Felieton

„Polski Ład” bez związków zawodowych

budowa
fot. Michal Jarmoluk z Pixabay

W „Polskim Ładzie” pominięto związki zawodowe oraz inspekcję pracy, za to zamieszczono wiele rozwiązań zmierzających do dalszego uelastycznienia zatrudnienia nad Wisłą. Taki koktajl może mieć fatalne konsekwencje. 

W tekście „Polskiego Ładu” ani razu nie pojawiają się zwroty „związek zawodowy” oraz „układ zbiorowy”. Nie znajdziemy też słowa „inspekcja”. Nowy program rządzących, mający postawić Polskę na nogi po ciężkim okresie pandemii, zupełnie przemilcza sprawę organizacji pracowniczych i ich wpływu na kształtowanie relacji na rynku pracy. Trudno o lepszy dowód na to, jak traktowane są związki zawodowe przez obecną władzę nad Wisłą. Ale też wszystkie pozostałe, żeby być uczciwym. Dla polskich polityków związki zawodowe mogłyby nie istnieć – tak jak nie istnieją w „Polskim Ładzie” – gdyż głównie przeszkadzają. Domagają się przecież nie tylko godnych płac, ale też między innymi realnego wpływu na zarządzanie przedsiębiorstwami, tymczasem rolą pracownika nie jest zarządzać, tylko wykonywać.

To jednak jeszcze nie jest najgorsze. W „Polskim Ładzie” pojawiają się potencjalnie groźne rozwiązania, które pogłębią „prywatyzację pracy” – relacja między pracownikiem a pracodawcą ma stać się jeszcze bardziej indywidualna, oparta na osobistych uwarunkowaniach, a nie kolektywnych umowach. W takim świecie faktycznie nie ma miejsca dla związków zawodowych i układów zbiorowych. Wprowadzane kuchennymi drzwiami rozwiązania, ukryte wśród innych, wydawałoby się ważniejszych, mają na celu dalsze uelastycznianie zatrudnienia w Polsce. Może to doprowadzić do pogłębienia fragmentaryzacji świata pracy i osłabić rolę organizacji pracowniczych, za to wzmocnić wąską grupę pracowników, którzy osiągnęli lepszą pozycję na rynku, więc mogą stawać do negocjacji z pracodawcą jak równy z równym.

Niepozorny kontrakt

„Polski Ład” zapowiada między innymi ograniczenie stosowania umów cywilnoprawnych. Zacny i słuszny cel. Według autorów programu pierwszym krokiem ma być pełne oskładkowanie umów zleceń, z czym również trudno dyskutować, oczywiście przyjmując perspektywę propracowniczą i prospołeczną. Ekonomiczni liberałowie bez wątpienia znajdą cały szereg argumentów przeciw temu rozwiązaniu. Do tego momentu ten fragment wygląda dobrze. Problem w tym, że oskładkowanie umów zleceń ma być jedynie etapem, a punktem docelowym stworzenie jednego kontraktu na pracę. I tu już powinna pojawić się lampka ostrzegawcza.

Już sama nazwa wskazuje, że jednolity kontrakt za pracę będzie bliższy indywidualnie określanej umowie, a nie tradycyjnemu etatowi opartemu o kodeks pracy. Jednolity kontrakt to pomysł nienowy. Pojawiał się już w debacie publicznej jako rozwiązanie problemu dualizmu polskiego rynku pracy, na którym część pracowników jest solidnie zabezpieczona kodeksowymi regulacjami, a pozostali pracują właściwie bez żadnych zabezpieczeń społecznych. Faktem jest, że 1,2 miliona pracowników w Polsce zatrudnione jest wyłącznie na umowach cywilnoprawnych, co pozbawia ich większości zdobyczy socjalnych świata pracy z XX wieku. Problem w tym, że dotychczas pojawiające się koncepcje zakładają, że likwidacja dualizmu ma się odbyć poprzez zbliżenie do siebie umów zlecenie i etatu. Zabezpieczenia społeczne i kodeksowe wynikające z jednolitego kontraktu mają rosnąć wraz ze stażem w danym zakładzie pracy. Na początku, zaraz po zatrudnieniu, uprawnienia pracownika takie jak okres wypowiedzenia czy urlop mają być niemalże zerowe. Dopiero z biegiem czasu mają rosnąć, a pełne zabezpieczenie kodeksowe będzie dotyczyć jedynie umów trwających od co najmniej kilkunastu miesięcy lub nawet od dwóch lat.

Inaczej mówiąc, jednolity kontrakt na pracę oznaczać będzie osłabienie obecnych etatów, które są chronione przez rzekomo przestarzały kodeks pracy. Z jednej strony zwiększą one nieco stabilność tego miliona pracowników na umowach cywilnoprawnych, jednak równocześnie osłabią poziom bezpieczeństwa kilku milionów pracowników, których staż w przedsiębiorstwach jest niedługi. Są oni zatrudnieni najczęściej na umowach o pracę na czas określony, które obecnie w dużej mierze nie odbiegają poziomem zabezpieczenia od stałych etatów. Trzeba też pamiętać, że Polska przoduje w tym względzie w Europie. Na umowach czasowych pracuje ponad jedna piąta zatrudnionych w Polsce. Więcej jest ich jedynie w Hiszpanii.

Więcej elastyczności

Można sobie wyobrazić, że pracodawcy będą wykorzystywać jednolity kontrakt do „optymalizacji kosztów i procesów”, eliminując niekorzystne dla nich rozwiązania kodeksowe. Dzięki dużej rotacji będą mogli sobie zapewnić znaczną grupę pracowników pozbawionych podstawowych uprawnień. Realnie rzecz biorąc, nadal będzie więc występować dualizm rynku pracy, tylko że na poziomie przedsiębiorstw. Część załogi, ta kluczowa, będzie miała długi staż i pełne zabezpieczenie. Pozostali będą się rotować, by firma mogła regularnie korzystać z ich słabszej pozycji.

Kolejnym potencjalnie niebezpiecznym rozwiązaniem będzie promowanie pracy na niepełny etat. Podobnie jak w przypadku kontraktu, tutaj też nie wyjaśniono, jak to promowanie miałoby wyglądać. Mowa jest o, nieokreślonej dokładnie, zmianie definicji osoby bezrobotnej, by zachęcać do aktywizacji zawodowej w niepełnym wymiarze czasu. A także o promowaniu części etatu w instytucjach publicznych i spółkach Skarbu Państwa. Faktem jest, że w Polsce mała grupa pracowników zatrudniona jest na część etatu. Między innymi z tego powodu poziom zatrudnienia kobiet jest niski na tle Europy. Dla młodych matek, które wciąż muszą zajmować się dzieckiem, ale przez kilka godzin dziennie mogłyby już pracować, rozpowszechnione umowy na pół etatu mogłyby pomóc w aktywizacji zawodowej. Problem w tym, że jeśli niepełne zatrudnienie stanie się prostsze niż obecnie, czyli na przykład zostanie wyjęte z części kodeksowych uprawnień, może być ono nadużywane. Tak jak obecnie umowy cywilnoprawne.

Niepełne zatrudnienie jest bardzo dużym problemem w USA. Miliony Amerykanów pracują na umowach na część etatu, choć chcieliby mieć pełny. To prowadzi do ich pauperyzacji, gdyż część etatu nie zapewnia środków do życia, ewentualnie do pracy w więcej niż jednej firmie, co skutkuje demolką ich życia osobistego i poświęcaniem wolnych godzin na przejazdy z jednego miejsca na drugie. Lepiej więc z tym promowaniem niepełnego etatu nie przesadzić, bo zamiast aktywizacji zawodowej młodych matek będziemy mieli tysiące nowych prekariuszy, pracujących w kilku firmach po parę godzin dziennie, żeby móc związać koniec z końcem.

Dom jak zakład pracy

Kolejnym elementem oferty rządu dla świata pracy jest „umożliwienie świadczenia pracy z dowolnego miejsca, w ramach wykorzystania sprzętu zapewnionego przez pracodawcę”. Mowa jest więc o trwałym „zainstalowaniu” pracy zdalnej do kodeksu pracy. Jeśli postulat wejdzie w życie, firmy będą mogły szeroko stosować pracę zdalną także w czasie po pandemii. Oczywiście kluczowe będzie doprecyzowanie, kto będzie mógł zdecydować o pracy zdalnej. Będzie ona uruchamiana tylko na wniosek pracownika, czy „po uzgodnieniu pracodawcy i zatrudnionego”? Jeśli to drugie, to łatwo można sobie wyobrazić, że pracodawcy będą wypychać na pracę zdalną część swojej załogi, by optymalizować koszty. Czyli de facto przerzucać je na pracowników. Podczas pracy zdalnej to pracownicy ponoszą dużą część kosztów związanych ze świadczeniem pracy. Mowa chociażby o wyższych rachunkach za prąd i wodę, ale nie tylko. W „Polskim Ładzie” na szczęście znalazła się zapowiedź wprowadzenia do kodeksu ryczałtu lub diety, które byłyby wypłacane pracownikowi na pokrycie kosztów. Znów pojawia się jednak pytanie, co będzie obejmować taki ryczałt i jakiej będzie wysokości.

Te wszystkie zagrożenia mogłyby się nie ziścić, jeśli w Polsce funkcjonowałyby sprawne związki zawodowe oraz inspekcja pracy, które stałyby na straży praw pracowniczych. W państwach z silnymi związkami zawodowymi oraz sprawnymi instytucjami rynku pracy zatrudnienie na niepełny etat, jednolity kontrakt czy praca zdalna niekoniecznie muszą być niebezpieczne, a wręcz mogą nawet niektórym ułatwić życie. Problem w tym, że Polska takim państwem nie jest. Związki zawodowe są słabe, Państwowa Inspekcja Pracy niedomaga, a kolejne układy zbiorowe co roku są wypowiadane jednostronnie przez pracodawców. Tymczasem w „Polski Ładzie” nie znalazły się żadne propozycje wzmacniające organizacje pracowników lub inspekcję pracy. Może się więc okazać, że nasz nowy łady zamiast progresu przyniesie społeczny regres. Oczywiście bardzo chciałbym się mylić.

Narodowy Instytut Wolności – logo Program Rozwoju Organizacji Obywatelskich – logo

Tekst przygotowany przez Instytut Spraw Obywatelskich w ramach projektu „Instytut Spraw Obywatelskich – łapiemy wiatr w żagle” sfinansowanego przez Narodowy Instytut Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego ze środków Programu Rozwoju Organizacji Obywatelskich na lata 2018–2030.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 73 / (21) 2021

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Rynek pracy Centrum Wspierania Rad Pracowników

Przejdź na podstronę inicjatywy:

Co robimy / Centrum Wspierania Rad Pracowników

Być może zainteresują Cię również:

Centrum Wspierania Rad Pracowników

Rady pracowników w Senacie

Przedstawiciele Instytutu dnia 17 marca 2009 r. wzięli udział w pierwszym czytaniu „Ustawy o zmianie ustawy o informowaniu pracowników i przeprowadzaniu z nimi konsultacji” na forum połączonych komisji senackich: Ustawodawczej, Rodziny i Polityki Społecznej oraz Gospodarki Narodowej, przedstawiając swój punkt widzenia.