Pracodawcy kontra pracownicy. Strajk czy dialog?

Z Piotrem Krzyżaniakiem rozmawiamy o błędnym rozumieniu pojęcia dialogu społecznego, o blokowaniu prawa do strajku przez przepisy pochodzące jeszcze z czasów Wojciecha Jaruzelskiego i wciąż obowiązujące, o konieczności opracowania nowej ustawy, która wreszcie umożliwiłaby pracownikom korzystanie z ich praw i wolności.
Mariusz Ławnik: Piotrze, przypuszczam, że zakończone w tym roku referendum strajkowe w Amazon Fullfillment Poland Sp. z o.o. (dalej Amazon), które było organizowane przez związek zawodowy Inicjatywa Pracownicza, mogło Cię skłonić do napisania apelu o przywrócenie wolności strajkowania. Powiedz, proszę, dlaczego nie udało się zebrać poparcia ponad połowy załogi dla strajku? Jakie przeszkody dla związku zawodowego ujawniły się w praktyce? Dlaczego nie pomogło nawet poparcie posłanek i posłów Lewicy i nagłośnienie sprawy w mediach?
Piotr Krzyżaniak: W obecnym stanie prawnym zebranie wymaganego kworum w referendum strajkowym jest bardzo trudne. Przeszkód, z jakimi mierzyli się związkowcy z Amazona, można się domyślić, czytając mój tekst o braku wolności strajkowania w Polsce.
Przede wszystkim chodzi o wielkość przedsiębiorstwa. Wszystkie magazyny Amazon w Polsce, a jest ich jedenaście, są traktowane jak jeden zakład pracy, ponieważ ten sam pracodawca zatrudnia w nich łącznie kilkadziesiąt tysięcy pracowników. Jest więc gorzej niż w okresie, gdy obowiązywała ustawa o związkach zawodowych z 1982 r. Wówczas nikt takiego giganta nie nazwałby zakładem pracy. Byłoby to przedsiębiorstwo wielozakładowe. W każdym takim magazynie przeprowadzono by odrębne referendum. Pytanie: czy tak właśnie nie należałoby takich gigantów traktować także i dziś? Jako wiele zakładów pracy, tworzonych przez jednego pracodawcę. Są ku temu pewne podstawy prawne.
Jednak większość prawników, w tym sędziów, stawia dziś znak równości między pracodawcą a zakładem pracy, co oznacza, że istnieją zakłady pracy tak gigantyczne, że jakiekolwiek porozumienie się pracowników ze sobą staje się niemożliwe.
Referendum związkowe w tak dużym zakładzie pracy upodabnia się do wyborów samorządowych. Kilkadziesiąt tysięcy pracowników odpowiada liczbie mieszkańców sporej gminy (licząc tylko osoby, które mają prawo wyborcze). Działają tu te same mechanizmy społeczne. Trzeba zabiegać o głosy, prowadzić kampanię wyborczą.
Związkowcy, prowadząc referendum w Amazonie lub innym porównywalnie dużym przedsiębiorstwie, mierzą się więc z podobnymi problemami, jak przy przeprowadzaniu wyborów do organów gmin. Z problemami podobnymi, ale i zarazem większymi.
Nikt nie ma interesu, by wybory samorządowe sabotować. Nikt nie wygania komisji wyborczej z terenu gminy. Gdyby ktoś tego spróbował, zostałby zapewne surowo ukarany. Potraktowano by go jak kogoś, kto kwestionuje podstawy ustrojowe państwa. Nikt też nie ma interesu w tym, by takiego sabotażu dokonać. Ten, komu wybory się nie podobają, najwyżej nie skorzysta z prawa wyborczego, nie będzie zaś przeszkadzał w głosowaniu innym.
Pracodawcy natomiast zależy, by do referendum strajkowego nie doszło. Ma też środki, by temu zapobiec i z nich korzysta. Chroni go powszechne przekonanie, że zakład pracy to jego prywatna przestrzeń. Traktuje więc związkowców agitujących za referendum lub zbierających głosy jak domokrążców, których może wyprosić za drzwi. Co gorsza, jego zachowanie uzyskuje powszechne zrozumienie. Niewielu lubi domokrążców, niewielu też zastanawia się nad tym, czym naprawdę jest zakład pracy.
A czym jest zakład pracy?
Pracownicy nie zostawiają swoich praw i wolności przed jego bramą. Wykonują te wolności i prawa na terenie zakładu pracy niezależnie od woli zatrudniającego ich przedsiębiorcy. Gwarantuje im to prawo. Może nie jest ono zawsze dobre, jak w wypadku prawa do strajku, ale jednak jest. Te zapewniane pracownikom ustrojowo prawa i wolności nie zawsze harmonizują z prawem własności przedsiębiorcy, czy też ze swobodą prowadzenia działalność gospodarczej. W demokracji to normalne. W tym typie ustroju nie wypiera się konfliktów, lecz wprowadza je w ramy ustrojowe. Tym się różni demokracja od autorytarnych form sprawowania władzy.
Zakład pracy jest więc sferą gry politycznej, ale też prawnej, w ramach której pracownicy i przedsiębiorca rywalizują ze sobą o to, jak, i w jakich granicach, ich prawa i wolności mają być wykonywane we wspólnej przestrzeni pracy.
Prawo wprowadza ten spór w mechanizmy demokracji zakładowej. Służą one wyznaczeniu zakresów wykonywania tych praw i wolności. Strajk jest jej narzędziem. Stąd zaś wynika, że zakład pracy jest przestrzenią publiczną, nie prywatną, a przynajmniej nie wyłącznie prywatną. Niewielu jednak tak o tych sprawach myśli.
Nie traktuje się zamachu na prawa pracowników do uczestnictwa w referendum strajkowym na równi z zamachem na prawa wyborcze obywateli. Jednak prawo do strajku jest określone dokładnie w tym samym tytule Konstytucji co prawo wyborcze. Jest to tytuł „Wolności i prawa polityczne”. Znajduje się w nim zarówno art. 59 ust. 3, w którym zagwarantowano prawo do strajku jak i art. 62 ust. 1 gwarantujący prawa wyborcze. Ani jedno, ani drugie nie jest ważniejsze ustrojowo.
Strajk jest elementem demokracji zakładowej tak samo ważnej, jak ta samorządowa czy parlamentarna. Prawo do strajku, w tym do wypowiedzenia się za strajkiem powinno więc korzystać z podobnej ochrony co prawa wyborcze.
W praktyce tak jednak nie jest, ale to nie tylko posttransformacyjna mentalność jest temu winna. Winne jest też prawo, które dla demokracji w zakładach pracy ustala wyższe wymagania niż choćby dla demokracji w gminach.
Jakie to wymagania? Czy chodzi o wymóg 50 procent frekwencji w referendum strajkowym?
Tak. Prawo wyborcze takiego wymogu nie zna. Porównując jednak frekwencję w referendum w Amazonie z wynikami ostatnich wyborów samorządowych, należy powiedzieć, że związkowcy, mimo opisanych wyżej trudności, poradzili sobie wcale nie gorzej niż Państwowa Komisja Wyborcza. W referendum w Amazonie wzięło udział 25 proc. załogi. W tych magazynach, gdzie związek zawodowy ma wielu aktywnych działaczy, a więc w Poznaniu (POZ1), Katowicach (KTW1) czy we Wrocławiu (WRO1) frekwencja wynosiła ok. 40 proc.
Dla porównania w ostatnich wyborach samorządowych (w 2018 r.) ogółem wyniosła niecałe 49 proc. w drugiej turze. Tylko w pięciu województwach oddało głos nieco więcej niż 50 proc. uprawnionych do głosowania. W pierwszej turze było lepiej, bo w skali kraju było to prawie 55 proc. Tylko w województwie opolskim oddała głos mniej niż połowa uprawnionych. W wyborach tych osiągnięto jednak największą frekwencję, jeżeli chodzi o wybory samorządowe. Nigdy wcześniej nie osiągnęła ona 50 proc. Tak wynika z danych publikowanych przez Państwową Komisję Wyborczą.
Gdyby ustanowić próg 50 proc. dla wyborów samorządowych, a więc taki jak przy referendum strajkowym, w przeważającej części gmin w Polsce nie wybrano by władz. Daje to do myślenia. Progi frekwencyjne na tym etapie rozwoju świadomości obywatelskiej wciąż raczej blokują demokrację, niż jej sprzyjają. Dlatego nie zna ich aktualnie obowiązujące prawo wyborcze. Dlaczego więc utrzymuje się je odnośnie do takiego narzędzia demokracji zakładowej, jakim jest strajk? Chyba tylko dlatego, że tego narzędzia chce się pracowników pozbawić.

Czy w takim razie zniesienie wymogu progu frekwencyjnego dla referendum strajkowego w wysokości 50 proc. uczestniczących pracowników coś by zmieniło?
Moim zdaniem nic by nie zmieniło. Przynajmniej jeżeli chodzi o duże przedsiębiorstwa w sektorze prywatnym. Co innego w małych zakładach pracy w sektorze publicznym. W szkołach osiągnięcie progu 50 proc. nie jest problemem. Nastawienie pracodawcy też jest nieco lepsze. Dlatego nauczyciele strajkują. Magazynierzy – nie.
Są też inne problemy. Dochodzi tu choćby kwestia rotacji pracowników, której również nie znano jeszcze podczas obowiązywania ustawy z 1982 r. Jest ona w Amazonie spora. Cały czas nowi pracownicy przychodzą tu pracować. Z wieloma innymi, którym kończą się umowy okresowe, nie są zawierane nowe. Duża część pracowników, którą należało w referendum uwzględnić, została zatrudniona już w trakcie sporu zbiorowego. Nie znali więc kontekstu. Dlatego nie chcieli uczestniczyć w referendum. Wszyscy ci nowi pracownicy mieli umowy na czas określony. Tym bardziej nie chcieli się narazić pracodawcy, widząc, jak związkowców prowadzących referendum obserwuje ochrona. Czy też widząc, jak wyprasza się związkowców z terenu zakładu.
Z kolei duża część pracowników, która znała kontekst i popierała spór zbiorowy na początku, już tam nie pracowała, gdy organizowano referendum. Część z nich odeszła sama, bo znalazła bardziej odpowiadającą im pracę. Części nie przedłużono umów. Z jeszcze inną częścią te umowy rozwiązano.
Ta ostatnia okoliczność dotknęła nawet działaczy prowadzących spór zbiorowy po stronie związku, Marię Malinowską i Przemysława Wolnowskiego. Dziś ich sprawy są w sądzie. Walczymy o powrót do pracy Marii Malinowskiej, a w sprawie Przemka o odszkodowanie. Z pewnością zwolnienia znanych w zakładzie działaczy związku utrudniły przeprowadzeniu referendum. Pewna część pracowników, do których zwolnieni działacze mogliby dotrzeć na terenie zakładu, przekonać ich, że warto oddać głos, najzwyczajniej nie zagłosowała. Inna część wystraszyła się, kiedy dowiedziała się o ich zwolnieniu.
Problemem jest konieczność przeprowadzenia rokowań i mediacji. Postępowanie koncyliacyjne wydłuża niebotycznie okres sporu zbiorowego.
Pracowników, którzy chcieli strajkować na początku sporu, w momencie przygotowania strajku, w znacznej mierze już nie ma w zakładzie pracy. Tak się dzieje poprzez rotację. Ci zaś, którzy zostali, niekoniecznie już chcą strajkować.
Niezadowolenie mija nawet wówczas, gdy nic się nie zmieniło na korzyść pracowników. Po prostu człowiek jest zdolny przywyknąć do wszystkiego. Nawet do tego, co na początku wzbudzało w nim gniew, bowiem już inne problemy zajmują jego uwagę. Trudno jest utrzymać uwagę pracowników na określonym problemie przez długi okres. Taka jest natura ludzka. Ten, kto tworzy prawo, powinien o tym wiedzieć. Zapewne też o tym wiedział i to uwzględnił. Pierwszy raz w roku 1982, a więc jeszcze podczas stanu wojennego, ponownie zaś w roku 1991.
Ci, którzy tworzyli to prawo, nie chcieli, by pracownicy korzystali z narzędzia, jakim jest strajk. Stąd takie właśnie przyjęto rozwiązania. Do tego dochodzi błędne rozumienie dialogu społecznego.
Czym jest dialog społeczny?
Konstytucja z 1997 r. nie narzuca, czym dialog społeczny ma być, niemniej ustawodawca zwykły już tak, i to czasem opacznie. Jeszcze bardziej winę za złe rozumienie dialogu społecznego ponoszą ci, którzy konstytucję i te ustawy interpretują.
Otóż dialog, w słownikowym rozumieniu, zakłada konflikt. Gdy między podmiotami konfliktu nie ma, dialog jest niepotrzebny. Dialog służy rozwiązaniu istniejącego konfliktu. Koniecznym punktem wyjścia do dialogu jest właśnie uznanie sporu. Dialektyka to przecież w najbardziej podstawowym rozumieniu sztuka prowadzenia sporów, nie zaś ich unikania. Tymczasem wciąż twierdzi się, że dialog oznacza brak konfliktu. Mówi się, że konflikt niweczy dialog. Nic bardziej mylnego. Dialog rodzi się w konflikcie.
W okresie międzywojennym było to chyba jasne, skoro dopiero wyjście pracowników na strajk rodziło obowiązek podjęcia negocjacji między pracodawcą i przedstawicielami pracowników. Dziś natomiast prawo jest tak konstruowane, by konflikt ukryć, wytłumić, zanim jeszcze się w jakikolwiek sposób przejawi. Są to metody autorytarne, a nie demokratyczne.
Takie myślenie o „dialogu” sięga korzeniami stanu wojennego. Takiego rozumienia „dialogu”, maskującego konflikt i jego przyczyny, domagał się Jaruzelski.
To on, gdy uzasadniał decyzję o wprowadzeniu stanu wojennego, mówił o „spustoszeniu psychicznym”, jakie niesie „atmosfera niekończących się konfliktów”. Raziło go, że „strajki, gotowość strajkowa, akcje protestacyjne stały się normą”. Był to język kontrrewolucji, tej która brutalnie zaprzepaściła to, co osiągnęli robotnicy w roku 1980.
Rewolucja „Solidarności” wychodziła z zupełnie innej koncepcji dialogu. Kiedy Rakowski w Stoczni Gdańskiej powiedział robotnikom, „jestem takim samym człowiekiem jak wy. Wyszedłem z tej samej klasy co wy”, został przez nich wygwizdany. Robotnicy domagali się uznania różnicy między tymi, którzy władają zakładami, a tymi, którzy w nich pracowali. Między pracodawcami a pracownikami.
Chcieli więc dialogu, który nie maskuje sprzeczności interesów. Chcieli dialogu, który nie zakłada równości tam, gdzie jej nie ma. Tak to ujmował Leszek Nowak w swojej broszurze „Anty-Rakowski, czyli o tym, co wygwizdywali wicepremierowi robotnicy”. Broszurę tę wydano w 1983 r. Wydano ją więc wtedy, kiedy taka ocena sytuacji jak Nowaka przestawała być powszechna wśród opozycji. Kontrrewolucja już wówczas zwyciężyła, a aktywiści „Solidarności” przyjmowali świadomie lub nie jej język. Niestety język ten się przyjął i tak jak regulacje prawa do strajku, pozostał z nami do dziś.
Tymczasem sprawowanie władzy w demokracji, w tym tworzenie prawa, opiera się na zaakceptowaniu konfliktu i formowaniu ram dla jego rozwiązania. Tym jest właśnie dialog społeczny w demokracji. Nie jest to powstrzymywanie się od konfliktu i „klepanie po plecach”.
Ostatecznie przyjęcie koncepcji „dialogu”, jaką de facto proponowała nomenklatura, oznaczało wywłaszczenie robotników z ich własnego konfliktu. Przestali być podmiotem czynnym podczas transformacji gospodarczej. Robotnicy upodmiotawiają się w gospodarce poprzez strajk. Dzieje się tak z prostego powodu. Są oni w realiach kapitalistycznych zbyt obciążeni swoją perspektywą egzystencjalną. Zbyt mocno zajmują ich zaspokajanie własnych potrzeb oraz ich rodzin. Nie wychodzą więc poza perspektywę wyznaczoną tym wąskim horyzontem. Nie uczestniczą w wielkiej polityce. Nie tworzą projektów przemian gospodarczych. Jeżeli już wpływają na gospodarkę, to tylko negatywnie poprzez strajk. Blokują za jego pośrednictwem te procesy gospodarcze, które są dla nich najbardziej szkodliwe. Jednocześnie odbierają sobie za pośrednictwem strajku część nadwyżki, którą wytwarza gospodarka, a która zostałaby podzielona wyłącznie między przedsiębiorców.
Stąd równiejszy podział dochodów w tych krajach kapitalistycznych, w których nie ma restrykcji strajkowania. Polska wyróżnia się pośród innych państw Unii Europejskiej właśnie pod względem tych restrykcji. Referendum czy długi proces koncyliacji nie są znane zbiorowemu prawu pracy we Francji, czy w Niemczech.
Pozbawiając robotników możliwości wpływania poprzez strajk na gospodarkę, spowodowano, że transformacja gospodarcza przebiegała bez ich udziału. Odbyła się bez realnej kontroli społecznej. Ostatnia naprawdę duża fala strajków miała miejsce w roku 1989 r. Jednak większość spontanicznych strajków, które wówczas się odbyły, nijak się miała do kryteriów ustawowych. Były w ich świetle po prostu nielegalne. Nie egzekwowano przepisów ustawy z powodów politycznych. Potem gdy opozycja przejęła władzę, strajki stawały się coraz mniej pożądane.
Restrykcyjne przepisy wprowadzone podczas stanu wojennego (a w głównych zrębach potwierdzone w 1991 r.), były egzekwowane z coraz większą konsekwencją. Strajków było coraz mniej. Z czasem ich występowanie ograniczyło się do enklaw w gospodarce, gdzie kultura strajkowania była wyjątkowo silna (np. górnictwo). Proces przemian otworzyli robotnicy, a zakończył się on bez ich udziału i z pominięciem ich interesów. Stąd tak nierówny podział dochodu w naszym kraju oraz tak niskie zarobki w porównaniu do tego, ile robotnicy (nawet tych samych firm, choćby Amazon) zarabiają na Zachodzie.
Czy wiadomo, na jakim etapie postępowania są zawiadomienia złożone do prokuratury w Łodzi oraz na Dolnym Śląsku dotyczące blokowania przez firmę Amazon możliwości przeprowadzenia referendum strajkowego przez jej pracowników, które złożyli posłowie Lewicy reprezentowani przez Agnieszkę Dziemianowicz-Bąk, Adriana Zandberga i Marcelinę Zawiszę? Czy może Państwowa Inspekcja Pracy wszczęła postępowania kontrolne w tym zakresie?
Tak, jest prowadzone postępowanie przygotowawcze. Sprawa wciąż nie wyszła z prokuratury. Nie sporządzono jeszcze aktów oskarżenia ani też, na podstawie moich informacji, nie postawiono nawet zarzutów konkretnym osobom, utrudniającym prowadzenie referendum. Cieszy mnie jednak, że nie odmówiono prowadzenia dochodzenia, jak też – przynajmniej na razie – nie umorzono go.
Zaangażowanie posłów zapewne uświadomiło opinii publicznej, jak i prokuraturze, że przeszkadzanie w realizacji prawa do strajku narusza interes publiczny, że nie jest to wyłącznie problem wewnętrzny zakładu pracy, że państwo ma interes, by ścigać tego typu przestępstwa. Daje to nadzieje. Jednak mając na uwadze, ilu podobnym zawiadomieniom, niedotyczącym tylko Amazona, nie nadano biegu, widzimy, jak problem prawa do strajku jest marginalizowany. Nie słyszałem, by Państwowa Inspekcja Pracy w jakikolwiek sposób zareagowała.
Dlaczego utrudnianie prowadzenia działalności związkowej i ograniczanie praw związkowych przychodzi pracodawcom tak łatwo? Czy Państwowa Inspekcja Pracy nie jest w stanie skutecznie weryfikować przestrzegania prawa pracy i ustawy o sporach zbiorowych? Adrian Zandberg na jednej z konferencji prasowych w sprawie referendum w Amazonie mówił: „Uporczywe utrudnianie działalności związków zawodowych jest w Polsce karalne w teorii i warto, żeby zaczęło być karalne w praktyce”. Czy jako prawnik związkowy, praktyk postępowań sądowych widzisz jakieś szybkie rozwiązania do wprowadzenia?
Moim zdaniem to nie brak kompetencji Państwowej Inspekcji Pracy, ani też prokuratury jest temu winien. Chodzi tu nie o przepisy, które określają kompetencje tych organów, ale o to, jak określono w ustawie warunki skorzystania z prawa do strajku oraz o to, jak strajk jest dziś negatywnie postrzegany. Chodzi więc o to, że strajk uchodzi w świadomości inspektorów czy prokuratorów za coś, czemu należy raczej zapobiegać niż wspierać. Jest on uważany za coś tragicznego i niepożądanego, za coś, co niweczy „dialog społeczny”. W powszechnym przekonaniu jest dopuszczalny tylko w ostateczności. Tak też stanowi ustawa.
Wynika to z utrwalonej, aczkolwiek fałszywej koncepcji dialogu społecznego. Wpływa ona w równym stopniu na świadomość tych, którzy kontrolują przestrzegania prawa do strajku, jak i na samych pracowników, którzy niechętnie z tego prawa próbują korzystać. Pracownicy są dodatkowo zniechęceni przepisami, które czynią spełnienie warunków skorzystania z tego prawa czymś prawie niemożliwym. Prawo do strajku staje się martwe.
A gdy ktoś chce z tego prawa skorzystać – i to w takich nietypowych okolicznościach, jak wielki zakład pracy typu Amazon (a nie np. szkoła) – wszyscy są tym zaskoczeni. Nikt nie wie, jak zareagować. Nie wie tego inspektor pracy ani prokurator. Przepisy też są w tych warunkach trudne do interpretacji. Związki zawodowe opracowują niespotykane wcześniej formy referendum, by ominąć trudności związane z wielkością przedsiębiorstwa. Nie odbywa się ono jednego dnia, ale trwa wiele miesięcy. Pracodawcy uważają to za nadużycie. Orzecznictwo jest śladowe, bo i próby przeprowadzenia strajku w takich warunkach są rzadkie.
Jako prawnik nie dziwię się wcale inspektorom czy prokuratorom, że nie potrafią zająć zdecydowanego stanowiska w takich sprawach.
Jako związkowiec jestem zażenowany tym, że doprowadzono do tego, że strajk przestał być czymś naturalnym, że warunki, jakie stawia prawo, są tak wygórowane.
Piotrze, powiedz, czy jest jakaś grupa związkowców, pracowników, która została ukarana przez Amazon za prowadzenie referendum strajkowego bądź próbę organizacji strajku na kolejnych jego etapach? Czy były jakieś kary porządkowe, upomnienia, nagany, zwolnienia z pracy? Czy jakiekolwiek postulaty ze sporu zbiorowego zostały przez Amazon spełnione już po zakończeniu referendum strajkowego, czy jest jakaś refleksja ze strony pracodawcy? Czy są wnioski i refleksje po stronie związku zawodowego?
Do zwolnień z pracy doszło jeszcze przed etapem referendum. Zwolniono Marię Malinowską oraz Przemysława Wolanowskiego. To na pewno osłabiło związek zawodowy podczas sporu zbiorowego. W trakcie referendum wielu działaczy otrzymywało „notatki” o tym, że naruszają porządek i organizację w procesie pracy, że działają niezgodnie z ustawą o sporach zbiorowych. Takie pisma były też kierowane do związku.
Nie są to kary w rozumieniu prawa pracy. Kodeks pracy nie zna pojęcia „notatki”, czy „pisma dyscyplinującego”. W orzecznictwie wskazuje się nawet, że takie „notatki” są próbą ominięcia przepisów o karach porządkowych. Pracownik nie może od nich się odwołać. Dodatkowo w sposób nieuzasadniony utrzymują one pracownika w niepewności co do tego, jak i kiedy pracodawca wykorzysta zawarte w nich zarzuty. Burzy to komfort psychiczny pracownika. Naraża go na dodatkowy stres.
Takie „notatki” służą zastraszeniu pracowników, ale trudno z nimi walczyć. Nie sposób odwoływać się od nich do sądu. Nawet zakładając, że istnieje ku temu droga sądowa, co wcale nie jest jasne, jaki pracownik miałby w tym interes? Z tym też wiązałaby się dodatkowa energia zarówno moja, jak i pracowników, związana z kolejnymi sporami sądowymi. Wszakże pracodawcy tylko o to chodzi, by związek zawodowy usunął się z zakładu pracy i swoją aktywność rozwijał gdzie indziej np. w sądzie. Nawet jak wygra sprawy, to dopóki jest nimi zajęty, na zakładzie jest go mniej. Nie można się dać na to nabrać. Radzę więc, by czekać, aż „notatki” te przerodzą się w coś innego, np. naganę lub zwolnienie.
Może miałbyś do przekazania kilka gotowych pomysłów, rozwiązań, które przywróciłyby nam, pracownikom, wolność strajkowania?
Jedynym sensownym rozwiązaniem jest zmiana prawa i to radykalna.
Nie chodzi o kosmetyczne zmiany w ustawie o sporach zbiorowych. Strajk powinien wrócić do sfery wolności prawnie niereglamentowanej. Jego ograniczenia powinny dotyczyć tylko tych sytuacji, w których w grę wchodzi życie i zdrowie drugiego człowieka. Tak właściwie było przed wojną i w PRL-u do czasu stanu wojennego. Nie zawsze ta wolność była właściwie chroniona, ale jednak przepisy nie zakazywały strajku. Nie był on przestępstwem, prawo nie określało też wymogów koniecznych do jego przeprowadzenia.
Niestety obecnie Konstytucja gwarantuje strajk już jako prawo wykonywane w granicach ustawy, nie zaś jako coś, co leży w sferze wolności. Jednocześnie Konstytucja nie determinuje treści tej ustawy. Warunkiem może być wyłącznie to, że o rozpoczęciu i zakończeniu strajku decyduje związek zawodowy i na tym można by poprzestać. Oznaczałoby to, że tylko w takich sytuacjach, gdy związek ogłosi strajk, opuszczenie stanowiska pracy przez pracowników korzysta z ochrony prawnej. Nie jest nim zaś każde niewykonywanie pracy przez pracownika.
Ci, którzy prawo stanowią, muszą w końcu przyjąć, że strajk jest spontaniczną akcją pracowników, ograniczoną ich możliwościami.
Nie można strajkować wiecznie i każdy pracownik o tym wie (nawet jeżeli zapomną o tym związkowcy). Trzeba bowiem wyżywić siebie i swoją rodzinę, a strajk to utrata zarobku. Istnieją więc naturalne uwarunkowania, które ograniczają strajk. Nie potrzeba reglamentacji prawnej.
Ustawa mogłaby nakładać obowiązki na partnerów społecznych, by ci w razie wystąpienia strajku podejmowali negocjacje w celu jego zakończenia lub też przyjmować rozwiązania, które to ułatwią. Tak naprawdę jednak należałoby przeprowadzić debatę społeczną, której właściwie dotąd nie było. Ostatnia taka debata rozpoczęła się w sierpniu roku 1980. Została przerwana przez stan wojenny. W jego trakcie bez żadnej debaty przyjęto rozwiązania, które właściwie obowiązują do dziś.
W roku 1991 nie próbowano na poważnie otworzyć nowej debaty. Była ona dla nowej władzy zbyt niewygodna. Nie pozwalała na nią też fałszywa koncepcja „dialogu społecznego”, którą popierały wszystkie ówczesne elity, nieważne czy wywodzące się z „Solidarności” czy z dawnej nomenklatury. Była ona dla nich wszystkich wygodna i poniekąd jest nadal. Trzeba odfałszować dialog społeczny. Przywrócić mu jego prawidłowe znaczenie.
Co pracownicy, chcący strajkować, mogą zrobić już dziś?
Obecnie należy zwrócić uwagę na to, czym jest zakład pracy. Z ustawy o rozwiązaniu sporów zbiorowych wcale nie wynika, że referendum strajkowe powinno być przeprowadzone przy uwzględnieniu wszystkich pracowników pracodawcy. Wyraźnie w niej mowa, że przeprowadza się je wśród pracowników zakładu pracy, nie pracodawcy. To do zakładu pracy odnosi się też wymagane kworum. Zakład pracy to nie to samo, co pracodawca.
Zrozumiał to Sąd Apelacyjny w Gdańsku w wyroku z dnia 16 października 2012 r. (o sygn. I ACa 540/12). W stanie faktycznym tej sprawy referendum strajkowe przeprowadzono tylko w wybranych oddziałach tego samego pracodawcy. Wyłącznie tam przeprowadzono potem strajk. Sąd uznał, że wyrażenie „zakład pracy” na gruncie ustawy o sporach zbiorowych należy rozumieć w związku z celem tych przepisów. Celem tym jest zapewnienie prawa do strajku nie zaś jego blokowanie. Z tych też powodów uznał, że zakład pracy może obejmować, w zależności od okoliczności, zarówno wszystkich pracowników danego pracodawcy, jak i tylko ich część. Decydujące może się okazać organizacyjne wyodrębnienie poszczególnych części działalności danego pracodawcy.
Nie jest więc tak – jak się powszechnie uważa – że zakładem pracy jest ta część struktury przedsiębiorstwa, którą pracodawca uważa za zakład pracy.
Decyzja pracodawcy w tej sprawie nie wiąże bezwzględnie działaczy związkowych prowadzących spór zbiorowy. Może się okazać, że chodzi o pracowników wykonujących pracę w jednym konkretnym budynku. Pozostałe budynki rozsiane po kraju to już inne zakłady pracy tego samego pracodawcy. Nie we wszystkich musi toczyć się spór. Nie we wszystkich musi być prowadzone referendum.
Wyrok ten, jedyny, niestety, jest cenny dla związkowców organizujących strajk w dużych przedsiębiorstwach. Nawet jednak wtedy, gdy wyrażony w nim pogląd stanie się przewodnią interpretacją tych przepisów, niewiele to zmieni.
Wciąż pozostaje problem czasu, jaki zajmuje przeprowadzenie etapów koncyliacyjnych sporu zbiorowego. Wciąż pracodawca może uprzedzić pracowników i przygotować się do strajku. Ograniczyć w tym czasie zobowiązania, przerzucić je za granicę, do oddziałów bliźniaczej spółki. W ten sposób strajk przestaje być tym, czym naturalnie jest. Nie zaskakuje on pracodawcy. Trzeba więc docelowo radykalnie zmienić prawo, a nie tylko je poprawiać lub inaczej interpretować.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:
Przejdź do archiwum tekstów na temat:
# Rynek pracy Centrum Wspierania Rad Pracowników