Felieton

Prywatyzacja świata pracy. Jak to zmienić?

wybór jednego pracownika z rzędu stojących
fot. Tumisu z Pixabay

Niewiele pozostało z optymistycznej opowieści o rynku pracy korzystnym dla pracowników. Czas kryzysu szybko pokazał, że jeden z głównych antyspołecznych trendów kapitalizmu po polsku wciąż ma się dobrze. To zdecydowane pragnienie właścicieli mniejszego i większego kapitału w Polsce, by praca nie tylko była tania, ale także jak najsłabiej zorganizowana. Zatomizowanymi pracownikami i pracownicami łatwiej się rządzi; łatwiej dyktuje się im warunki; łatwiej wprowadza reguły gry, które pod dyktando biznesu kierują sprywatyzowanym światem pracy.

XX wiek to czas, gdy między światem pracy a światem kapitału udało się osiągnąć pewien chwiejny kompromis – przynajmniej w części co bardziej cywilizowanych państw na naszym globie. Pod naciskiem coraz bardziej świadomego proletariatu kwestia praw pracowniczych przestała być jedynie domeną partii lewicowych. Także chadecja i partie odwołujące się do wartości narodowych chciały lub musiały uwzględnić w swoich programach również interesy mniej zamożnych ludzi pracy najemnej, umysłowej i fizycznej. Wiemy dobrze, że choć z czasem proces ten wszedł na drogą polityczno-legislacyjnych kompromisów, nierzadko wiązał się z koniecznością ostrzejszych form walki bezpośredniej, nierzadko okupionej krwią.

Bez względu na czas, miejsce i najróżniejsze panujące ustroje, prawa pracownicze okazywały się niewygodne dla tych, którzy trzymali w rękach i kapitał, i władzę.

A jednak najróżniejszym siłom politycznym i różnie motywowanym organizacjom pracowniczym, na czele ze związkami zawodowymi, udało się doprowadzić do sytuacji, w której najemnicy, pracujący fizycznie i umysłowo mężczyźni i kobiety, uzyskali istotne prawa w miejscu pracy. Prawa, które – na ile to możliwe w ludzkim przypadku – pozwoliły im zapanować nad swoim losem. I racjonalnie planować przyszłość.

Tam, gdzie polityczna mądrość i dalekowzroczność zwyciężała nad egoizmem kapitału, zmiany wcielały się w gwarantowane prawem zmiany systemowe.

Prawa pracy i prawo do zrzeszania się pracownic i pracowników okazały się opłacalne dla państw i ich gospodarek – pozwalały nie tylko łatwiej przejść sytuacje kryzysowe, ale stanowiły integralny element budowania efektywnej polityki edukacyjnej, zdrowotnej, gospodarczej.

Powojenny model państwa dobrobytu nie polegał przecież wyłącznie na „nazbyt hojnym rozdawnictwie”, jak lubi utrzymywać współczesna ultraliberalna propaganda. Przede wszystkim wiązał państwo i biznes umowami społecznymi ze światem pracy. Stroną tych umów z reguły były organizacje pracownicze – nie bez problemów przez dekady wciąż na nowo negocjujące z klasą polityczną i właścicielami kapitału warunki życia szeroko rozumianego proletariatu.

Neoliberalizm przyniósł jednak wielką zmianę. Rzadziej sięgał przy tym po jawną przemoc, choć nie stronił i nie stroni od niej, gdy bunt okazuje się zbyt trudny do stłumienia łagodniejszymi metodami. W III RP, szczególnie w jej początkach, oglądaliśmy to nie raz – gdy władza wycierająca sobie usta a to polityczną łagodnością liberalizmu, a to majestatem chrześcijańskich wartości, sięgała po przemoc wobec rolników i górników.

Ale w gruncie rzeczy neoliberalizm posłużył się inną metodą, której efekty również w Polsce widać jak na dłoni. Nazwałbym to roboczo prywatyzacją i atomizacją świata pracy. Świata, a nie tylko rynku pracy – choć on jest łatwiejszy do uchwycenia jako pewien segment krajowej gospodarki.

Ultraliberałom, nie bez pomocy partii politycznych nazywających się również lewicowymi (drobny przykład – agencje pracy w Polsce to dzieło postkomunistów), udało się przekonać niemałą część istotnych graczy, że sprawy zawodowe najefektywniej i najkorzystniej rozwiązuje się bezpośrednio między pracodawcą a pracownikiem. „Nie róbcie z nas potworów, nie chcemy krzywdy zatrudnionych” – wołają pracodawcy, gdy tylko wspomnieć o rażącej dysproporcji sił, jaka występuje choćby w tak zwanym układzie B2B, ale i wszędzie tam, gdzie formalnie pracownicy pozbawieni są nie tyle wsparcia ze strony prawa pracy, ale jakiejkolwiek organizacji pracowniczej.

W praktyce ta dobroduszność i szczere zapewnienia o dobrych chęciach kończą się tam, gdzie zaczyna się bezwzględna walka nie tylko o pieniądze, ale czas pracowników i ich prawa do troski o własne zdrowie psychiczne i fizyczne, oraz przyszłość najbliższych. I nikt nie ma chyba wątpliwości, że osamotnienie pracownika i pracownicy jest tym, co najbardziej opłaca się – przynajmniej krótkoterminowo – właścicielom i właścicielkom kapitału.

W Polsce sprywatyzowano nie tylko usługi publiczne; III RP to konsekwentne prywatyzowanie świata pracy. Strukturalna przebudowa, która powoli zepchnęła organizacje pracowników do niszy, w której ich opór często nie jest czytelny dla samych pracowników i pracownic – szczególnie tych z młodszych pokoleń, którzy od zawsze przyzwyczajeni są do realiów wysokiej zawodowej niepewności i iluzoryczności przysługujących ich pracowniczych praw.

Antyzwiązkowy lobbing, który stanowi jeden z naczelnych motywów mainstreamowego przekazu dziś nie musi brzmieć zbyt głośno – niemałej części Polek i Polaków nie trzeba już nawet głośno przekonywać, że „takie związki na Powązki”. Powszechne dziś modele zatrudnienia, nawet jeśli mniej lub bardziej formalnie oferują pewne elementarne prawa pracownicze, zakładają, że warunki dyktuje szefostwo, które swoje plany jest skłonne nieznacznie skorygować tylko wówczas, gdy grozi deficyt rąk do pracy.

Nasza uwaga kieruje się zwykle ku głośnym, medialnym sprawom, takim jak w Amazonie czy Sii, ale przecież jak prowincjonalna Polska długa i szeroka, pracownicy i pracownice najemni zmagają się ze wszelkimi bolączkami sprywatyzowanego świata pracy.

W popularnych sklepach spożywczych, masarniach, przy produkcji mebli, w najróżniejszych usługach, gdzie jeszcze zachowano umowy o pracę – tam i tak jedyną logiką jest logika szefostwa, logika jego zysków i interesów.

Zdecydowanie za rzadko się o tym mówi w chwilach wielkiego zdziwienia depopulacją Polski. Tymczasem bez odwrócenia tego trendu, tego dojmującego nurtu, który daje pracodawcom niejawną, lecz istotną kontrolę nad życiem pracowników, możemy zapomnieć o poprawie sytuacji. Przemęczone społeczeństwo w świecie łatwo dostępnej antykoncepcji i głębokich zmian kulturowych nie będzie się rozmnażać tylko dlatego, że tak sobie życzą politycy, albo tego by chcieli demografowie. Wszak w realiach sprywatyzowanego świata pracy problemem nie jest tylko osamotnienie pracownika / pracownicy w sporze z pracodawcą; nie tylko to, że to pracodawcy decydują właściwie o poziomie życia pracowników, bezustannie jęcząc z powodu „nadto podnoszonej płacy minimalnej” i bezustannie atakując ZUS.

Tam, gdzie zanika legalna i mocna reprezentacja pracowników i pracownic w firmach, która – nawet jeśli w formach dalekich do doskonałości – daje im w pracy lepsze szanse na dialog i negocjacje nie tylko w momencie kryzysu / konfliktu, tam ludzie tracą w coraz większym stopniu kontrolę nad czasem, którym teoretycznie mają pełne prawo dysponować. Ponieważ wygrywa widzimisię szefostwa i obawa przed narażeniem się na niechęć wobec tych, którzy decydują o urlopach, premiach, dodatkach, podwyżkach, awansach.

Z kredytem na mieszkanie, z dzieckiem w szkole lub na studiach, z chorą matką, zniedołężniałym ojcem, współmałżonkiem z problemami przeciętny pracownik i pracownica zależy od pracodawcy nie tylko finansowo. Od nich zależy w większym stopniu to, jak żyje pracownik i pracownica najemni.

Może czas zastanowić się w Polsce, w jaki sposób na wysoki poziom frustracji społecznej i narastającą wciąż falę przeróżnych schorzeń psychicznych, wpływa to, że niemała część pracowników i pracownic przez niemałą część doby, nierzadko niemal przez cały tydzień, funkcjonuje na prawach pionków w cudzej grze. I to w grze, która najwięcej kosztuje mniej zamożnych pracowników / pracownice najemne – w świecie słabych usług publicznych i jawnie już patologicznego rynku mieszkaniowego, urządzonego pod dyktando deweloperów i instytucji finansowych.

To nie muszą być rzeczy z pozoru duże – dajmy na to notorycznie skracana przerwa w pracy. Ale jeśli wielki koncern okrada miliony pracowników z przerwy, to generuje dla siebie odpowiednio wysoki zysk. Równocześnie podnosi koszty społeczne w systemach o niedofinansowanych często usługach publicznych. Nie mówiąc o tym, że okrada ludzi z odpoczynku, a to ma istotny wpływ nie tylko na to, jak funkcjonują w godzinach pracy. Podobnie jeśli wielki koncern odmawia ludziom podwyżek w świecie rosnącej inflacji i kosztów życia, choć wciąż generuje olbrzymie, astronomiczne zyski, które służą spekulacji, ale od dawna nie dają żadnych korzyści państwom i narodom. A do tego ta sama firma nie chce u siebie związków zawodowych – każda forma uszczuplenia władzy jest dla niej niebezpieczna, zapowiada nieledwie utratę kontroli nad całym systemem, nakierowanym na bezwzględne osiąganie zysków.

Możemy oburzać się na słowa z głośnego maila Grégoire’a Nitot, prezesa firmy Sii Polska, który bez owijania w bawełnę stwierdził, że związek zawodowy „nie jest potrzebny spółce”. Możemy się oburzać, że próba utworzenia związku błyskawicznie spowodowała utratę posady przez jego twórcę. Przypomnijmy zresztą relację Alternatywy Związkowej: „Wkrótce potem nasz lider w Sii dostał zwolnienie dyscyplinarne. Wręczono je poza jakimkolwiek trybem, bez konsultacji ze związkiem, bez odwołania się do jakiegokolwiek artykułu z Kodeksu pracy.

Władze firmy nawet nie ukrywały, że powodem zwolnienia było założenie związku i zachęcanie pracowników, by do niego wstępowali”. Ale nie ma w tym nic zaskakującego: przedstawiciele wielkiego kapitału pochodzącego z cywilizowanego przecież kraju nawet nie udają, że zależy im na jakichkolwiek negocjacjach z reprezentacją pracowniczą. Oni są najwyraźniej przekonani, że regres praw pracowniczych, którego symptomem jest słabość związków zawodowych, jest już na tyle ugruntowany – choćby w Polsce – że bez jakiegokolwiek ryzyka działają z pozycji siły.

Na nieszczęście znakomitej większości z nas Kowalski i Kowalska słyszy wokół, że tak jest właśnie najlepiej, że broń Boże, gdyby ktoś próbował odwrócić logikę, jaką rządzi się sprywatyzowany świat pracy. I nawet jeśli sam / sama w to nie wierzy, to bywa, że trwa sparaliżowany poczuciem niemocy. Złość na „złodzieja” często zostaje w domu, frustracja pozostaje w gronie najbliższych, w pracy często intryga i przymilność jest jedynym sposobem, by ugrać swoje. Czy można się temu jednak dziwić, skoro niczego z niczym się nie negocjuje, bo firmy to w gruncie rzeczy małe monarchie absolutne, wyłączone ze świata kompromisów i negocjacji. Pół biedy, gdy traficie na monarchę oświeconego, gorzej gdy trafi się tyran i despota i zorganizowany przez niego system mniej lub bardziej jawnych zależności.

Skłamałbym, gdybym stwierdził, że istnieje łatwe wyjście z tej sytuacji. Zaproponuję dwie perspektywy. Po pierwsze: załóżmy, że możliwa jest poprawa sytuacji drogą małych kroków.

W tym kontekście potrzebna byłaby postulowana od dawna przez środowisko Instytutu Spraw Obywatelskich nowelizacja ustawy o radach pracowników.

Istnieje bowiem dojmująca potrzeba, by jak najszybciej wzmocnić organizacje pracownicze w wielu mniejszych i większych zakładach pracy, często w mniejszych ośrodkach. Byłaby to zapewne praca u podstaw, która budzi wiele pytań o lokalnych liderów w takich społecznościach i miejscach pracy. Tacy ludzie potrzebowaliby mocnego instytucjonalnego wsparcia. Ale czy osłabiana od lat Państwowa Inspekcja Pracy byłaby w stanie im pomóc?

Na marginesie – od lat zastanawia mnie jedna kwestia: dlaczego tak silna niegdyś „Solidarność” nie wywalczyła sobie nigdy własnego programu / programów w publicznych telewizji i radio? Czy troska o prawa pracownicze jest niezgodna z ich misją?

A teraz druga perspektywa. Otóż jedynie radykalne systemowe zmiany, na które nie przystanie z przeróżnych powodów żadna partia w Polsce, mogłyby przynieść przełom. Mówimy zatem o pewnej systemowej rewolucji, która gwałtownie odwróciłaby negatywne z punktu widzenia ludzi pracy najemnej trendy, dotyczące prywatyzacji świata pracy. Konieczne byłoby oczywiście pilne wzmocnienie i rozbudowanie Państwowej Inspekcji Pracy, przejrzenie jej prerogatyw i efektywne działania na rzecz ograniczenia choćby modelu B2B. Wiemy jednak, że jest on coraz powszechniejszy, nawet tam gdzie występują przesłanki do etatowego zatrudnienia.

Podobnie odbudowa sądów pracy – tajemnicą poliszynela jest, że przechodzą one dziś poważny kryzys, który odbija się także na sytuacji tych, którzy próbowali zakładać związki zawodowe w firmach i zostali za to ukarani wyrzuceniem z pracy. Dodajmy do tego konieczność otwartej dyskusji o roli i przywilejach organizacji pracodawców, których droga przez instytucje i media jest jednym z najistotniejszych fenomenów, na których zbudowano porządek społeczno-gospodarczy III RP. Na tym jednak nie koniec – musiałby się dokonać prawem gwarantowany powrót organizacji pracowników do mniejszych i większych firm. To wydaje się niemożliwe. Warto jednak pamiętać, że jeszcze kilka lat temu słyszeliśmy, że w Polsce niemożliwe lub szkodliwe byłoby jakiekolwiek odejście od dogmatów galopującego ultraliberalizmu.

Logotypy Rządowego Programu Wspierania Rozwoju Organizacji Poradniczych

Materiał powstał w ramach Projektu Centrum Wspierania Rad Pracowników dofinansowanego ze środków Rządowego Programu Wspierania Rozwoju Organizacji Poradniczych na lata 2022–2033 przez Narodowy Instytut Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 156 / (52) 2022

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Rynek pracy Centrum Wspierania Rad Pracowników

Przejdź na podstronę inicjatywy:

Co robimy / Centrum Wspierania Rad Pracowników

Być może zainteresują Cię również: