na tym się kończyć. Jest to zupełnym nieporozumieniem. Mylimy tutaj cel ze środkiem, narzędzie z tym, czemu ma służyć, formę z treścią. To bardzo istotne, gdy mówimy o różnicy między polityką, a pseudopolityką.

Co jest więc treścią polityki?

Musimy mieć na uwadze to, że polityką nazywamy pewną sferę życia społecznego albo pewien typ działalności, który jest elementem określonych stosunków społecznych. To nie jest dokładnie to samo. Zacznijmy od tego pierwszego.

Polityka jest sferą życia społecznego, która opiera się na różnicach potrzeb, interesów różnych grup społecznych.

Rywalizujemy o dobra, których nie wystarcza dla wszystkich albo które są niepodzielne. W tym sensie jest ona grą sił społecznych, kierujących się interesami własnymi, próbujących albo je narzucić innym, albo uzgodnić z warunkami funkcjonowania wspólnoty – narodu, państwa suwerennego, społeczeństwa.

Bardzo istotne jest to, że chodzi tu o interesy, a nie o formy ich artykulacji, bo interesy mogą być reprezentowane rozmaicie, nie tylko przez partie polityczne. Istnieją przecież związki zawodowe, stowarzyszenia grup zawodowych, wspólnoty wyznaniowe i zrzeszenia ideowe. To są wszystko uczestnicy życia politycznego, co umyka nam, gdy politykę ograniczamy do sfery rządów, ewentualnie walki o władzę. To nie władza (choć rządzący chętnie myślą o sobie, że „porządek dnia” jest przez nich określany) – to nie ona definiuje problemy społeczne, wyzwania, jakim musi sprostać. Ona z nimi się zderza, staje przed koniecznością rozwiązania pewnych kwestii, wyjścia naprzeciw różnym oczekiwaniom, naciskom czy żądaniom społecznym.

Polityką jest więc również nacisk społeczny na rządzących i opór różnych grup i środowisk wobec decyzji politycznych, określonej ekipy rządzącej i określonych rozwiązań ustrojowych.

W puencie dodałbym jeszcze jedno. Nie wszyscy, którzy chcą, aby ich interesy były wzięte pod uwagę, potrzebują do tego władzy. Wystarczy tylko wpływ, z którym inni muszą się liczyć. Dlatego mylne jest wyobrażenie, że polityką zajmują się tylko partie polityczne, ich członkowie, liderzy w szczególności, urzędnicy najwyższego szczebla podejmujący decyzje państwowe, parlamentarzyści, dyplomaci, szpiedzy. Otóż nie, polityką zajmują się – choć często temu zaprzeczają, bo polityka to dla nich brzydkie słowo – działacze społeczni, aktywiści, rzecznicy interesów lokalnych, inicjatorzy różnych akcji społecznych.

Kiedy patrzę wstecz na swoją działalność społecznikowską, to pamiętam, że najpierw mnie dziwiło, a potem już śmieszyło to, co słyszałem od działaczy organizacji społecznych: „My się nie chcemy zajmować polityką”.

Tak, polityka traktowana jest jak rodzaj grzechu, zajęcie wstydliwe, nieomal jak prostytucja. Apolityczność natomiast wydaje się cnotą.

Fałszywe rozumienie tego słowa przeszło nawet do ustawodawstwa. Z najwyższą powagą pisze się w aktach normatywnych o apolityczności policji i armii, co jest niezgodne z prawdą.

Neutralność polityczna instytucji państwowych, które mają służyć wszystkim, a nie tylko niektórym, nie jest wcale apolitycznością.

Tyczy się to również wywiadu, kontrwywiadu czy administracji państwowej, czyli bardzo istotnych uczestników polityki.

Komu zależy na takim ustawieniu sytuacji? Kto na tym korzysta, a kto traci?

Myślę, że obu stronom. Dla polityków to niesłychanie wygodne, żeby traktować zawód, który uprawiają otwarcie i formalnie jako rodzaj przywileju. Nie zawsze to dostrzegamy, ale nieraz politycy ulegają pokusie, żeby wręcz utrącać rozmaite oczekiwania, żądania, kłopotliwe pytania pod pretekstem, że dana grupa upolitycznia sprawę. To wygodny rodzaj knebla.

Są również ci, którzy mają coś do ukrycia albo nie mają samoświadomości, nie rozumieją, że są stronniczy, zaangażowani, a racje, które prezentują, są dokonaniem wyboru ideowego, religijnego itp.

Bardzo często tak jest, że działacze różnych stowarzyszeń, organizacji społecznych, duchowni różnych kościołów wmawiają sobie i społeczeństwu, że kiedy wywierają nacisk na ustawodawców, rządzących, media, kiedy wygłaszają w kazaniach komentarze do określonych rozwiązań ustrojowych lub do bieżącej polityki, to polityką się nie zajmują. Duchowny w swojej obronie powie, że zajmuje się jedynie religijno-moralną oceną działań człowieka jako istoty niedoskonałej. Jest to świetny kamuflaż, w rzeczywistości bowiem taki duchowny występuje w interesie instytucji, której jest funkcjonariuszem. Może przy tym kierować się ideowymi racjami, ale nie zmienia to faktu, że zaciera tą kreacją istotę sprawy.

Kościół jest uczestnikiem polityki, zwłaszcza wtedy, gdy chodzi o podział dóbr, kwestię podatków, zakres swobody obyczajowej, kwestię neutralności światopoglądowej państwa.

Jeśli więc ktoś wypowiada się z naciskiem w tych sprawach i twierdzi, że nie jest politykiem, to jest to duże nadużycie.

Tak się przyjęło w języku potocznym, że politykiem nazywamy kogoś, kto robi to formalnie – poseł, deputowany, senator, minister, lider partii, itd. Tutaj nie mamy wątpliwości, choć powinniśmy je mieć, bo wielu z tych ludzi zajmuje się polityką formalnie, ale nie praktycznie. Z drugiej strony, przeciwnie: ktoś, kto faktycznie uprawia politykę, na przykład w ramach działalności związku zawodowego, instytucji lobbingowej, zrzeszenia pracodawców, przedsiębiorców, może wcale nie być uznawany przez społeczeństwo za polityka, choć bez wątpienia nim jest, aczkolwiek nie w sensie formalnym.

Czy dziennikarz także jest politykiem?

Jest co najmniej na granicy tego pojęcia, jeżeli uznamy za utrwalone i niewymagające zmiany to wyobrażenie potoczne, że polityk to ktoś, kto zajmuje stanowisko polityczne.

Dziennikarz zaangażowany politycznie, nie tylko informujący, ale komentujący ze wskazaniem na własne preferencje, bardziej jednych demaskujący, a innych wychwalający, w sensie formalnym i potocznym nie jest politykiem.

Jest on jednak uczestnikiem polityki, nieraz ważniejszym niż niejeden minister. Zacytuję popularne powiedzenie ze Stanów Zjednoczonych: ,,polityk jest jak mucha, można go zabić gazetą”. Dużo mówi ono o znaczeniu tych mediów, które wyspecjalizowały się w komunikacji politycznej i które mają znacznie większy wpływ na poglądy ludzi i kształtowanie opinii publicznej niż niejeden polityk.

Należy zauważyć, że czym innym są media niezależne – o ile w ogóle takie istnieją – przekazujące względnie zobiektywizowany obraz wydarzeń, a czym innym są media, które są np. formalnym organem – kiedyś istniały tzw. formalne organy prasowe partii politycznych. W przypadku, gdy gazeta nie określa samej siebie jako partyjnej, nadal może skupiać dziennikarzy i realizować interesy danej partii poprzez prowadzenie określonej polityki programowej. Właśnie wtedy, kiedy dziennikarz staje się sojusznikiem polityków, ta granica zostaje zatarta.

Zdarzają się w życiu publicznym sytuacje, gdy kariera dziennikarska staje się trampoliną do kariery politycznej, kiedy odkrywamy w parlamencie bardzo znanych publicystów czy reporterów, których droga życiowa naprowadziła na otwartą identyfikację z daną partią, wystartowanie z list wyborczych. Nie ma znaczenia, czy ktoś formalnie wstąpił do danej partii. Nie to jest sprawdzianem zaangażowania, stronniczości, bo niejeden członek partii jest właściwie jej zbędny. Liczy się w statystyce, ale sam nie jest aktywny, nie ma takich ambicji, wpływu. Z drugiej strony, niejeden bezpartyjny artysta, reżyser, literat, dziennikarz – nie tylko popularny, ale też z renomą zawodową, może być znacznie poważniejszym propagatorem, a nawet realizatorem linii politycznej danej partii. Świadomość tego w naszym społeczeństwie jest znikoma, ludzie rozumieją jedynie intuicyjnie, że główne tytuły prasowe na rynku czy główne stacje telewizyjne, rozgłośnie są podporządkowane jakiejś tendencji. Na intuicji się jednak kończy.

Co jest istotą pseudopolityki?

Grecki przedrostek „pseudo” ma zastosowanie we wszystkich sytuacjach, gdy jednoznacznie utrwalona w tradycji nazwa zostaje skażona, nadużyta, kiedy nazwa pozostaje, ale tak naprawdę znaczy już coś innego. Podobnie jest z pseudopolityką. Jest to taki typ działań w różnych sferach, aż po życie publiczne, kiedy to forma sugeruje nam coś więcej, niż naprawdę zawiera w sobie treść. Forma może nas wtedy mylić, możemy odnosić wrażenie, że sprawa jest istotnie polityczna i że ma przełomowe znaczenie. Znamy tego dwojakie przejawy.

Z jednej strony mentalność, pewien styl działania w bardzo różnych sferach, aż po najniższe szczeble, po mikrostruktury społeczne, którą nazywamy politykierstwem. Jest to walka na przykład w sferze rywalizacji klik, koterii, gdzie chodzi o chorobliwe ambicje osobiste albo wąskogrupowe, o zawłaszczanie – czy majątku publicznego, czy pewnych uprawnień, jednak nie w celu zaspokojenia potrzeb społecznych, lecz dla prywatnej korzyści. Taka rozgrywka „w grajdołku” prowadzona jest w takiej formie, jak gdyby była to kopia rozgrywek parlamentarnych, koalicji, kompromisów, procedur głosowania, prawdziwych sporów ideologicznych. Ustawianie sobie i próba wyeliminowania rywali, licytacja w demonstracjach niechęci, a własnej wyższości uchodzi wtedy za istotę polityki.

A tymczasem prowadzi się grę dla gry, walczy o władze lub sprawuje władzę… dla władzy samej w sobie, a nie w jakimkolwiek społecznym celu.

Zatem najczęściej chodzi tu o repertuar intryganctwa, którego przedmiotem zupełnie nie jest wybór etyczny czy ideowy. To bardzo ciekawe, że politykierami mogą być, niejednokrotnie są, ci, których poniekąd słusznie uznajemy za polityków w tym wspomnianym wcześniej potocznym i formalnym sensie. Zawodowo zajmują się działalnością polityczną, co jest ich źródłem utrzymania, a zarazem pasją osobistą; ale „politykowanie” staje się celem samym w sobie. Należy się tylko zastanowić, przywołując sformułowanie z filmu Barei: ,,ile jest cukru w cukrze” – ile jest polityki rozumianej poważnie w takich sytuacjach, gdy podłożem sporów, rzekomo politycznych, są osobiste urazy czy ambicje.

Pseudopolityką jest właśnie taki ruch, gdzie ,,ruch jest wszystkim, a cel niczym”, że użyję tu znanej formuły Bernsteina [Eduard Bernstein – niemiecki teoretyk i działacz socjaldemokracji; zwolennik koncepcji reformizmu, postulującej rezygnację z celów ostatecznych ruchu robotniczego – przyp. red.]. Cel jest wtedy niczym, to znaczy cel społeczny, bo cele osobiste, grupowe, są tutaj wyraźnie określone. Chodzi o walkę o podział tortu, który nie wiąże się z rozwiązaniem problemu ani kwestii społecznej. Toczy się bitwę w rozgrzanym kociołku – o to, kto kogo ośmieszy, pozwie, skieruje do prokuratury.

Jest to zupełne pieniactwo albo „spór o koryto” na niepolitycznym tle, tylko pod politycznym pretekstem, a w mediach przedstawiane i komentowane z najwyższą powagą, jak gdyby było polityką.

Chlew i Przemowa, rys Piotr Kuczyński
Chlew i Przemowa, rys. Piotr Kuczyński

Na czym w takim razie polega medializacja polityki? Jakie skutki rodzi?

Jest to zjawisko o bardzo poważnych konsekwencjach. Jego przesłanki już wcześniej istniały, ale o medializacji polityki rzeczywiście możemy mówić od tej chwili, gdy do wysokonakładowej prasy, przez lata naprawdę masowo czytanej, najpierw dołączyło radio, telewizja, a wreszcie nieskończona przestrzeń Internetu.

Popularna była niegdyś metafora, że polityka przypomina teatr. Rozwinięto to podobieństwo w licznych analizach, że życie polityczne, zwłaszcza gra w określoną sprawę, na przykład walka o określony kształt konstytucji, ustawy, o wynik wyborów, przypomina spektakl.

Obok „aktorów” są – nieraz ważniejsi od nich – reżyserzy, inspicjenci, suflerzy, bardzo często za kulisami niewidoczni. Jest publiczność, która się tym emocjonuje, chociaż bardzo często widzi tylko to, co na powierzchni: popisy, występy, krasomówstwo. Już dawno były powody, żeby widzieć, jakie niebezpieczeństwa wiążą się z tym, że publiczności serwuje się spektakl, a w tym czasie prawdziwe przesłanki i mechanizmy podejmowania decyzji, prawdziwe siły sprawcze są w ogóle niewidoczne.

Już w tej pierwotnej metaforze zakładano, że teatralizacja polityki jest w dużej mierze mistyfikacją, odwracaniem uwagi zbiorowej od istoty spraw. Stało się to jeszcze bardziej widoczne wtedy, gdy polityka okazała się rodzajem atrakcji dla mediów klasycznych i dla nowych mediów. Wtedy praktyczne konsekwencje tego postępowania uwidoczniły się jeszcze bardziej.

Po pierwsze, zauważmy, że wszystkie kluczowe zapowiedzi, projekty, komentarze, oświadczenia polityków, nawet informacje o tym, że właśnie jakąś decyzję podjęto, komunikowane są za pośrednictwem mediów.

Rezultat jest taki, że powstaje wrażenie, jak gdyby przeciwstawne strategie i decyzje polityczne były podejmowane właśnie w mediach, a przecież w rzeczywistości są tam tylko ogłaszane i komentowane.

Należy też zauważyć, że w polskich mediach istnieje duży problem związany z pomieszaniem faktu z przedstawianą na jego temat opinią. Stale wypytuje się polityków o komentarze, udaremnia się obywatelom możliwość własnego osądu. W telewizji chociażby słowackiej takiego problemu nie ma. Jasno przedstawia się tam bieżące sprawy, komunikaty są rzeczowe, a ocena pozostawiona jest refleksji odbiorcy.

Drugim przejawem medializacji polityki jest fakt podporządkowania kalendarza działalności politycznej mediom. Najlepiej widać to, może nie w przypadku mediów społecznościowych, bo do nich można wracać w różnych momentach czasu, ale w ramówce telewizji i rozgłośni radiowych.

Istnieje utrwalona praktyka, że termin podjęcia i ogłoszenia bardzo ważnej decyzji dostosowuje się do ramówki telewizyjnej.

Kolejna oznaka omawianego zjawiska: wydawałoby się, że polityk, w roli ministra, wiceministra, dyrektora departamentu, dyplomaty czy parlamentarzysty, to ktoś bardzo zapracowany, zajęty, kto zdecydował się na tak trudny zawód ze świadomością, że jest on niezwykle pracochłonny. Tymczasem można odnieść wrażenie, jakby większość czasu spędzali oni nad różnymi formami autoprezentacji w mediach, gdy sprawozdawca sejmowy dopadnie ich na korytarzu czy na schodach. Rodzi to dwie konsekwencje. Pierwszą, już wspomnianą, że możemy mieć uzasadnione wątpliwości co do tego, czy owe występy medialne nie odbywają się kosztem pracy merytorycznej. Drugą, że wszystko, co robi polityk, to, jak się wypowiada, zaczyna być dostosowywane do konwencji mediów i określonych schematów.

Często jest tak, że gdy prosi się o odpowiedź na dane pytanie, to od każdego można usłyszeć tę samą – tak, jakby został ustalony pewien przekaz dnia.

Przypomina to odtwarzacz, który odtwarza tę samą płytę, uzgodnioną jako komunikat obowiązujący. Bardzo nieliczne są refleksyjne, osobiste wypowiedzi polityków. Jeśli tylko zostaną zapytani o osobisty własny pogląd w jakiejś sprawie, to zasłaniają się nowomową partyjną, byle nie powiedzieć tego, co naprawdę myślą. Powoduje to straszliwe wyjałowienie polityki, którą medializacja przekształca coraz bardziej w licytację celebrytów.

Dochodzimy w ten sposób do kolejnego absurdu. O selekcji polityków, o tym, kto wyżej zajdzie w hierarchii, kto wyrośnie na lidera i to obdarzonego autorytetem, autentycznym poparciem społecznym, zaczynają decydować kryteria medialności.

Politycy zaczynają upodabniać się, czasami świadomie, do celebrytów ze sfery show-businessu. Coraz mniej wymaga się kwalifikacji potrzebnych w zawodzie polityka, czyli myślenia refleksyjnego, problemowego, programowego w kategoriach dylematów, które trzeba rozstrzygać. Wielu, jeśli nie większość polityków dzisiejszych, znanych z ekranu telewizji i z Internetu takich umiejętności nie ma, a część z nich nawet nie wie, że powinni takie umiejętności mieć.

A gdyby próbować zmienić tę rzeczywistość? Załóżmy, że zostaje Pan premierem polskiego rządu. Co Pan robi, żeby uzdrowić polską politykę?

Musiałbym najpierw zaznaczyć, że premier, nawet w naszym systemie, gabinetowo-parlamentarnym, nie jest organem posiadającym taką siłę, która byłaby w stanie zupełnie zmienić kulturę polityczną społeczeństwa czy mentalność swoich oponentów. Wbrew pozorom, wpływ na to ma ograniczony. Ale patrząc na błędy aktualnego premiera i rządu koalicyjnego, to nie mam wątpliwości, że jedno premier mógłby zrobić.

Po pierwsze, położyłbym nacisk na komunikację ze społeczeństwem, to znaczy na wyrazistą i możliwie uczciwą politykę informacyjną, bo jest to słabością dzisiejszego rządu, nawet w porównaniu z poprzednikami, którzy zaniedbali tę kwestię jeszcze bardziej.

Aby Polacy naprawdę wiedzieli, na jakiej podstawie komuś ufają, udzielają poparcia albo go odmawiają, to muszą być poinformowani o tym, jakie są plany, zamiary, koszty określonych rozwiązań, możliwe inne drogi rozstrzygnięcia danego problemu. Rząd bez rzecznika prasowego? Oddaje punkty walkowerem.

Obywatel powinien posiadać informację o tym, kto jest, a kto nie jest zainteresowany określonymi rozwiązaniami.

Z całą pewnością premier, który nie zaniedba takiej konieczności, pomyśli o tym, żeby mieć dobrą służbę prasową. W przypadku, gdy rząd jest koalicyjny, jeszcze bardziej jest to konieczne, bo wielogłos, niespójności, rozbieżności między partnerami eksponowane w przekazie medialnym powodują dezorientację społeczną, także w kręgu zwolenników danego rządu.

W drugim punkcie wskazałbym zmianę stylu i treści komunikowania, bowiem nadal popełniany jest błąd wynikający ze wspomnianej wcześniej medializacji polityki, że najwięcej informacji obywatele otrzymują o personaliach, czyli o powołaniach, dymisjach czy, tak jak obecnie, o kampaniach rozliczeń poprzedników. Tymczasem obywateli najbardziej interesuje to, jakie decyzje w ich sprawie, to znaczy w sprawie ich zarobków, podatków, perspektyw, emerytury czy poziomu życia są w danej chwili rozpatrywane i jaki jest ich wynik.

Zatem komunikowanie premiera i jego podwładnych o przyjmowanych ustaleniach, o projektach czy dalekowzrocznych programach powinno odbywać się inaczej, treściwiej. Żeby usprawnić ten proces, należy obywatelom podawać informacje o tym, jakie są potrzeby społeczne, co rząd uznaje za priorytet, a co może poczekać. Politycy nie lubią takich deklaracji, bo od razu wiedzą, że na tym stracą. Nie mają tej odwagi, żeby jednym powiedzieć: Tak, wy dostaniecie szybciej, a innym – wy dostaniecie później. Co więcej, ten bilans potrzeb i określenie preferencji musiałby być podany w konfrontacji z posiadanymi zasobami. To akurat politycy lubią robić, ale robią to bardzo wybiórczo. Przyznają mianowicie, że istnieje pewna pilna potrzeba społeczna, ale natychmiast zastrzegają: państwa nie stać na jej zaspokojenie.

Pamiętamy to słynne „pieniędzy nie ma i nie będzie”? Nie powinno być tak, żeby w demokratycznym porządku politycznym arbitralnie rozstrzygał to rząd czy premier.

Po to mamy debaty publiczne, w tym parlamentarne, różne ośrodki ekspertyzowe o różnych orientacjach i źródłach informacji, żeby weryfikować opinie dotyczące dostępnych środków.

Tym, czego najbardziej brak w komunikowaniu się premiera i rządu ze społeczeństwem jest określanie, w czyim interesie podejmuje się decyzję. Retoryka polityków rządzących cały czas odwołuje się do pojęcia narodu, społeczeństwa, często do dobra publicznego, wspólnego, a zupełnie omija się tę drażliwą kwestię, że realizacja dobra wspólnego wymaga czasem ograniczenia interesów niektórych grup. Pojawiają się pewne przebłyski. Przykładem tego może być moment, gdy w debacie publicznej na poważnie zaczęto rozmawiać o polityce mieszkaniowej – przy okazji sporu związanego z hasłem ,,mieszkanie prawem, nie towarem” – i jawnie rozważać, dla kogo konkretnie dane rozwiązanie byłoby niekorzystne. Takie praktyki nie są jeszcze jednak normą. Zamiast tego, cały czas powtarza się górnolotne terminy: bezpieczeństwo, pokój społeczny, dialog społeczny. Nie idzie za tym informacja, kto z kim różni się poglądami i interesami w określonych sprawach.

Dlatego, między innymi, nawet obywatele sympatyzujący z danym rządem po jakimś czasie nabierają przekonania, że wszyscy politycy to wyalienowana grupa, rządząca w taki sposób, żeby powiedzieć jak najmniej i tym samym coś ukryć.

Jak gdyby treścią polityki było zaskoczenie, przechytrzenie grup społecznych, których interesy mogą być zagrożone albo niedocenione.

Brakuje więc jawności polegającej na otwartej rozmowie dotyczącej natury problemów, interesów, o tym, że trzeba dokonać wyboru, opowiedzieć się za jakąś wartością za cenę innej.

Jakie poleciłby Pan książki i filmy, które pomogłyby bardziej zgłębić te wątki, które pojawiły się podczas naszej rozmowy?

Zacząłbym od wzorców pozytywnych. Każdemu, kto chciałby odtrutki na pseudopolityczne funkcjonowanie, poleciłbym przynajmniej dwa filmy. Pierwszy z nich – klasyka, pozornie moglibyśmy uznać, że nie o polityce – „Dwunastu gniewnych ludzi”, w którym śledzimy obrady ławy przysięgłych, gdzie większość, oprócz jednej osoby, ma już wyrobiony pogląd o oskarżeniu i gotowość, żeby skazać chłopaka na karę śmierci. Nie chodzi nawet o to, że ten jeden ma odmienny pogląd, a raczej tylko wątpliwości. Niepokoi go, jak łatwo można kogoś wysłać na krzesło elektryczne. Zaczyna zadawać pytania, metodą trochę jak u Sokratesa, to znaczy stara się uświadamiać pozostałym, jak pochopne wnioski wyciągają. To wielka pochwała perswazji, dialogu. Jeden z moich kolegów, politolog, napisał na ten temat artykuł, w którym pokazuje, że wbrew pozorom film ten jest metaforą stylu polityki opartego właśnie na dialogu, próbie zrozumienia sposobu myślenia innych, dążeniu do porozumienia, a nie do wyłączności czy upokorzenia.

Drugi taki film, który warto obejrzeć, to „Invictus – Niepokonany”, z kreacją Morgana Freemana w roli Nelsona Mandeli, nawiązujący do autentycznego wydarzenia. Wieloletni więzień apartheidu, już w roli prezydenta, zastanawia się, jak zasypać rowy nienawiści, tę przepaść między populacją białych a ludnością autochtoniczną, którą reprezentuje. Okazją do tego, żeby ich zjednoczyć, wytworzyć poczucie wspólnego obywatelstwa, dumy ze wspólnoty, jest mecz rugby. Ponownie, z pozoru okoliczności jawią się jako apolityczne, a widzimy przed sobą prawdziwego męża stanu, kogoś, kto nie kieruje się urazami czy pragnieniem zemsty. Okazuje się, że główny bohater umie budować wspólnotę i skupiać wokół siebie nie tylko swoich zwolenników.

Natomiast z realizacji, które poświęcone są patologiom polityki, wymieniłbym następujące: znany serial „Rodzina Borgiów”, film „Konklawe”, lecz nie ten, który obecnie wywołuje wielkie zainteresowanie w kinach, ale film o podobnym tytule, który powstał już przed laty, z demaskatorską precyzją. Także „House of Cards”, kultowy serial ukazujący w przerażającym stylu perfidię, opartego na skrajnym cynizmie, makiawelicznego stylu działania polityków w kuluarach partii, parlamentu i rządu, co czyni go utworem ponadczasowym. Można wspomnieć też „Karierę Nikodema Dyzmy”. Tytułowa postać tej powieści, genialnie zekranizowanej w serialu Rybkowskiego posłużyła mi w mojej książce jako modelowy przykład do scharakteryzowania pseudopolityka. Wreszcie „Pan Smith jedzie do Waszyngtonu” Franka Capry. Satyra, ale doskonale ukazująca z jednej strony mechanizm masowej mobilizacji, z drugiej strony zderzenie pewnych wyobrażeń społecznych z życiem wewnętrznym establishmentu, elit.

Dodałbym jeszcze, że jeżeli chcemy zrozumieć niebezpieczeństwa polityki w okresach kryzysów, wielkiego upadku pewnych struktur, rewolucyjnych eksperymentów i rozliczeń, to ważną pozycją jest „Sprawa Dantona”, dramat Stanisławy Przybyszewskiej, zekranizowany przez Andrzeja Wajdę. Ukazuje się tu, jak zacięta walka polityczna wyradza się w terror, i to, jak rewolucja pożera własnych przywódców. Jest to obraz polityki w tym najbardziej przerażającym wydaniu.

Na koniec chciałbym, aby postawił Pan jedno ważne pytanie, którego jeszcze nikt Panu nie zadał w temacie, o którym rozmawiamy.

Czy naprawdę można być apolitycznym, gdy wiedza, a nawet zdrowy rozsądek podpowiada nam, że dosłownie rozumiana polityczność to złudzenie?

Brzmiałoby ono następująco: ,,Czy możliwe jest życie społeczne bez polityki?”.

Jaka byłaby Pańska odpowiedź?

Humanistyczne wizje świata zorientowane na wartości ogólnoludzkie, idealne formuły współżycia ludzi ze sobą, przepojone są pragnieniem, żeby polityka zniknęła z naszego życia, bo wiąże się z podziałami, a te z kolei łączą się z wrogością, agresją, oczywiście z nadużyciami.

Życie społeczne bez polityki nie mogłoby istnieć.

Wiemy to już od czasów Arystotelesa. Nigdy, nawet w najbardziej zdemokratyzowanej i egalitarnej wspólnocie, gdzie ludzie mają nie tylko równe szanse, ale ich status społeczny jest podobny, gdzie istnieje nadwyżka dóbr – nawet w takim społeczeństwie, w którym mogą nie istnieć przesłanki do wielkich konfliktów, nienawiści, prób zniewolenia, przymusowego narzucenia dominacji – różnice interesów istnieją i będą istniały. Nie jest tak, że możemy kiedykolwiek osiągnąć stan, w którym wszystkiego wystarczy dla wszystkich. Albo w którym wszyscy w tym samym czasie uzyskaliby to, czego im potrzeba i na co poniekąd zasługują. Zawsze będzie istniała, zwłaszcza na podłożu ekonomicznym, konieczność wyboru.

Przypomniałbym jeszcze przysłowie, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Już u Marksa zauważono, że zaspokojenie potrzeb nie jest stanem, lecz procesem, w dodatku paradoksalnym, ponieważ w miarę tego, jak zaspokajamy potrzeby elementarne, wzrastają na tym gruncie potrzeby wyższego rzędu. To, co nas zadowalało i uszczęśliwiło, gdy przedtem tego nie mieliśmy w ogóle, teraz jest już przedmiotem niedosytu. Mam na myśli nieskończony łańcuch „łaknienia” – w ślad za postępem technicznym chociażby nieustanny wzrost konsumpcji. Dlaczego kupujemy coraz to nowsze komputery, lodówki, telewizory, chociaż tak naprawdę większość z nas z tych dodatkowych gadżetów, nowych możliwości i tak nie korzysta?

Uczestniczymy w wyścigu konsumpcyjnym. To też jest czynnikiem, który sprzyja utrzymywaniu się polityki.

Być może dzisiaj rozumiemy lepiej niż kiedyś, że to polityka rozstrzyga o tym, czy opanujemy ludzką, nieskończoną chciwość, zachłanność, stosunek do środowiska naturalnego jako właściwie jednego wielkiego łupu, zdobyczy.

Kryzys cywilizacyjny, który już na naszych oczach się rozwija, pokazuje, co dzieje się, gdy nie ma polityki rozumianej adekwatnie, jako umiejętności merytorycznego, profesjonalnego zdefiniowania problemu i jego rozwiązania, w przypadku barier wzrostu – samoograniczenia. Albo gdy ta polityka podąża ślepo za żywiołowym wyścigiem – konsumpcyjnym, czy jakimkolwiek innym.

W tym miejscu postawmy kropkę, bo to dobra puenta naszej rozmowy. Dziękuję.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 282 / (21) 2025

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Polityka # Społeczeństwo i kultura Obywatele decydują

Przejdź na podstronę inicjatywy:

Co robimy / Obywatele decydują

Być może zainteresują Cię również: