Felieton

Pyffel komentuje: Biden – Trump. Co oznacza ten wybór?

Donald Trump i Joe Biden
Donald Trump i Joe Biden fot. ekaden - CC BY-SA 2.0

Radosław Pyffel

Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 44 (2020)

Wybory prezydenckie w USA. Obywatele amerykańscy, nie pierwszy raz, zdecydują o czymś znacznie więcej niż tylko o tym, kto zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych. Joe Biden i Donald Trump to nie tylko konkurs osobowości, czy zwyczajny wybór personalny. To zderzenie dwóch wizji Ameryki i globalnego ładu. Ten wybór nie skończy rywalizacji z Chinami. Wręcz przeciwnie. Może otworzyć w niej nowy rozdział i zdecydowanie zmienić jej oblicze.

Ten wyborczy werdykt, będzie miał zatem ogromne znaczenie również dla wszystkich innych, którzy w tych wyborach nie oddadzą głosu. Przede wszystkim dla lawirujących Europejczyków i Azjatów, wiążących nadzieje z amerykańskimi gwarancjami bezpieczeństwa Polaków, stojących przy Amerykanach Australijczyków, ale także Indusów, Afrykańczyków i Latynosów, a właściwie wszystkich mieszkańców Ziemi, którzy 3 listopada będą spoglądać w stronę Waszyngtonu.

Szczególne znaczenie preferencji amerykańskich obywateli i elektorów będą miały dla Chin, które zajęły już miejsce challengera w rozgrywce o światową hegemonię i spokojnie tego werdyktu oczekują, mając zapewne opracowane plany na każdy z możliwych wariantów. Co wynik tych wyborów może zmienić w relacjach Chiny – USA? Jak będzie wyglądać rywalizacja amerykańsko – chińska po 3 listopada 2020 roku?

Po pierwsze, wyborcze rozstrzygnięcie powinno znacznie przyspieszyć dynamikę rywalizacji amerykańsko – chińskiej. Kampania wyborcza raczej nie sprzyja radykalnym posunięciom i z tego względu wojna handlowa wyraźnie osłabła po styczniowym porozumieniu. Później, pomimo iż Chiny nie dotrzymały jego warunków, o czym publicznie mówił Donald Trump, nie wydarzyło się już nic istotnego.

Oczywiście w ostatnim czasie trwa w najlepsze wojna pozycyjna wokół Morza Południowochińskiego i Chin (co też opisywaliśmy w czerwcowym felietonie.

Ostatnio z memorandum w sprawie eksploatacji ropy i gazu na spornych terytoriach morskich zrezygnowały Filipiny. W Kambodży, w jednym z portów usunięto ufundowane przez Amerykanów obiekty i spekuluje się, że to po to, by zrobić miejsce dla Chińczyków. Rośnie temperatura wokół Tajwanu, a Xi Jinping celebrując ostatnio 40-lecie powstania Shenzhen (którego pomysłodawcą był jego ojciec Xi Zhongxun) odwiedził bazę wojskową w Guangdongu i mobilizował żołnierzy, mówiąc o potencjalnym konflikcie zbrojnym.

Teraz gdy kampania dobiegnie końca, można spodziewać się kolejnych posunięć, a wynik jest kwestią drugorzędną. Ktokolwiek wygra w USA, będzie miał, przynajmniej na jakiś czas, rozwiązane ręce. A to oznacza, iż jego oczy skierują się na drugą stronę Pacyfiku, a dynamika rywalizacji wzrośnie.

Po drugie, wybór będzie miał znaczenie dla rywalizacji z Chinami, gdyż jest to wybór pomiędzy dwoma wspomnianymi we wstępie wizjami mocno zakorzenionymi w amerykańskiej polityce i myśleniu o świecie. A więc między wiarą w dziejową misję Ameryki, która wymaga jej zaangażowania i przywództwa Joe Bidena z jednej strony oraz izolacjonizmem, któremu towarzyszy protransakcyjność i postawa Donalda Trumpa kalkulującego korzyści i straty w przewidywalnej perspektywie czasowej według hasła „America First”.

Wizja Bidena to powrót do multilateralizmu i Ameryki aktywnej na forum międzynarodowym (m.in. w Światowej Organizacji Zdrowia), podejmującej takie tematy jak światowa ochrona zdrowia, bezpieczeństwo czy polityka klimatyczna, aspirującej do globalnego przywództwa poprzez liczne układy i sojusze.
To przekonanie, iż Ameryka jako szczególny i wyjątkowy kraj w dziejach ludzkości jest skazana na wielkość i niejako nie ma wyjścia. Musi przewodzić, angażując się w tworzenie globalnego ładu na swoje własne podobieństwo i w imię wartości, które wyznaje.

Wizja Donalda Trumpa, którą mieliśmy okazję poznać i obserwować przez ostatnie 4 lata, to krótkoterminowe deale oraz wycofywanie się Ameryki z kolejnych obszarów aktywności, czy to TransPacific Partnership w Azji, czy Światowej Organizacji Zdrowia, czy polityki klimatycznej.

Wycofanie to wynika z przekonania, iż globalny system, którego architektem były elity amerykańskie, nie służy zwykłym Amerykanom. Korzystają na nim inne kraje, przede wszystkim te, które chcą zachowania stabilności i potrzebują do tego zaangażowania Ameryki. To wszystko wzniosłe i wspaniałe hasła, ale na końcu dnia rachunek za to płacą obywatele amerykańscy, których problemy dalekich krajów wcale nie obchodzą. I to wymagało zmiany i renegocjacji, a ta odbywała się w ostatnich czterech latach (nie tylko w relacjach z Chinami) pod hasłem „America First”. Trump mówił o tym całkowicie otwarcie, także swoim sojusznikom i partnerom.

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

Po trzecie – i jest to pewien paradoks – pomimo tak fundamentalnych różnic i zderzenia w tej elekcji dwóch przeciwstawnych amerykańskich tradycji myślenia o świecie zewnętrznym, niewiele zmieni to w podejściu USA do Chin. Rywalizacja ta jest bowiem rywalizacją strukturalną. I żadna z tych wizji nie będzie mogła być w pełni zrealizowana, jeśli Chiny nie zostaną powstrzymane w swoim marszu do globalnej potęgi i układania świata według swojej wizji (odmiennej od jakiejkolwiek amerykańskiej).

Z tego względu w sprawie Chin istnieje ponadpartyjny konsensus. I wbrew temu, co nam się może wydawać, USA na długo przed prezydenturą Donalda Trumpa otwarcie krytykowały Pekin za łamanie praw człowieka, niedostosowanie do reguł globalnego ładu, szpiegostwo przemysłowe, politykę monetarną, wspierającą własny eksport poprzez obniżanie kursu juana.

Choćby ogłoszony w 2011 roku „pivots to Asia” (zwrot ku Azji – przyp. red.) i stworzenie TPP, jako przeciwwagi dla Chin, z czego wycofał się Trump, pokazywało, że demokraci również postrzegają ten kraj jako strategicznego rywala. I nie mają żadnych złudzeń, że rywalizacji z Chinami da się uniknąć.
W tym sensie wygrana Joe Bidena niewiele zmieni, jeśli chodzi o amerykański interes, jakim jest niedopuszczenie do chińskiej hegemonii w świecie.

Ale – i tu po czwarte – z pewnością będziemy obserwować różnice taktyczne.

Joe Biden już zapowiedział, że w przypadku zwycięstwa przywróci członkostwo USA w Światowej Organizacji Zdrowia – w wyniku dobrowolnego wycofania się Stanów Zjednoczonych z WHO, Chiny zajęły pozycję lidera i największego kontrybutora organizacji (co komentowaliśmy w poprzednich felietonach naszego cyklu.

Biden zapowiada także powrót do multilateralizmu, co może oznaczać duże zmiany w relacjach USA z UE i krajami Azji oraz ożywioną rywalizację amerykańsko – chińską na tym polu.

Gdyby wybory wygrał Donald Trump, to również nie można wykluczyć zmian w stosunku do jego pierwszej kadencji. Uskrzydlony udzielonym poparciem i uzyskaną reelekcją, mógłby próbować uderzyć w Pekin znacznie mocniej niż dotychczas. Prawdopodobieństwo tego scenariusza zmniejsza jednak fakt, iż Chiny relatywnie dobrze radzą sobie z koronawirusem, a ich gospodarka zaliczy w tym roku wzrost. W przeciwieństwie do USA, które odczuwają mocno skutki pandemii, tak społecznie, jak i gospodarczo. A to oznacza, że trudniej im będzie być stroną ofensywną w wojnie handlowej i iść na wymianę ciosów z Chinami, w sytuacji mnożących się problemów wewnętrznych…

Po piąte, aby wyobrazić sobie, jak może wyglądać rywalizacja amerykańsko – chińska w przyszłości, warto wykonać pewien eksperyment i cofnąć się do 1969 roku. Wtedy to Joe Biden po skończeniu studiów rozpoczyna pracę jako adwokat w Delaware, a Donald Trump (również po studiach) wchodzi do rodzinnego biznesu w Nowym Jorku. W tym samym czasie w dalekich Chinach Xi Jinping zostaje zesłany do Liangjiahe, tysiąc kilometrów od Pekinu, gdzie spędzi blisko 7 lat, mieszkając w jaskini, dzisiaj zamienionej na muzeum, które mogą oglądać turyści. Opublikowałem zdjęcia z tego czasu w mediach społecznościowych, co wywołało spore zainteresowanie i wiele komentarzy w tym m.in. o tym, iż Xi Jinping przypomina trochę Władysława Łokietka, który jak wiadomo, też spędził pewien czas w jaskini pod Krakowem, zanim sięgnął po koronę Piastów. Widząc takie porównanie, można się  uśmiechnąć, ale coś w tym jest. Pokazuje ono również nie tylko odmienne drogi, którymi kroczyły te dwa supermocarstwa w ostatnich dekadach, ale też dobór elit i ich życiowe losy przed sięgnięciem po przywództwo. I mówię o tym nieprzypadkowo, gdyż rywalizacja ta toczyć się będzie nie tylko pomiędzy Xi i Bidenem (lub Trumpem), ale pomiędzy „deep states” (nieprzetłumaczalny termin, za którym kryją się wszelkie spiski i tajemne sojusze – przyp. red.) obu krajów.

I tu więcej atutów wydaje się mieć Biden (choć w kampanii wyborczej Trump umiejętnie przedstawia to wyborcom, jako jego wadę), a mianowicie jego dużo mocniejsze zakorzenienie w amerykańskim establishmencie. Biden przygodę z amerykańską polityką rozpoczął już w 1972 roku, kandydując na senatora. Później w latach 2008-2016 był wiceprezydentem. Niewielu jest w świecie zachodnim polityków, zwłaszcza dzisiaj, którzy doświadczeniem dorównują Xi Jinpingowi (przynajmniej jeśli chodzi o liczbę lat spędzonych w polityce, gdyż Biden na 7 lat do jaskini zesłany nie został i takich rzeczy w swym blisko 80-letnim życiu nie doświadczył).

Wygląda na to, że z racji wieku i doświadczenia, będzie on mniej ingerował w działania amerykańskiego „deep state”, z którym Donald Trump był w ciągłym konflikcie i w wielu wypadkach prowadził de facto niezależną od niego politykę. 

Abstrahując od tego, czy zgadzamy się z radykalną i nieprzychylną diagnozą Trumpa, iż politycy tacy jak Joe Biden niczego nie są w stanie zmienić, gdyż nawet nie mają takich ambicji oraz są tylko produktem systemu i establishmentu, dość luźno traktującym wyborcze zobowiązania (w przeciwieństwie do „transakcyjnego Trumpa”), to możemy z dużą dozą pewności stwierdzić, że w przypadku zwycięstwa Bidena, zgodność prezydenta i „deep state” znacznie się zwiększy. A to może mieć duży wpływ na oblicze rywalizacji z Chinami.

II Forum Geopolityczne
II Forum Geopolityczne. Sprawdź program! Zarejestruj się!

Reasumując, Donald Trump w czasie swojej pierwszej kadencji prowadził politykę niezwykle widowiskową. Wywierał presję na Chiny i o ile trzeba przyznać, że dokonał rewolucji w światowej dyplomacji (nieodwracalnie zmieniając jej oblicze), to w relacjach z Chinami nie zrealizował głównego celu, jakim było zmuszenie tego kraju do prowadzenia polityki ugodowej wobec USA, a także zmniejszenie deficytu handlowego, rozerwanie łańcuchów dostaw (decoupling) i powrót produkcji do Stanów (i poza Chiny, co skruszyłoby ich gospodarkę) i uzyskanie jakichkolwiek koncesji handlowych na rzecz USA.

W dodatku Ameryka zmniejszyła swoją zdolność koalicyjną, zwłaszcza z Unią Europejską (co sprytnie wykorzystały Chiny) i nadszarpnęła zaufanie w Azji, inicjując, a potem wycofując się z TPP (TransPacific Partnership, czyli Partnerstwo Transpacyficzne).

Donald Trump porwał się na zmiany rewolucyjne i można powiedzieć, że cztery lata, to był czas zbyt krótki, aby taką rewolucję doprowadzić do końca. Kolejna kadencja może taką szansę stworzyć (i dodatkowo nie będzie musiał on wówczas zabiegać o popularność i reelekcję), a to może wzmocnić pozycję samego Trumpa i jego credibility (z ang. wiarygodność). Kontynuacja może być więc tutaj dużym atutem.

Jednakże po czterech latach sprawowania urzędu, nie będzie już też efektu zaskoczenia, jakie wywoływał dotychczasowy prezydent na samym początku. Dziś jednak wszyscy znają jego zalety i wady, a jego nieprzewidywalność stała się… bardziej przewidywalna i tym samym przestała być tak dużym atutem, jak kilka lat temu, gdy budziła nie tylko zainteresowanie, ale często też niepokój jego oponentów.

Największym wyzwaniem Joe Bidena będzie niekoniecznie wypominany mu w kampanii wiek (który zresztą w Azji może być postrzegany jako zaleta), ale fakt, że będzie on próbował realizować inny plan taktyczny od poprzednika. Pomimo iż jako były wiceprezydent zna specyfikę urzędu, może zająć to sporo czasu. W dodatku nie wiadomo, jak zareagują Europa i Azja, czy Bidenowi uda się zaangażować dawnych sojuszników do wspólnych działań (Donald Trump raczej tego nie próbował) i jak dużo czasu to zajmie.

Last but not least, będzie to na pewno w jakiejś mierze próba powrotu do tego, co było przed 2016 rokiem. A to po pierwsze niekoniecznie musi się udać w nowych realiach, bo przez ten czas sporo już się zmieniło, abstrahując już od tego, że wyniki administracji Obamy w powstrzymywaniu Chin również trudno uznać za wyjątkowo skuteczne.

Wygląda na to, że pewne są dwie rzeczy: po pierwsze, rywalizacja Ameryki z Chinami nie ustanie i będzie kontynuowana. Po drugie, zobaczymy wszystko to, co widzieliśmy w latach 2008-2020, ale także wiele nowych, być może zaskakujących zdarzeń… Bo choć wizje są znane i silnie zakorzenione w amerykańskiej tradycji, to przyszłość jest nieznana. I po tym, gdy opadnie kurz wyborczej bitwy Bidena i Trumpa, otworzymy zupełnie nowy rozdział w rywalizacji USA – Chiny.


Tekst pochodzi ze strony Regionalnego Ośrodka Debaty Międzynarodowej w Łodzi, prowadzonego przez Instytut Spraw Obywatelskich.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 44 (2020)

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Polityka # Świat Regionalny Ośrodek Debaty Międzynarodowej

Przejdź na podstronę inicjatywy:

Co robimy / Regionalny Ośrodek Debaty Międzynarodowej

Być może zainteresują Cię również:

zaden z powyższcyh fot. Instytut Spraw Obywatelskich

Obywatele decydują
# Polityka

Petycja / Żaden z powyższych

Domagamy się wprowadzenia kratki „żaden z powyższych” na karcie wyborczej. Dlaczego? Po pierwsze, zwiększy to frekwencję. Na wybory pójdą także ci obywatele, którzy nie widzą na karcie wyborczej żadnego…