Felieton

POPiS wiecznie żywy

futboliści
fot. WikiImages z Pixabay

Jan Śpiewak

Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 22 (2020)

Moje oczekiwania wobec kampanii prezydenckiej nie były wielkie. Nie jestem specjalnym fanem żadnego z kandydatów, ale uważam, że jest jedna podstawowa rzecz, którą te wybory mogłyby dla Polski zrobić. Zakończyć hegemonię POPiS-u. Niestety kandydatura Trzaskowskiego reanimuje spór, który dewastuje polskie państwo od 2005 roku.

Wojna między Platformą Obywatelską a Prawem i Sprawiedliwością dominuje nad polską debatą publiczną. To wojna domowa, która toczy się między dawnymi przyjaciółmi, a nawet członkami rodziny. Jak każda wojna domowa jest krwawa i brutalna. Wszystkie chwyty są w niej dozwolone. Pogarda jest podstawowym narzędziem wyrażania swoich racji. Nie jest to wojna o pryncypia, czy wielkie idee. Jak to często w wojnie domowej chodzi o władzę i pieniądze. O uznanie i prestiż. O to, kto jest prawdziwym „Polakiem inteligentem”, a kto „chamem spod budki z piwem”. Niewielu pamięta, że w 1990 roku Porozumienie Centrum miała tworzyć obok braci Kaczyńskich młoda formacja liberałów z Gdańska. Deklaracje poparcia dla powołania Porozumienia Centrum podpisał Jan Krzysztof Bielecki i Janusz Lewandowski obok Adam Glapińskiego, Krzysztofa Czabańskiego oraz postacie dzisiaj związane z Radiem Maryja – Jerzy Robert Nowak i Ryszard Bender. Jednym z najbliższych doradców Tuska i Bieleckiego był wówczas Krzysztof Wyszkowski dzisiaj z nadania PiS-u członek kolegium IPN. Wyobrażacie sobie? Straszni gdańscy neoliberałowie szli ramię w ramię z Jarosławem Kaczyńskim. Ze wspólnej partii ostatecznie nic nie wyszło. Czy panowie pokłócili się o wizję Polski? Absolutnie nie. Poszło o władzę. Kaczyński chciał budować sojusz z gdańskimi liberałami przeciwko warszawskim inteligentom związanym ze środowiskiem KOR-u. Walka toczyła się o wpływy w rządzie i Pałacu Prezydenckim. Po 1989 roku oba środowiska były w koalicji rządowej, tworząc zaplecze kolejnych rządów Solidarności. Gdańscy liberałowie i konserwatyści Kaczyńskiego poparli kluczowy dla kształtu polskiej transformacji i ustroju nowego państwa plan Balcerowicza-Sachsa. Jarosław Kaczyński jeszcze w 1995 roku chciał, żeby Balcerowicz był szefem Narodowego Banku Polskiego zamiast Hanny Gronkiewicz-Waltz. Nikt nie kwestionował drogi, którą elity solidarnościowe wybrały w 1989 roku.

W kluczowych miesiącach i latach, gdy ważył się polityczny i ekonomiczny ustrój III RP, nie było między środowiskiem Tuska i Kaczyńskiego większych ideowych różnic.

Drogi gdańskich liberałów i Porozumienia Centrum rozeszły się na chwilę na skutek konfliktu wokół rządów Wałęsy. Jednak po 1997 roku razem współtworzyli rządy AWS-u i Unii Wolności. Wicepremierem w rządzie był Leszek Balcerowicz. Polityka gospodarcza rządu Jerzego Buzka okazała się całkowitą katastrofą. Gdy profesor objął tekę wicepremiera, bezrobocie wynosiło w Polsce 10 procent, gdy odchodził, było o połowę większe. Jarosław Kaczyński długo bronił jego wątpliwych osiągnięć. W 1998 roku mówił, że terapia szokowa była jedynym wyjściem: „Balcerowicz przywrócił w Polsce podstawowe kategorie ekonomiczne, przede wszystkim pieniądz, którego przecież w PRL-u nie było oraz opanował hiperinflację. To były podstawy, które pchnęły nas w kierunku gospodarki rynkowej. I to jest jego wielkość, wiekopomna zasługa, której nikt mu odebrać nie może. Mam wiele szacunku dla Balcerowicza za dokonanie zdecydowanego chirurgicznego cięcia. Była to wprawdzie bolesna, ale absolutnie niezbędna operacja”. Przez cały okres rządów Millera obie formacje ściśle współpracowały. Po aferze Rywina wszyscy byli przekonani, że dojdzie do koalicji POPiS. Stało się jednak inaczej. Donald Tusk w 2005 roku wybrał drogę totalnej opozycji i zepchnął PiS na prawo, co świetnie opisuje w swojej książce „Czas Kaczyńskiego” Robert Krasowski.

Przynależność do PO i PiS-u jest bardzo płynna. Udowodniły to dziesiątki parlamentarzystów, którzy w zależności od koniunktury politycznej raz są w obozie liberalnym, raz w obozie „dobrej zmiany”.

Kazimierz Ujazdowski, Paweł Poncyliusz, Paweł Kowal, Joanna Kluzik-Rostowska czy Jarosław Gowin to nie wyjątki, ale reguła rządząca polską polityką. Pierwszy rząd PiS-u był niezwykle neoliberalny. Ministrem finansów była skrajna liberałka Zyta Gilowska, która z determinacją obniżała podatki bogatym. Zanim została ministrem w rządzie PiS-u, była jedną z liderek PO, której stanowiska i miejsca w partii pozbawiła intryga Donalda Tuska. Dopiero drugi rząd PiS-u w 2015 roku odszedł częściowo od neoliberalnych dogmatów, które rządziły polską polityką po 1989 roku. Program 500 plus, podniesienie godzinowej stawki minimalnej, ozusowanie umów zleceń sprawiły, że bezrobocie na początku 2020 roku było najniższe po 1989 roku. Nie jest to jednak zmiana paradygmatu, a jedynie jego korekta. Ciągle w Polsce mamy regresywny system podatkowy, zachodnie dyskonty i galerie handlowe mają cieplarniane warunki do robienia interesów kosztem lokalnej przedsiębiorczości, mafia śmieciowa sprowadza śmieci i bezkarnie podpala wysypiska, usługi publiczne na czele z edukacją i transportem publicznym leżą i kwiczą, a Prezydent kraju wzywa do łatania dziury w budżecie służby zdrowia, zachęcając do zrzutki na medyków.

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

Kampania prezydencka dawała nadzieję, że dojdzie do rozbicia duopolu  POPiS-u. Małgorzata Kidawa-Błońska prowadziła słabą kampanię i była słabą kandydatką. Była godnym kontynuatorem myśli i stylu Bronisława Komorowskiego. Jej wezwanie do bojkotu wyborów sprawiło, że zaczął rosnąć lider ludowców Władysław Kosiniak-Kamysz oraz kandydat bezpartyjny Szymon Hołownia. Obaj mieli szanse utopić Platformę. Wygląda na to, że nie wykorzystali jej. Hołownia typowym kandydatem ery postpolityki. Korzysta z efektu świeżości. Każdy wyborca może sobie znaleźć w Hołowni coś miłego i ulepić go na swoje podobieństwo i wyobrażenia. Miał szansę wypełnić pustkę stworzoną przez Kidawę-Błońską i przejąć część elektoratu Roberta Biedronia. Jego silne związki z obozem liberalnym nie budowały specjalnych nadziei na to, że będzie rzeczywiście zupełnie nową jakością. Prowadził jednak sprawną kampanię wyborczą, deklarował podwyższenie podatków dla najbogatszych Polaków, postawił mocno na kwestię kluczową z punktu widzenia następnych pokoleń, czyli walkę z globalnym ociepleniem. Jego wejście do drugiej tury mogło uruchomić efekt domina i doprowadzić do rozpadu i marginalizacji Platformy Obywatelskiej, której jedynym raison d’être, czyli powodem do istnienia, jest bycie antyPiSem. Bez Kaczyńskiego nie może istnieć. Całą swoją tożsamość buduje na walce z obozem „dobrej zmiany”. PO nie ma żadnego projektu ani wizji Polski, która wykraczałaby poza znane recepty neoliberałów z lat dziewięćdziesiątych. Nie jest to żadna teza publicystyczna, ale kwestia faktów. PO rządzi ciągle w połowie samorządów w kraju i nie widać w nich żadnej zmiany podejścia i wyciągnięcia wniosków z błędów przeszłości. Wejście Trzaskowskiego do wyścigu sprawiło, że odżyła stara polaryzacja. Jeśli Szymon Hołownia i Włodzimierz Kosiniak-Kamysz czegoś nie wymyślą, stracą szanse na drugą turę. Hołownia już wcześniej miał problem z przebiciem się do mediów, teraz będzie to jeszcze trudniejsze. Trzaskowski sprawia, że sprawy wróciły na stare koleiny. Swoją kampanię zaczął od przejechania prętem po klatce. Zapowiedział likwidację TVP, czym wywołał wściekłą reakcję obozu rządowego. Od tego czasu media publiczne poświęcają mu mnóstwo uwagi, prowadząc zorganizowaną kampanię dezawuowania prezydenta Warszawy. Obu stronom taki układ pasuje. Odbiera tlen pozostałym kandydatom. Dla PiS-u to wygodne, bo sprawia, że główny konkurent na prawej stronie Krzysztof Bosak również znika w sporze. Taktyka polaryzacji między dwoma głównymi ugrupowaniami świetnie zadziałała w wyborach samorządowych w 2018 roku. Wówczas POPiS zgarnął w wielu miastach od 70 do nawet 90 procent głosów. Doprowadziło to do sromotnej porażki ruchów miejskich, lewicy i formacji antysystemowych, takich jak ruch Kukiza.

Duopol POPiS-u prowadzi do wyrugowania obywateli i prawdziwej polityki z debaty publicznej. Zamiast niej mamy tanie moralizatorstwo i wojnę kultur.

Obie strony zarzucają sobie, że są nieprzyzwoite, niegodne i niepolskie. Mamy nieustającą przepychankę w piaskownicy i zero debaty o problemach ludzi. Nie ma miejsca na dyskusję o rynku pracy, budownictwie mieszkaniowym, czy walce z suszą. Wystarczy postraszyć Kaczyńskim albo Trzaskowskim. Obie strony żyją w wygodnych bańkach, które nawzajem się nakręcają.

Ewentualna wygrana Rafała Trzaskowskiego w wyborach zapowiada powrót do wojny polsko-polskiej na sterydach. Mogliśmy zobaczyć namiastkę tego w latach 2007-2010, gdy prezydentem był Lech Kaczyński, a premierem Donald Tusk. Dzisiaj brutalność sporu jest jeszcze większa. Jeśli obóz „dobrej zmiany” wytrzyma utratę Pałacu Prezydenckiego i utrzyma rządy, możemy spodziewać się eskalacji wojny do nowego nieznanego wcześniej poziomu. To straszny scenariusz dla Polski, który doprowadzi do tego, że stracimy kolejne lata na jałowy spór.

Narodowy Instytut Wolności – logo Program Rozwoju Organizacji Obywatelskich – logo

Tekst przygotowany przez Instytut Spraw Obywatelskich w ramach projektu „Instytut Spraw Obywatelskich – myślimy, działamy, zmieniamy” sfinansowanego przez Narodowy Instytut Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego ze środków Programu Rozwoju Organizacji Obywatelskich na lata 2018–2030.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 22 (2020)

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Polityka Obywatele decydują

Przejdź na podstronę inicjatywy:

Co robimy / Obywatele decydują

Być może zainteresują Cię również: