Robert O. Becker, Gary Selden: Elektropolis. Elektromagnetyzm i podstawy życia
Ważna prawda naukowa bardzo rzadko zdobywa sobie uznanie dzięki stopniowemu przezwyciężaniu i pozyskiwaniu dla siebie jej oponentów: rzadko się bowiem zdarza, by następowała przemiana Gawła w Szawła. W rzeczywistości następuje stopniowe wymieranie oponentów i przyzwyczajanie się wzrastającego pokolenia od samego początku do [nowej] idei.
Max Planck
Instytutowi Wydawniczemu PAX dziękujemy za udostępnienie fragmentu do publikacji. Zachęcamy do lektury całej książki.
Nauka upolityczniona
Beznamiętni filozofowie, badający przyrodę z czystej miłości do wiedzy, prostolinijni samotni alchemicy krzątający się w piwnicach wokół prac nad eliksirami, które przyniosą korzyść całej ludzkości – to obrazy ideałów, które już nie przystają w żaden sposób do większości naukowców.
Nawet stereotyp Fausta marzącego o demonicznych mocach jest już przestarzały. Obecnie większość naukowców to ludzie anonimowi i zanadto pogrążeni w specjalizacji, choć nauka jako całość w swym niepoświęcaniu uwagi skutkom uzyskanej wiedzy – jest nieco mefistofeliczna. Jest ona nieruchawą bestią, która powoduje olbrzymie zmiany w naszym trybie życia, ale tragicznie wolno zmieniającą swe własne nawyki i punkty widzenia, kiedy staną się już niemodne.
Pokutująca w społeczeństwie idea naukowca najbliższa jest idei, jaką ona posiada w odniesieniu do filozofa, który podejmuje decyzje wyłącznie na podstawie faktów i nie daje się ponosić emocjom, człowieka zimnego i logicznego. Najczęstsza obawa, jaką żywią laicy w stosunku do naukowców, wynika z przekonania, że pozbawieni są oni ludzkich uczuć. W okresie dwudziestu pięciu lat, kiedy prowadziłem badania naukowe, stwierdziłem, że nie jest to prawdą, ale nie jest to także powodem do radości. Czasem zdarzało mi się zaobserwować wśród badaczy najszlachetniejsze odruchy, do jakich zdolny jest nasz gatunek, lecz przekonałem się także, że naukowcy jako grupa są co najmniej tak samo podatni na ludzkie słabości jak ludzie, którzy uprawiają inne zawody. Tak było przez cały okres historii nauki. Wielu, być może nawet większość z tych, którzy ją praktykowali, to ludzie zachłanni, chciwi władzy lub prestiżu, dogmatyczni, nadęte osły nie wyrastające ponad poziom politycznych sofizmatów i ordynarnych kłamstw, zdolni do oszustwa i kradzieży. Jest mnóstwo takich przykładów, i to sięgających nawet początkowego okresu rozwoju nauki. Sir Francis Bacon, który w 1620 roku sformułował podstawowe zasady metody eksperymentalnej, która od tego czasu stała się fundamentem wszelkiego postępu technicznego, nie tylko zapomniał wspomnieć o wielkim długu, jaki zaciągnął u Williama Gilberta, lecz także popełniał oczywiste plagiaty na pracy swego poprzednika, pomimo że publicznie umniejszał jej wartość. W podobny sposób Emil Du Bois-Reymond oparł swą elektryczną teorię impulsu nerwowego na pracy Carlo Matteucciego, a później starał się wyśmiać swego mentora i sobie przypisać wszystkie zasługi.
Nieraz też doszło do zniszczenia geniusza przez ludzi o mniejszym talencie, broniących status quo.
Ignaz Semmelweis, węgierski lekarz prowadzący praktykę w Wiedniu w połowie XIX wieku, żądał, aby jego szpitalni koledzy i podwładni myli ręce, szczególnie wtedy, gdy przechodzili od sekcji zwłok lub od pracy na oddziałach z ludźmi chorymi do pracy w prowadzonym przez niego (w zakładzie dobroczynnym) oddziale położniczym. Gdy występowanie gorączki połogowej i wywołanych przez nią śmierci gwałtownie spadło, i to znacznie poniżej poziomu typowego dla oddziałów położniczych dla kobiet bogatych – udowadniając przez to jeszcze przed Pasteurem, jak ważną rolę odgrywa czystość Semmelweisa zwolniono z pracy i oczerniano. Niedługo po utracie posady i środków do życia popełnił on samobójstwo.
Główną postacią, która przez całe lata podtrzymywała wiarę w niemożliwość odróżnicowania, był Paul Weiss. Zdominował on w swoim czasie biologię głosząc takie poglądy, jakie chcieli akceptować równi jemu stanowiskiem i prestiżem. Weiss nie miał racji, ale w okresie swej działalności zdążył przerwać pewną liczbę karier naukowych.
Przez wiele lat American Medical Association[1] lekceważyło ideę, że pewne choroby mogą powstawać w rezultacie braku witamin, zaś badania w zakresie EEG określało mianem elektronicznej szarlatanerii. Nawet jeszcze dzisiaj ta dostojna instytucja utrzymuje, że sposób odżywiania w zasadzie nie ma wpływu na stan zdrowia. Abbé Alberto Fortis, eksperymentator żyjący w połowie XIX wieku, stwierdził, co następuje w liście strofującym Spallanzaniego za jego ograniczoność w odniesieniu do różdżkarstwa: „…kpiny nigdy nie sprzyjają postępowi prawdziwej wiedzy”.
Te skazy charakteru nie stały się w przeszłości wystarczającą przeszkodą w uznawaniu prawd nauki. Obydwie bowiem strony konfliktu walczyły z równą zajadłością, lecz strona dysponująca lepszymi dowodami, wcześniej czy później, zazwyczaj wygrywała. Jednak w ciągu ostatnich czterdziestu lat zmiany w strukturze instytucji naukowych doprowadziły do sytuacji w tak dużym stopniu dającej przewagę establishmentowi, że hamuje on postęp w dziedzinie opieki nad zdrowiem i uniemożliwia we wszystkich okolicznościach – by prawdziwie nowatorskie idee były traktowane sprawiedliwie, na równi z innymi. Obecny system jest w rzeczywistości pewną postacią zdogmatyzowanej religii, posiadającej samoreprodukującą się kastę kapłańską, której jedynym celem jest podtrzymywanie aktualnej ortodoksji. System ten wynagradza pochlebców i karze wizjonerów w stopniu niespotykanym w czterechsetletniej historii nauki nowożytnej.
Obecnie badania naukowe są tak kosztowne, że na pokrywanie ich kosztów mogą pozwolić sobie jedynie rządy i korporacje ponadnarodowe. Fundusze na badania rozdzielane są przez agencje, zatrudniające i kierowane przez biurokratów, którzy nie są naukowcami.
Kiedy system ten pojawił się po drugiej wojnie światowej, w sposób naturalny zrodziło się pytanie, w jaki sposób ci nie rozeznani w nauce urzędnicy będą dokonywać wyboru pomiędzy kilkoma projektami badawczymi, które konkurują ze sobą o przydział funduszy. Logicznym rozwiązaniem było ustanowienie zespołów złożonych z naukowców, których celem ma być doradzanie biurokratom poprzez dokonywanie oceny propozycji badawczych mieszczących się w dziedzinach nauki, w których członkowie tych zespołów są specjalistami.
Metoda ta opiera się na naiwnym założeniu, że naukowcy są rzeczywiście bardziej bezstronni niż inni ludzie.
Owoce tego błędnego założenia można było przewidzieć już na dziesięciolecia wcześniej. Ogólnie mówiąc, nie uzyskują wsparcia finansowego te projekty badań, które stawiają sobie za cel znalezienie dowodów popierających nową ideę. Większość komitetów oceniających projekty nie popiera nic, co mogłoby stanowić wyzwanie przeciw danym i teoriom, które są rezultatem badań przeprowadzonych przez nich samych, ale jeszcze w okresie, kiedy byli oni młodymi badaczami, tworzącymi przyjęte obecnie teorie. Z kolei projekty, które schlebiają tym starszym ego, uzyskują hojne poparcie. W końcu ci, którzy włączają się do gry, stają się z czasem nowymi członkami grup oceniających, dzięki czemu system przedłuża swe istnienie. Można w związku z tym przytoczyć uwagę Erwina Chargaffa, że: ,,To bezustanne zakręcanie i odkręcanie kurków doprowadzających finanse powoduje wykształcanie się odruchów pawłowskich”, i uzupełnić ją stwierdzeniem, że większość badań naukowych staje się raczej czczą grą mającą na celu zdobywanie pieniędzy na badania, a nie stwierdzaniem jakichkolwiek nowych faktów. Ten intuicyjny ,,wariacki ból”, który każe podejmować próby testowania przeczuć i który jest źródłem wszelkich przełomów w nauce, zostaje wyeliminowany automatycznie.
Przeprowadzono nawet badania naukowe, które udowodniły, że wybory dokonywane w opisywanym tu systemie grup złożonych z ekspertów okazały się prawie całkowicie uzależnione od tego, czy członkowie tych grup mają pozytywne czy negatywne nastawienie do proponowanej hipotezy.
Jakby tego było jeszcze za mało – National Academy of Sciences, która finansowała te badania, przez dwa lata powstrzymywała się przed ogłoszeniem ich wyników.
Jeśli jest się już członkiem kilku zespołów recenzujących projekty badań i poszczególne ich etapy, wkrótce uzyskuje się status członka klubu oldbojów”, co prowadzi do innych także korzyści. Rękopisy przesyłane do czasopism naukowych podlegają takiemu samemu trybowi oceny, jak wnioski o fundusze na badania. A kto jest lepiej kwalifikowany do oceny jakiegoś artykułu, jeśli nie ci sami wyśmienici eksperci ze swymi wawrzynami? Zaakceptowanie artykułu do publikacji wskazuje, że opisany w nim eksperyment ma jakąś zasadniczą wartość, jeśli zaś nie zostanie zaakceptowany, to ginie po prostu nie wywołując żadnej reakcji na wyniki, jakie są w niej zawarte. Tym sposobem koło się zamyka, a rewolucjonista, od którego pomysłów biorą początek wszystkie nowe pojęcia naukowe, pozostaje za burtą. Donald Goodwin, szef wydziału psychiatrii w University of Kansas i jednocześnie innowator w dziedzinie badań nad alkoholizmem, ujął to nawet w szatę słowną prawa irytacji, które głosi, że: ,,Jeśli sprawa jest trywialna, jest prawdopodobne, że można podjąć nad nią badania. Jeśli natomiast jest ważna – prawdopodobnie nie można”.
Pojawiło się także jeszcze jedno nieprzewidziane nadużycie, które obniża jakość przygotowania absolwentów uczelni medycznych. W miarę postępowania rozwoju systemu oceny przez zespoły ekspertów, instytucje naukowe dostrzegły dla siebie wspaniałą szansę. Jeśli bowiem rządowi zależy na na tym, by te wszystkie badania były prowadzone, to dlaczego nie mógłby on pomóc w ponoszeniu kosztów ogólnych, takich jak: zapewnienie mieszkań, koniecznego wyposażenia, kosztów administracji, a w końcu i pensji dla badaczy będących częścią zespołu nauczającego? Dopływ pieniędzy doprowadził do zdeprecjonowania wartości akademickich. Zrodziło się przekonanie, że najlepszy nauczyciel jest najlepszym badaczem, a najlepszym badaczem jest z kolei ten, kto potrafi przyciągnąć największe fundusze na badania. Uczelnie medyczne stały się więc w pierwszym rzędzie instytucjami, w których następowało gromadzenie badaczy, a dopiero w drugim – miejscem, gdzie uczy się młodych ludzi na przyszłych lekarzy. Aby móc przetrwać w świecie nauki, trzeba mieć zapewniony dostęp do funduszy i trzeba publikować. Epidemia doniesień naukowych opartych na oszustwach – a sądzę, że ujawniono jedynie mały odsetek faktycznie dokonanych takich czynów – jest wymownym dowodem istnienia silnej presji na wyrobienie sobie nazwiska w laboratorium.
W konsekwencji pozostało niewiele miejsc dla tych osób, które mają talent do nauczania i do zajęć klinicznych. Wielu ludzi, którym zupełnie nie zależy na prowadzeniu badań, zmusza się mimo wszystko do ich prowadzenia. W wyniku tego zarówno czasopisma medyczne, jak i personel nauczający pogrążają się w mediokracji.
Do tego wszystkiego musimy wreszcie dodać fakt wykupywania nauki przez wojsko. Jeśliby to uznać za jakąś postać prostytucji, byłoby to obrazą dla najstarszej profesji świata. Z wynoszącego 47 miliardów dolarów rocznego budżetu federalnego przeznaczonego w 1984 roku na badania naukowe prawie dwie trzecie przeznaczono na prace zlecone przez wojsko – w zakresie badań nad bioelektrycznością proporcja ta była jeszcze wyższa. Choć wojskowi sponsorzy badań często umożliwiają wprowadzanie w większym zakresie innowacji, niż czynią to inni, to ludzie przez nich zatrudniani nie mogą puszczać pary z gęby na temat zagrożenia środowiska oraz innych zagrożeń moralnych, które łączą naukę z ogólniejszym kontekstem cywilizacji. Na dłuższy dystans za taką barierą z łańcuchów nawet czysta wiedza (jeśli coś takiego w ogóle istnieje) nie może rozkwitać i przyrastać.
Jeśli ktoś mimo wszystko rozpoczyna realizację projektu heretyckiego, to jest kilka możliwych sposobów zaradzenia „zagrożeniu”.
Ogranicza się fundusze na badania, zazwyczaj na rok lub dwa. Wtedy eksperymentator musi powtórnie wystąpić o ich przydzielenie. Każde takie podanie jest bardzo obszernym dokumentem, zawierającym formularze wypełnione drobnym drukiem i sformułowane w biurokratycznym żargonie, co wymaga wielu dni trwającego zestawiania danych oraz ,,twórczego pisarstwa”. Niektórzy badacze mogą mieć już dość tego i rezygnują. W każdym razie zawsze muszą oni przebiegać tę samą „ścieżkę zdrowia” otrzymując razy od tych samych recenzentów. Najprostszym sposobem stłumienia wyzwania już w samym zarodku jest wstrzymanie dopływu pieniędzy lub – za pośrednictwem dokonywanych anonimowo przez komitety recenzentów ocen wartości publikacji uniemożliwianie publikacji doniesień w głównych czasopismach. Zawsze bowiem można znaleźć coś złego w propozycji badań lub w rękopisie artykułu, niezależnie od tego, jak dobrze byłyby one napisane i jak nieskazitelne z naukowego punktu widzenia.
Zdeterminowani rebelianci posługują się taktyką partyzancką. Jest tak wiele agencji przydzielających fundusze, że często nie wie prawica o tym, co czyni lewica. Propozycja badań może zostać przyjęta przez jakiś nieznany zespół, którego członkowie nie uświadamiają sobie zagrożenia. Artykułowe nawałnice podtrzymywane przez establishment naukowy spowodowały powołanie do życia wielu nowych czasopism w każdej poddyscyplinie. Niektóre z tych czasopism akceptują artykuły, które zostałyby automatycznie odrzucone przez zespoły redakcyjne czasopism pierwszoplanowych. Uprawiana jest ponadto sztuka takiego pisania propozycji badawczych, która pozwala je przygotowywać bez szczegółowego określania tego, co badacze zamierzają robić, przy czym propozycja przygotowywana jest zgodnie z przyjętymi normami.
Jeśli te metody okazują się skuteczne w przedłużaniu odstępstwa, wtedy establishment najczęściej ucieka się do wywierania nacisku za pośrednictwem uczelni. Członkowie akademii, którym się powiodło, są prawie zawsze prawdziwie ortodoksyjni i są szczęśliwi, gdy poprzez utrudnianie na wiele sposobów pracy badaczom o ,,kwestionowalnej” reputacji – mogą przysłużyć się poprzez przyłożenie swej ręki do odmowy przez uczelnie stałego zatrudnienia takim badaczom. Dla przykładu można tu wspomnieć o tym, że w 1950 roku Gordon A. Atwater został zwolniony ze stanowiska przewodniczącego wydziału astronomicznego American Museum of Natural History[2] oraz kuratora Hayden Planetarium[3] za to, iż dawał publicznie do zrozumienia, że idee Immanuela Velikovskiego powinny być potraktowane poważnie przez badaczy. W tym samym też roku Macmillan – wydawca pierwszej książki Velikovskiego Worlds in Collision – zerwał kontrakt na dalsze publikowanie tej książki, choć była ona bestsellerem. Przyczyną tego był fakt, iż grupa wpływowych astronomów, której przewodził Harlow Shapley z Harvardu, zagroziła, że podejmą bojkot w stosunku do przynoszącego dwie trzecie ogólnych dochodów działu podręczników tego wydawnictwa. Niezależnie od tego, co ktoś może myśleć o wnioskach Velikovskiego, taki typ perswazji, prowadzonej od strony drzwi kuchennych, nie jest godny miana działalności w ramach nauki.
Często w miarę narastania konfliktu niesubordynowany badacz, któremu usiłuje się nałożyć myślowy kaganiec, zwraca się bezpośrednio do opinii publicznej, aby szerzyć swą szkodliwą doktrynę. Od tej chwili postępuje się z nim już bez rękawiczek. Będąc głownią, która zapala święty gniew olimpijskiego panteonu, którego jest on członkiem, przyszły Prometeusz skręca się z bólu, będącego rezultatem napaści na jej lub jego uczciwość, kompetencję naukową i osobiste nawyki. Gołębie Zeusa pokrywają nowe idee swymi odchodami i przeprowadzają szachrajskie eksperymenty, by je obalić. W skrajnych przypadkach agencje rządowe, zatrudniające oraz wykorzystujące jako doradców przedstawicieli establishmentu, wszczynają prawne nękanie, takie jak na przykład proces i uwięzienie, które zakończyły karierę oraz życie Wilhelma Reicha.
Czasami już w trakcie bitwy lub po niej okazuje się, że obrazoburca miał rację. Kierunek kontrofensywy przesuwa się teraz w stronę rewizji odpowiedniego odcinka historii nauki.
Członkowie establishmentu publikują teraz artykuły wykazujące, że oryginalne idee pochodzą właśnie od nich, przy czym starannie pomijają w nich wszystkie odsyłacze do prawdziwego ich twórcy. Nazwisko heretyka zapamiętuje się jedynie w kontekście jakiegoś protekcjonalnego zdania, podczas gdy wstrzymuje się finansowanie jej lub jego własnego programu badawczego, jeśli w ogóle coś z niego pozostało, i doprowadza się do rozpraszania zespołu ludzi zaangażowanych w jego realizację. W końcu zostają ujawnione fakty wiążące się z przebiegiem całej sprawy, lecz dzieje się to za cenę olbrzymiego nakładu czasu i energii twórcy innowacji.
Dla tych, którzy sami nie próbowali prowadzić laboratorium, wszystko to może wydawać się przedstawianiem nadzwyczaj przykrej opinii, w którą trudno uwierzyć: może to wydawać się nawet paranoidalne. Jednakże stosowanie różnych elementów takiej strategii jest sprawą powszechnie znaną. Sam na sobie doświadczyłem ich wszystkich.
Prawdziwy smak życia poznałem w chwili, kiedy po raz pierwszy wkroczyłem w dziedzinę badań naukowych. Po zakończeniu drugiej wojny światowej kontynuowałem moją naukę dzięki ustawie o weteranach wojny, jednak w 1947 roku przestałem korzystać z jej dobrodziejstwa, gdyż przestała ona już obowiązywać. Akurat właśnie poślubiłem koleżankę ze studiów o imieniu Lilian, która wpadła mi w oko już podczas pierwszego wykładu orientacyjnego. Szukałem więc jakiejś pracy na okres wakacji, by pokryć koszty studiów i móc utrzymać dom. Szczęście uśmiechnęło się do mnie, gdyż udało mi się uzyskać pracę asystenta laboratoryjnego w dziale badawczym chirurgii School of Medicine, należącej do New York University.
Pracowałem wraz z dr Co Tui, który oceniał wartość opisanej ostatnio metody wydzielania z białek określonych aminokwasów, co miało być krokiem ku uzyskiwaniu koncentratów żywności przesyłanej głodującym ludziom. Dr Co Tui, mały człowieczek, którego czarne najeżone włosy zdawały się wypromieniowywać na wszystkie strony entuzjazm, oddziaływał na mnie niesłychanie inspirująco. Był wspaniałym badaczem i dobrym przyjacielem. Wraz z nim miałem udział w opracowaniu i zapoczątkowaniu użycia tej techniki do oceny zmian w białkach ustrojowych zachodzących po dokonaniu zabiegu chirurgicznego.
Byłem w trakcie pisania mojego pierwszego artykułu naukowego, kiedy przyszedłszy do pracy pewnego ranka zobaczyłem, że nasze laboratorium znajduje się na chodniku: wszystek nasz sprzęt do badań, notatki i odczynniki zrzucono na wielką stertę. Powiedziano nam, że żaden z nas już tam nie pracuje oraz zaproponowano nam, abyśmy ocalili dla siebie ze sterty cokolwiek, co zechcemy.
Sekretarka szefa powiedziała mi, co się stało. Otóż miało to miejsce podczas wielkiej akcji gromadzenia funduszy na budowę obecnego NYU Medical Center. Jeden z ,,chirurgów z towarzystwa” wystarał się od jednego ze swych pacjentów o wynoszącą milion dolarów darowiznę, której warunkiem przekazania na wspomniany cel było zatrudnienie nowego profesora chirurgii eksperymentalnej – od zaraz. Co Tui i jego ludzie natychmiast stracili pracę. Złożyłem wtedy Lilian przyrzeczenie: ,,Będę się trzymał z dala od badań naukowych”.
Jestem szczęśliwy, że okazałem się niezdolny do dotrzymania tego przyrzeczenia. Same badania warte były tego. Co więcej, nie chciałbym sprawiać wrażenia, że ja i moi współpracownicy byliśmy sami przeciw całemu światu. Akurat w chwili, kiedy wydawało się, że już nie ma nadziei, zawsze pojawiała się osoba, taka jak Carlyle Jacobsen lub sekretarka dyrektora do spraw badań, która miała odegrać decydującą rolę w wybawieniu nas z opresji. Jednakże począwszy od pierwszej mojej propozycji badawczej, dotyczącej pomiarów prądów uszkodzeniowych u salamander, przekonywałem się, że z prowadzeniem badań nieodłącznie wiązać się będzie stała walka, i to toczona nie tylko z administratorami.
Zanim rozpocząłem badania, musiałem poradzić sobie z problemem technicznym, jaki stanowił dobór odpowiednich elektrod. Nawet przewody sporządzone z tego samego metalu cechowały niewielkie różnice składu chemicznego, co powodowało powstawanie niewielkich prądów elektrycznych, które można było błędnie zinterpretować jako pochodzące od badanego zwierzęcia. Także najmniejszy nacisk wywierany na skórę prowadził do generacji prądów. Nikt nie wiedział, dlaczego one powstawały, ale przecież powstawały. W starszej literaturze znalazłem opisy elektrod srebrnych otoczonych warstewką chlorku srebra, dzięki którym – jak opisywano – udawało się unikać powstawania fałszywych prądów międzyelektrodowych. Sporządziłem kilka takich elektrod, sprawdziłem je, a później opatrzyłem w króciutkie i miękkie knoty bawełniane, co pozwalało na uwolnienie się od artefaktów powodowanych przez nacisk mechaniczny. Opisując wyniki moich badań, opisałem także pokrótce swoje elektrody. Po tym otrzymałem telefon od wybitnego elektrofizjologa, który chciał zajrzeć do mojego laboratorium. Pomyślałem sobie: ,,Bardzo dobrze, przecież to już jest forma jakiegoś uznania”. Szczególnie interesował go sposób sporządzania i użycia elektrod. W kilka miesięcy później, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, znalazłem artykuł w jednym z czasopism naukowych pierwszej kategorii, gdzie ten elektrofizjolog opisał nową i wyśmienitą elektrodę, którą sam skonstruował w celu mierzenia potencjałów prądu stałego!
W kilka lat później, kiedy Charlie Bachman i ja prowadziliśmy poszukiwania diody złączowej typu p-n w kościach, poproszono mnie o wygłoszenie referatu na temat elektroniki kości podczas pewnego spotkania naukowego w Nowym Jorku. Słuchaczami byli inżynierowie, fizycy, lekarze i biologowie. Przemawianie do tak zróżnicowanej grupy stanowiło nadzwyczaj trudne zadanie. Inżynierowie i fizycy wiedzieli wszystko o elektronice, ale nic o kości, z kolei biologowie wiedzieli wszystko o kości, ale nic o elektronice, natomiast lekarze byli zainteresowani wyłącznie zastosowaniami terapeutycznymi. Przedstawiłem więc pewne informacje o budowie kości dla fizyków i pewne dane z zakresu elektroniki dla biologów, po czym przeszedłem do opisu eksperymentów, jakie wraz z Andy Bassettem przeprowadziliśmy nad piezoelektrycznymi właściwościami kości.
Powinienem był prawdopodobnie po wygłoszeniu tych uwag zakończyć referowanie, ale pomyślałem sobie, że dobrze byłoby powiedzieć trochę o aktualnie prowadzonych przez nas pracach. Idea prostownika stanowiła dla mnie niesłychanie silną podnietę do badań, w związku z czym miałem nadzieję, że słuchacze poinformowani o tych badaniach podsuną nam jakieś użyteczne sugestie. Opisałem więc eksperymenty wykazujące, że kolagen i apatyt są półprzewodnikami oraz przedyskutowałem implikacje tego faktu. Po każdym wystąpieniu przewidziano chwilę czasu na zadawanie pytań i przedstawianie komentarzy, które w ogólności były utrzymane w tonie uprzejmym i z poszanowaniem godności. Jednakże, skoro tylko skończyłem, pewien szeroko znany badacz w zakresie ortopedii dosłownie wybiegł do mikrofonu ustawionego w obrębie audytorium i wypalił:
– Nigdy nie słyszałem jeszcze prezentacji takiego zbiorowiska nieadekwatnych danych i niepoprawnych interpretacji. To jest obrażające w stosunku do audytorium. Dr Becker nie przedstawił wystarczających danych za półprzewodnictwem kości. Można co najwyżej powiedzieć, że materiał ten może być półizolatorem.
Półprzewodniki zawdzięczają swoją nazwę temu, iż ich właściwości lokalizują je pośrodku pomiędzy przewodnikami a izolatorami, a więc ze spokojnym sumieniem można je również nazywać półizolatorami nie zmieni to znaczenia. Mój oponent prowadził intrygę szytą grubymi nićmi. Wyrażając się o mnie w tak uwłaczającym tonie, w gruncie rzeczy zgadzał się z moimi wnioskami, posługując się jedynie innym terminem.
Antagonizm ten zrodził się już przed kilku laty. Kiedy z Andy Bassettem skończyliśmy nasze badania nad zjawiskiem piezoelektrycznym w kości, opisaliśmy ich wyniki. Artykuł wysłaliśmy do pewnego czasopisma naukowego, gdzie został on przyjęty do druku. Nie wiedzieliśmy jednak o tym, że ten facet pracował także nad tym samym zagadnieniem, lecz jego badania nie posunęły się tak daleko, jak nasze. Ale w jakiś sposób dowiedział się on o naszych badaniach i o rychłej publikacji ich wyników. Zadzwonił więc do Andy’ego prosząc o opóźnienie publikacji naszego doniesienia do czasu, aż on opublikuje swoje dane. Andy, przywołał mnie, aby to omówić. To, co liczy się w naukowej literaturze, to pierwszeństwo – prosił on zatem o rezygnację z niego. Jego prośba nie miała żadnego uzasadnienia etycznego i nigdy nie poprosiłbym go o opóźnienie jego publikacji, gdyby sytuacja miała się akurat odwrotnie. Odpowiedziałem:
– Nigdy w życiu. – Artykuł nasz został opublikowany, a my wskutek tego dorobiliśmy się dozgonnego „przyjaciela”.
Teraz stał on przy mikrofonie starając się pogrążyć moje wystąpienie przy pomocy malutkiej dwójmowy. Pomyślałem sobie: ,,Zapewne znów prowadzi on takie same jak my prace. Jeśli wygra tę potyczkę, będę miał trudności z publikacją moich danych i pole pozostanie zupełnie czyste do czasu publikacji jego wyników”. W miejsce obrony danych wyjaśniłem, że pojęcia „półprzewodnik” ,,półizolator” oznaczają jedno i to samo. Powiedziałem, iż byłem zaskoczony, kiedy dowiedziałem się, że on o tym nie wie, lecz że mimo to doceniam fakt, iż akceptuje moje dane! Ktoś inny z audytorium zabrał głos i poparł moje stanowisko, dzięki czemu kryzys został zażegnany. Laboratorium nie jest jedynym miejscem, gdzie badacz musi mieć się na baczności.
W 1964 roku, kiedy National Institutes of Health zatwierdziły finanse na kontynuację naszych badań nad właściwościami kości, otrzymałem przydzielaną przez VA nagrodę Williama S. Middletona za osiągnięcie wybitnych wyników badań. To, samo w sobie, jest malutką zabawną historyjką. Otóż nagroda ta jest przydzielana przez Central Office VA (VACO)[4] na podstawie nominacji dokonywanych przez urzędników oddziałów regionalnych. Członkowie VACO wydali werdykt na moją korzyść, zanim uczyniły to moje władze lokalne, które uważały, że nie powinienem jej otrzymać. Ostatecznie VACO musiała nakazać moim zwierzchnikom, by wysunęli moją kandydaturę.
Fakt uzyskania tej nagrody spowodował, że znalazłem się na waszyngtońskiej liście płac, a nie na liście ośrodka VA w Syracuse. Wskutek nacisku wywieranego przez VACO wkrótce zostałem mianowany miejscowym szefem badań, zastępując na tym stanowisku człowieka, który natychmiast podpisał wszystkie papiery. Byłem zdeterminowany, by zaprowadzić porządek w naszym instytucie badawczym.
Wprowadziłem pewną liczbę reform, takich na przykład jak: publiczne ujawnianie powiązań z instytucjami finansującymi badania, wymaganie wydajności, niezależnie od tego, jak prominentną pozycję zajmuje jakikolwiek badacz.
Wiele z tych zmian zostało przyjęte w całym systemie VA. Nie przysporzyły mi one jednak popularności. Przez kilka następnych lat szkoła medyczna wywierała bezustanny nacisk, aby przydzielać uzyskiwane od VA fundusze na badania ludziom w niewielkim stopniu przydatnym dla programu badań samej VA, dzięki czemu pieniądze te mogłyby stanowić faktycznie fundusz przydzielany szkole. Wiedziałem, że jeśli nie będę przekazywał tych pieniędzy w ten sposób, to w końcu zostanę usunięty ze stanowiska szefa badań. W takiej sytuacji musiałbym powrócić na pensję miejscowej kliniki, a mój program badawczy byłby znów poważnie zagrożony. Dlatego też na początku 1972 roku podjąłem starania o stanowisko badacza w zakresie medycyny w obrębie systemu badań prowadzonych przez VA. Mając takie stanowisko, mógłbym poświęcać do trzech czwartych czasu pracy badaniom naukowym. Przyjęto mnie. Tę nową pracę miałem rozpocząć za kilka miesięcy oczekując na jej rozpoczęcie w dalszym ciągu pełniłem funkcję szefa badań.
Widocznie moje nowe stanowisko umknęło uwadze moich miejscowych oponentów. Przyjąłem kilka zaproszeń do wygłoszenia referatów na uniwersytetach południowych stanów USA i tak dobrałem terminy i miejsca, by wszystkie wystąpienia dało się przedstawić w ciągu trwającej tydzień podróży. Dzień przed wyjazdem nie poszedłem do laboratorium, gdyż chciałem przygotować materiały i spakować się. Kiedy byłem jeszcze w domu, zadzwoniła moja sekretarka. Z płaczem powiedziała mi, że otrzymała skierowaną do mnie informację, iż zostałem zwolniony ze stanowiska szefa badań i skierowany do pracy jako ogólny lekarz w izbie przyjęć. To byłoby równoznaczne nie tylko z zamknięciem naszego laboratorium, lecz także odsunęłoby mnie od praktykowania chirurgii ortopedycznej.
Był to piękny manewr, lecz na moje szczęście nie był on legalny. Jako badacz w zakresie medycyny mogłem być zwolniony tylko przez Waszyngton, a lokalny szef personelu wkrótce otrzymał od VACO list, który nakazywał mu przywrócenie mnie na poprzednie stanowisko.
Wkrótce zacząłem też dostawać się na „listy wrogów” także na poziomie całego kraju. W grudniu 1974 roku dotarła do mnie informacja, że nasz podstawowy fundusz badawczy, finansowany przez NIH (dotyczący kości), nie został przedłużony. Powody tego nie zostały podane. Było to nadzwyczaj dziwne, gdyż starający się o przedłużenie finansowania badań otrzymywali najpierw „różowe kartki”, zawierające przynajmniej pierwotne opinie recenzentów, dzięki czemu mogli dowiedzieć się, co źle zrobili. Powiedziano mi, że zamiast tego mogę napisać do sekretarza zarządzającego i poprosić o „podsumowanie” dyskusji nad moją sprawą.
Podsumowanie miało pół strony i było pisane z podwójną spacją. Stwierdzano w nim, że mój program badawczy nie jest jasny i ukierunkowany oraz że procedury doświadczalne nie zostały w nim przedstawione z wystarczającą dokładnością. Wydawało się, że główną trudność stanowiło to, że planowałem zrobienie więcej, niż wyobrażał sobie recenzent, niż można zrobić za sumę, o jaką ubiegałem się. Co więcej, doniesienie moje i Bruce’a Beckera, dotyczące badań nad komórkami perineuralnymi, ,,uznano za ubogie, jeśli chodzi o dane”. Recenzję zamykało zdanie: ,,Z drugiej strony, istnieją pewne obszary, które wydają się zasługiwać na finansowanie i są one przy tym już dostatecznie dobrze spenetrowane, takie jak na przykład: badania nad wzrostem kości, wzrost regeneracyjny i skutki wywierane przez pole elektryczne”.
Byłem co najmniej zdumiony. Badania, które są ,,warte poparcia”, były dokładnie głównymi z tych, którymi się zajmowaliśmy. Nie mogłem poradzić sobie z rozwiązaniem tej zagadki do czasu, aż uświadomiłem sobie, że nastąpiło to akurat po tym, jak pomogłem w napisaniu pierwszego doniesienia na temat projektu Sanguine i rozpocząłem składanie zeznań przed New York Public Service Commisions na temat zagrożeń, jakie stwarzają linie energetyczne. Chyba Navy wywarła nacisk na NIH, by zamknąć mi gębę.
Jeśli już w 1974 roku ktoś na poziomie federalnym próbował zablokować moje dojścia do agencji finansującej badania, zapomniał o zamknięciu wszystkich furtek, gdyż na ten rok uzyskałem zatwierdzenie mojej propozycji badawczej dotyczącej akupunktury. Doświadczyłem tego najpierw w odniesieniu do głównej propozycji badawczej skierowanej do NIH, gdzie została ona skrytykowana jako niezadowalająca. Przesłałem więc ją do innej sekcji badań, gdzie przyznano środki na jej realizację. Po roku uzyskaliśmy pozytywne wyniki, które opisaliśmy w rozdziale 13. Przedstawiłem je na konferencji na temat akupunktury, zorganizowanej przez NIH w Bethesda, w stanie Maryland. Jedynie nasze badania ujmowały problem ze ściśle naukowego punktu widzenia, to znaczy wychodziły z testowalnej hipotezy, w przeciwieństwie do podejścia empirycznego, polegającego w gruncie rzeczy na wkłuwaniu igieł i próbowaniu ustalenia, czy powoduje to oczekiwane skutki. Jedynie nasz program badawczy dawał jednoznaczną pozytywną odpowiedź na podstawowe pytanie stawiane przez NIH, czy układ akupunkturowych punktów i linii istnieje w rzeczywistości.
Jednakże, kiedy przyszedł czas na odnowienie tego funduszu w 1976 roku, nie został on odnowiony. Przedstawione uzasadnienie tego obcięcia funduszy stwierdzało, że opublikowaliśmy za mało prac oraz że układ elektryczny, jaki został przez nas opisany, w żaden sposób nie wiąże się z akupunkturą. Pierwszy zarzut był ewidentnie nieprawdziwy – opublikowaliśmy trzy artykuły, dwa były jeszcze w druku, a sześć innych zostało już przesłanych do publikacji. Drugi zarzut miał natomiast charakter krętacki. Jakżeż można było wiedzieć o tym, co wiąże się z akupunkturą, zanim nie zostały przeprowadzone odpowiednie badania? Ponieważ tak się składało, że znałem przewodniczącego sekcji badań nad akupunkturą w NIH, napisałem do niego. Dowiedziałem się, że był on tym zaskoczony, gdyż jeśli chodzi o jego grupę, byli zadowoleni z naszych wyników. Wtedy już stało się dla mnie jasne, że coś jest nie tak.
– Słuchaj, jesteśmy tu pod diabelną presją, ażeby was, chłopaki, uciszyć. Czy nie moglibyście nieco wycofać się, przestać gadać o tych wszystkich rzeczach, po prostu przywiązywać mniej wagi do tych przesłuchań, w których bierzecie udział? – Było to rozsądne podejście do sprawy. – Staramy się tylko, by wam pomóc. – Tak więc Andy poświęcił trochę czasu na sympatyzowanie ze stanowiskiem tego faceta. Kiedy w końcu Andy zapytał go:
– Kto was naciska? – Usłyszał w odpowiedzi:
– Przede wszystkim DOD. [5]
Mniej więcej w tym samym czasie dostałem wyraźną informację o tym, co się dzieje, od jednego z naukowców „z drugiej strony szańca”, a więc przeprowadzającego liczne i dobrze finansowane badania dla wojska, lecz publikującego bardzo niewiele. Podczas jednej z przerw w spotkaniu naukowym natknąłem się na niego w pustym korytarzu. Rzucając spojrzenia przez ramię, odciągnął mnie na bok, ku oknom i powiedział mi, że jedyny problem polega na tym, że poruszam tę sprawę na forum publicznym. Powiedział, że on i cała reszta wiedzą o tym, że istnieją też skutki nietermiczne i wynikające z nich zagrożenia, lecz że muszą zachowywać milczenie na ten temat. Odpowiedziałem mu, że jeśli nikt nie podniesie sprawy na forum publicznym, to nigdy nie dojdzie do poprawy sytuacji i wielu ludzi ucierpi z tego powodu zupełnie niepotrzebnie. Powiedział mi też, że to nie ja powinienem się tym martwić i że moje nastawienie doprowadzi moją karierę do ruiny. No cóż, mogłem zgodzić się z nim co do ostatniej sprawy. Stwierdziłem, że już prawdopodobnie się to stało, ale przynajmniej mam czyste sumienie.
Zamiast jednak oczekiwać na kata, który miał wykonać egzekucję, spróbowałem drogi tylnymi drzwiami. Przesłałem szczegółowy merytoryczny przegląd problematyki (taki jaki przygotowują osoby dopiero zaczynające badania) do nowo utworzonej sekcji badań w zakresie rehabilitacji. Jednakże zamiast wystąpić z projektem za pośrednictwem VACO, ominąłem je za pośrednictwem lokalnego biura VA w Bostonie.
Oczekując na odpowiedź, musiałem odparować drugi atak. Zanim wziąłem udział w przesłuchaniach PSC, powiadomiłem o tym swojego zwierzchnika. W obecności prawnika VA osobiście powiedział mi, że jest to dokładnie sprawa tego typu, w jakiej VA chciałaby spełnić swe zobowiązanie wobec społeczeństwa, a nawet przesłał do mnie list o takiej treści. Później, akurat po tym, jak wystąpiłem w stałym programie telewizyjnym 60 Minutes[6], gdzie mówiłem o Projekcie Sanguine, liniach energetycznych i o szachrajstwach dokonanych przez komitet NAS, dowiedziałem się, że Personnel Office of the Veterans Administration[7] prowadzi dochodzenie w sprawie mojego angażowania się bez zezwolenia, w czasie pracy opłacanym przez rząd, w spełnianie roli świadka we wspomnianych przesłuchaniach. Wyjeżdżałem na przesłuchania na własny koszt, aby bronić kwestii zdrowia społecznego, ale mniejsza z tym; oni jednak w dalszym ciągu oskarżali mnie o okradanie podatników. Gdyby oskarżenie utrzymało się, musiałbym zwrócić część swego wynagrodzenia i pieniędzy uzyskanych za pracę w ramach projektów badawczych, proporcjonalną do czasu spędzonego nad poszukiwaniem, przygotowywaniem i przedstawianiem dowodów.
Wkrótce w moim biurze pojawił się szpieg nasłany przez kompanię. Wiedziałem, że wszystko, co powiem, trafi bezpośrednio do samej góry, więc wspomniałem mu na zasadzie, tak między nami mówiąc, że jestem w stanie ujawnić takie naruszenia przepisów przez miejscową administrację, które znacznie przewyższają oskarżenia, jakie oni wysuwają przeciwko mnie. Następnego dnia dostałem telefon od dyrektora:
– Nie planuje się żadnej kontroli ksiąg – to były plotki; wszystko było wielką pomyłką.
Wkrótce dowiedziałem się, że mój manewr taktyczny, mający na celu uzyskanie funduszy na badania, okazał się skuteczny. Propozycja z zakresu rehabilitacji została zatwierdzona w sposób rutynowy, dzięki czemu utrzymaliśmy się „w interesie” przez cały rok 1979. Jestem pewien, że w VACO rozpętało się piekło, kiedy ukryty zewnętrzny lider tamtejszej grupy pospolitego ruszenia skierowanego przeciwko mnie dowiedział się, że jeden z podwładnych pani dyrektor pozwolił nam wyśliznąć się z pętli. Wiedziałem jednakże, że nie ma już sposobu, byśmy mogli kiedyś znów jakimś podstępem uzyskać środki na prowadzenie badań, dlatego też powiedziałem wszystkim moim współpracownikom, aby już teraz starali się przygotować sobie przejście do jakiejś innej pracy. Jeśli o mnie chodzi, to postanowiłem przejść na emeryturę, skoro tylko uzyskam do tego prawo w 1978 roku. Byłem zmęczony i zniechęcony. Prawie nie przejawiano zainteresowania dowodami, jakie zebrałem na rzecz istnienia stałoprądowego układu perineuralnego i byłem przekonany, że już nigdy nie będę zdolny do prowadzenia żadnych badań, kiedy dobiegnie do końca program, na który udało nam się ostatnio zdobyć fundusze.
Pewnego wsparcia i zachęty do kontynuacji prac dostarczył mi wtedy artykuł ogłoszony w popularnonaukowym magazynie naukowym. Było nim mianowicie opublikowane w „Smithsonian” w 1976 roku opracowanie zatytułowane „If a Newt Can Grow A New Limb, Maybe We Can”[8]. Autor artykułu, Robert Bahr – zapoznawszy się z opracowaniami i doniesieniami naukowymi na temat regeneracji kończyny szczura, w tym także z naszymi – przedstawił spopularyzowany, lecz dokładny obraz tego procesu. Zatelefonował do mnie wtedy Don Yarborough, który był lobbystą kongresowym, działającym na rzecz American Paralysis Association, i członkiem grupy ludzi niezadowolonych z panującego wtedy przekonania, że nic nie da się zrobić dla ludzi cierpiących na porażenie poprzeczne. Oczywiście, ostateczną odpowiedzią na kalectwo tych ludzi byłoby uzyskanie regeneracji części ich rdzenia kręgowego, jeśli tylko byłoby to możliwe. Yarborough zapytał, czy to, co napisał Bahr, jest prawdą.
Kiedy powiedziałem, że tak, wtedy z entuzjazmem poprosił o przedstawienie mu większej liczby informacji szczegółowych. Opowiedziałem mu więc o trudnościach, na jakie natrafiliśmy, zarówno na płaszczyźnie naukowej, jak i politycznej i o tym, że wkrótce zamierzam przejść na emeryturę i rozwiązać laboratorium. Poprosił mnie, bym nie podejmował jeszcze ostatecznej decyzji do czasu, kiedy całą sytuację przedstawi kongresmanom, z którymi utrzymuje kontakty.
Krótko po tym poproszono mnie na spotkanie z senatorem Alanem Cranstonem, który był wtedy przewodniczącym Senate Committee on Veteran’s Affairs. Zaproszono również Steve’a Smitha. W spotkaniu wzięli udział także przedstawiciele NIH, jak również innych agencji, którzy czym prędzej ustalili swoje stanowisko. Jeśli senator chce poprzeć tak zwariowaną sprawę jak ta, wściekali się, to on powinien zadbać o to, by NIH uzyskała dodatkowe fundusze, gdyż nie podejmą oni tych badań kosztem „dobrych, solidnych projektów badawczych”.
Jednakże Cranston w sposób oczywisty był zainteresowany sprawą i musiał nieco wpłynąć na VA, gdyż na krótko zmieniło się jej stanowisko. Administratorzy poszerzyli program badań mający bezpośrednie znaczenie dla rehabilitacji, zatrudniając znanego chirurga ortopedycznego Vernona Nickela jako szefa tego programu. Skoro tylko znalazł się on w Waszyngtonie, zadzwonił do mnie i zapytał, co może dla mnie zrobić. Powiedziałem mu, że od lat chciałem zorganizować międzynarodowe sympozjum poświęcone mechanizmom kontroli wzrostu i perspektywom dla medycyny klinicznej, jakie z tego wynikają. Jeszcze zanim skończyłem przedstawianie pomysłu, zapytał mnie, ile pieniędzy bym potrzebował na ten cel. Podałem sumę 25 000 dolarów, on zaś powiedział, że pieniądze już są w drodze do mnie. Jak można było przewidzieć, Vernon niedługo utrzymał się w stolicy; jego kadencja zakończyła się zaraz po tym, jak zorganizowałem konferencję, lecz wtedy było już za późno na cofnięcie mi funduszy.
Spotkanie miało miejsce we wrześniu 1979 roku i przeszło wszelkie oczekiwania. Wzięli w nim udział wszyscy badacze, którzy prowadzą znaczące badania w tej dziedzinie, prócz Meryla Rose’a, który nie znosi tłumu oraz Marca Singera, który był chory. Konferencja ta pozwoliła na zebranie w jednym tomie materiałów, które są niepodważalnym dowodem na to, że wiedza o bioelektrycznym wymiarze procesów wzrostu doprowadzi do niewiarygodnych przełomów w medycynie. Po jej odbyciu otworzyły się możliwości uzyskania funduszy na kilka projektów badawczych w zakresie regeneracji, a w czasopismach naukowych zaczęło ukazywać się więcej artykułów na temat bioelektromagnetyzmu.
Podczas czerwcowego waszyngtońskiego spotkania, które odbyło się na życzenie Cranstona w 1978 roku, i miało na celu zaplanowanie dalszych badań nad regeneracją, moi koledzy i ja przedstawiliśmy (jak nam się wydawało) pasjonującą i naukowo pomyślną perspektywę prac, które byłyby przedstawione podczas pełnozakresowego sympozjum w przyszłym roku. Jednakże przy końcu tego spotkania dyrektor służby badań medycznych zabrała głos stwierdzając, że nasza praca jest w dużym stopniu obciążona błędami i że jest całkowicie bez znaczenia.
– Absolutnie nie widzimy racji, by zmieniać kierunek badań prowadzonych przez VA – stwierdziła kategorycznie. Nie widzimy żadnego powodu, by w zakresie studiów nad regeneracją poszerzać jakiekolwiek programy badawcze. To było tyle, jeśli chodzi o inicjatywę Cranstona. Okazało się, że to spotkanie było okazją, by grube ryby z VA mogły napisać do niego list stwierdzający, że starannie rozpatrzyli prace wszystkich ekspertów, wszystko dokładnie rozważyli i stwierdzili, że prace te nie są satysfakcjonujące.
Jednakże moi współpracownicy i ja zdecydowaliśmy się raz jeszcze podjąć próbę uzyskania funduszy na badania. Nasze fundusze na badania skończyły się 31 grudnia 1979 roku, a musieliśmy przedstawić nasz nowy projekt badawczy do stycznia tego roku, Dotychczas nasza Nemezis spełniała funkcje dyrektora do spraw badań medycznych, tak iż niemożliwe było prześlizgnięcie się z projektem poza jej plecami. Wydaje się, że VA co roku zmienia instrukcje regulujące składanie wniosków o fundusze na badania i powiedziano nam konkretnie, że w tym roku nasz program należy do „,typu III”. Dlatego nie wymagano od nas dostarczenia szczegółowego opisu każdego doświadczenia, jakie zamierzamy przeprowadzić. W tym czasie byliśmy w sposób oczywisty kompetentni do ich prowadzenia i nasze kwalifikacje można było oceniać na podstawie naszego opublikowanego dorobku. Nie było powodu oczekiwać, że z tej strony coś nam zagraża. Byliśmy grupą przodującą w badaniach nad bioelektrycznością i zorganizowaliśmy w ogóle pierwszą konferencję w naszej subdyscyplinie, jaką było sterowanie procesami wzrostu. Co więcej, po złożeniu naszego wniosku, podczas sympozjum, zebrałem szefów rozmaitych sekcji badawczych VA i zaprosiłem ich do zwiedzenia naszego laboratorium, dokonania przeglądu urządzeń, jakimi dysponujemy, zapoznania się z moim następcą (Davem Murrayem) oraz do przedyskutowania naszych zamiarów. Powiedzieli, iż chcieliby, abym kontynuował moje prace w ramach niepełnego etatu. Nagle uprzytomniłem sobie, że nasze przetrwanie jako całości jest w ogóle możliwe.
Wtedy, gdzieś w okolicach Dnia Dziękczynienia, dotarła do mnie wiadomość, że nasz wniosek nie został zaakceptowany. Dyrektor pociągnęła za te same sznurki. Po otrzymaniu naszej propozycji, zalecając recenzentom traktowanie jej jako należącej do „,typu I”, a więc jako takiej, jaką przedstawia nowy badacz, i w której kładzie się nacisk na przyszłe plany badań. Jak można było się tego spodziewać, jeden z recenzentów stwierdził: „Jest to mizernie zredagowana, nadmiernie ambitna i niedostatecznie szczegółowa propozycja badań”. Inny znów napisał: „Dr Becker jest jednym z pionierów w dziedzinie elektrycznego wzbudzania osteogenezy i regeneracji. Jego praca ma charakter wizjonerski i fascynujący, lecz jednocześnie jest ona kontrowersyjna i brakuje w niej ujęcia liczbowego”. Ten sam stary napuszony żargon! Nadmiernie ambitna? W jakich kategoriach miałaby być mierzona ta ambitność? Wizjonerska i fascynująca? A czego należy żądać od projektu badawczego? Ujęcie ilościowe? Jeśli się komuś uda spowodować, że szczurowi odrasta noga, jakiej tu statystyki potrzeba prócz opisu procedury eksperymentalnej, zdjęć oraz podania liczby zwierząt, na których dokonano odpowiednich zabiegów i liczby zwierząt stanowiących grupę kontrolną?
Wkrótce po tym odrzuceniu projektu przez pośredników dowiedziałem się, że dyrektor nie miałaby nic przeciwko temu, ażeby laboratorium nie zostało rozwiązane, gdybym tylko zerwał z nim wszelkie kontakty oraz gdyby pozostali członkowie zespołu zgodzili się na niepodejmowanie żadnych badań nad regeneracją i elektroskażeniem. Po uzyskaniu zgody na to do czasu przedstawienia nowych propozycji od zespołu można by uzyskać jakieś fundusze tymczasowe. Ograniczenia te pozostawiały niewielką możliwość prowadzenia badań, lecz można było uratować przynajmniej na pewien czas uzyskiwanie przez moich ludzi środków do życia. Dlatego znów wsiedliśmy na ten diabelski młyn procedury recenzyjnej.
Przy końcu 1979 roku Andy Marino, Joe Spadaro i Dave Murray rozesłali własne propozycje badawcze. Jeśli tylko jedna z nich zostałaby przyjęta, pozwoliłoby to na utrzymanie istnienia laboratorium, ale pani dyrektor z VA wykroczyła poza ramy normalnej procedury, ażeby mieć pewność, że wszystkie zostaną odrzucone. Ad hoc ustanowiła ona komitet do oceny wniosku Spadaro zamiast normalnego zespołu recenzenckiego. Jeden z jego krytyków miał obiekcje do braku opieki nad jego pracą wskutek faktu, iż: „Jak wiemy, Becker odchodzi na emeryturę”. Ażeby dokonać oceny przedstawionego przez Marino planu testowania odległych skutków zastosowania trzech metod elektroosteogenezy, ominęła ona recenzentów, którzy zostaliby rutynowo wyznaczeni do przygotowania ocen, wybierając na to miejsce kogoś, kto nie ma żadnego doświadczenia w ortopedii, lecz na kogo można liczyć, iż odrzuci wszystko, co nawet w odległy sposób mogłoby się wiązać ze mną.
Człowiek ten to dobrze ustosunkowany embriolog z Purdue University. Od kilku lat miał w zwyczaju obśmiewanie moich prac w niektórych ze swych publikacji, podczas gdy w innych wykorzystywał ich wyniki jako podstawę, nie podając ich źródła. W 1978 roku, w odpowiedzi na ogłoszony w „Saturday Review” artykuł opisujący moje oraz innych badaczy prace nad regeneracją, jeden z członków jego zespołu laboratoryjnego napisał do wydawcy długi, pełen inwektyw list, w którym oskarżał mnie o uprawianie „złej nauki”, która spowodowała „,utrudnienie życia” jemu i jego partnerom. Oskarżył mnie o sfałszowanie wyników badań nad regeneracją kończyny szczura. Stwierdził, że w ciągu trzech dni nie można uzyskać wyników, jakie opisałem, choć sam nigdy nie przeprowadził takiego eksperymentu. Wyśmiewał stwierdzenie, że blastema powstawała z białych krwinek, czego zresztą ja nie twierdziłem ani też nikt inny. Oskarżył mnie o błędne cytowanie innych badaczy, po to, by uzyskać poparcie dla moich własnych koncepcji. Mnie i Stephena Smitha posądził, że w jednym z eksperymentów Smitha próbowaliśmy przemycić zdjęcie nietkniętej żaby w miejsce żaby, której rzekomo kończyna całkowicie odrosła. W końcu karcił mnie za unikanie czasopism naukowych, a chętne publikowanie za to w wydawnictwach popularnych, pomimo iż mam na swym koncie ponad sto artykułów wydrukowanych w czasopismach poddających artykuły procesowi recenzowania, zanim zostaną opublikowane.
Steve Smith był tak poruszony, że odpowiedział na ten list punkt po punkcie, kończąc go potępieniem naukowego establishmentu, który na nowe koncepcje odpowiada drwinami i oszczerstwami. W konkluzji dodał też: „Nie mogę zrozumieć racji bytu tych, którzy uważają, że badania naukowe są jakimś tajemniczym procesem, którego wyniki powinny być przedstawiane społeczeństwu jako cudowne objawienia. W obecnych czasach decyzje co do tego, które badania należy popierać, są w istocie decyzjami politycznymi i jestem mocno przekonany, że dobrze poinformowana opinia publiczna stanowi znacznie lepszą podstawę do podejmowania decyzji niż stan ogólnego zamroczenia”.
Normalnie nawet najbardziej obelżywe oskarżenia są przedmiotem debaty w czasopismach technicznych, jakkolwiek proces ten może nie być wystarczający. Jednakże autor listu wziął na siebie przesłanie jego kopii do jednej z osób nadzorujących proces rozdziału funduszy przez NIH. Wydaje mi się, że powinienem uważać się za szczęśliwca, że do tego czasu nikt nie mógł mi wyrządzić więcej szkód w tym zakresie.
Vendetta wybitnego embriologa miała kontynuację także w 1980 roku. W lutym tego roku Purdue Office of Public Information[9] wydało komunikat prasowy, wychwalający własne badania tego człowieka i przedstawiający go jako białego rycerza toczącego samotnie walkę przeciw ,,mitom”. W komunikacie oskarżał on mnie o „zwykłe ordynarne oszustwo”, powtarzając oskarżenia zawarte w liście swego asystenta. W wyniku tego wysłałem do prezydenta Purdue University długi szczegółowy list, w którym wyliczyłem poczynania w ciągu kilku ostatnich lat osoby zatrudnianej przez uniwersytet oraz zagroziłem wytoczeniem sprawy sądowej zarówno jemu, jak i uczelni. Natychmiast otrzymałem telefon od tego embriologa, który stwierdzał, że nigdy tak nie myślał i pytał mnie, co zamierzam zrobić. Powiedziałem, że chcę zostać przeproszony w formie pisemnej. Krótko po tym otrzymałem miły list wyrażający „głębokie ubolewanie” z powodu „dość zniekształcającego rzeczywistość” komunikatu prasowego oraz spóźnione przyznanie, że nigdy nie podjąłby pracy nad regeneracją, gdyby nie eksperymenty Smitha, które z kolei zostały przeprowadzone dzięki mnie.
Najistotniejszym punktem podsumowania tego kłopotliwego zachowania jest to, że gentleman ten mniej więcej w tym samym czasie prowadził rozmowy z biurem prasowym Purdue University i przygotowywał „,bezstronną” recenzję projektu przedstawionego przez Andy’ego. Wiedzieliśmy, kto wykonał tę robotę, gdyż w niewielkiej rodzinie ludzi parających się badaniami nad regeneracją facet ten wyróżniał się agresywnym stylem pisania i praktyką cytowania przede wszystkim własnych prac. To dawało się natychmiast rozpoznać. Przedstawiona przez niego krytyka zawierała te same stare zarzuty przeciwko moim własnym pracom, pomimo iż propozycja nie była moja. W pewnym miejscu oponuje on przeciwko temu, że u zwierząt jednej z grup kontrolnych miano używać urządzenia do badania zdrowej kości. Zauważył też zgryźliwie: „Nie wiedziałem, że lekarze stosują elektryczną stymulację nieuszkodzonych ludzkich kości”. Oczywiście, że nie, ale właśnie ta część procedury stanowiła doskonały sposób na stwierdzenie, czy w normalnej kości nie mogą następować jakieś skutki uboczne miał to być kluczowy punkt całego eksperymentu. Dziwił się też recenzent, dlaczego niektóre ze zwierząt miały być zabijane po miesiącu lub dwu miesiącach, skoro celem badań miało być stwierdzenie skutków odległych w czasie, choć wiedział, jak wszyscy inni badacze, iż jest to element normalnej procedury, kiedy śledzi się zmiany zachodzące w tkankach. Prócz tego wytykał on, że nie przewidziano w badaniach żadnej grupy kontrolnej, podczas gdy w rzeczywistości grupę taką miały stanowić zwierzęta, którym by pozwalano przeżyć ich normalny okres życia (co – dla własnej wygody – przeoczył), a także brak opisu procedur badawczych, przeciw którym podnosił obiekcje.
Kilka akapitów na różowych kartkach zostało usuniętych. Być może zawierały one więcej jadu, niż VA sądziła, że jest dla mnie wystarczające. Jednakże pozostała jeszcze jedna wielce wymowna uwaga krytyczna. Ponieważ Andy był członkiem mojego zespołu laboratoryjnego, recenzent uznał, że ja „będę wywierał znaczny wpływ na charakter badań, których przeprowadzenie proponuje się tutaj”, a dla niego miało to być skażenie, do którego nie można dopuścić.
Rozwiązanie sprawy było całkowicie do przewidzenia. Wszystkie propozycje badawcze zostały odrzucone. Kontynuowaliśmy pracę na niższym poziomie wydajności jeszcze przez rok 1980, korzystając z niewielkich funduszy tymczasowych. Utrzymywałem niewielką część kultury tkankowej, z czym wiązał się niewielki dopływ pieniędzy od kompanii, która produkowała czarne skrzynki na nasze stymulatory procesów gojenia kości. Na tej kulturze, lecz na małą skalę, przeprowadziliśmy wersję proponowanego przez Andy’ego eksperymentu, który miał być testem wykrywającym stymulowanie wzrostu komórek nowotworowych w trakcie elektrycznej osteogenezy – i stwierdziliśmy, że tak się dzieje.
Od stycznia do czerwca tego roku większość naszej energii wkładaliśmy w przygotowanie jeszcze jednej, ostatniej propozycji i zabiegając jednocześnie o uczciwe posłuchanie u kogoś innego w VA. Tym razem wprost zastrzegaliśmy w składanej propozycji, że ja oficjalnie przejdę na emeryturę, zaś Dave Murray zostanie głównym badaczem laboratorium. Oczywiście dyrektor od spraw badań wiedziała, że ja w dalszym ciągu będę rozmawiał z tymi ludźmi. 19 grudnia poinformowano nas telefonicznie o ostatecznym odrzuceniu propozycji. Na zasadzie obrony ostatniego szańca, napisałem list z odwołaniem do głównego administratora VA, który przed kilku laty wykazywał życzliwe zainteresowanie naszą pracą. Prosiłem go o wysłuchanie i przeprowadzenie dochodzenia, lecz okazało się to próżnym przedsięwzięciem.
Laboratorium przestało istnieć w dzień Nowego Roku 1981. Miejscowy szef VA miał czelność zaproponować Andy’emu i Joe’mu pracę nocnych urzędników administracji. Marino podjął pracę w Louisiana State University Medical School w Shreveport, gdzie, na małą skalę, w dalszym ciągu zajmuje się techniką oddziaływania za pośrednictwem elektrododatnich jonów srebra. Spadaro również pozostał przy chirurgii ortopedycznej w SUNY Upstate Medical Center, tam właśnie, w Syracuse. Maria Reichmanis zdecydowała, że ma już dość zawodowego uprawiania nauki, całkowicie zrezygnowała z badań i wyszła za mąż. To był koniec czołowej grupy, która stawiała sobie za cel badania nad uzyskaniem regeneracji kończyn i rdzenia kręgowego i jednego z niewielu, poza orbitą DOD, laboratoriów bioelektromagnetyki.
Podjąłem się trudu szczegółowego opowiedzenia o moich doświadczeniach z dwu zasadniczych powodów. Oczywiście, chcę opowiedzieć ludziom o tym, co doprowadza mnie do furii. Większe znaczenie ma jednak to, że chcę powiedzieć szerszej grupie społeczeństwa, iż nauka nie rządzi się prawami, o jakich czytają w gazetach i magazynach.
Chcę, aby ludzie będący laikami w dziedzinie nauki rozumieli, że nie mogą automatycznie brać za dobrą monetę oświadczeń naukowców, gdyż zbyt często oświadczenia te są mylące i mają na celu przyniesienie korzyści ludziom, którzy je składają.
Chcę, aby nasi obywatele, zarówno laicy, jak i badacze, podjęli pracę nad zmianą systemu zarządzania badaniami naukowymi. Sposób, w jaki badania obecnie są finansowane i oceniane, sprowadza się do tego, że dowiadujemy się coraz więcej o coraz węższych wycinkach rzeczywistości, a nauka miast naszym przyjacielem – staje się naszym wrogiem.
Przypisy:
[1] Amerykańskie Stowarzyszenie Medyczne (przyp. tłum.)
[2] Amerykańskie Muzeum Historii Naturalnej (przyp. tłum)
[3] Planetarium im. Haydena (przyp. tłum)
[4] Główne Biuro Administracji Weteranów (przyp. tłum)
[5] (Departament Obrony) Department of Defense (przyp. tłum)
[6] Jest to bardzo popularny w USA cotygodniowy publicystyczny program telewizyjny (przyp. tłum)
[7] Biuro ds. Personelu Administracji Weteranów (przyp. tłum)
[8] „Jeśli traszce może odrastać kończyna, być może i nam także” (przyp. tłum.)
[9] Biuro Prasowe Purdue Unversity (przyp. tłum.)