Rozmowa

Rosja czy USA? Co wybierasz? Czas w spowiciu kleszcza

metaverse
fot. Gerd Altmann z Pixabay

Z prof. Krzysztofem Rutkowskim rozmawiamy o biopolityce, do czego zmierza totalitaryzm cyfrowy i jak żyć, żeby nie skończyć, jak kleszcz.

Rafał Górski: „Wszyscy jesteśmy tuczonymi gęsiami, zwierzęta nigdy nie jedzą za dużo”. To słowa Jeana Baudrillarda z książki „Rozmowy przed końcem”. „Konsument wygryzł obywatela”. To z kolei słowa Philippe’a Petit, który rozmawia z francuskim filozofem. Co Pan na to?

Krzysztof Rutkowski: Alarm na początku rozmowy. Cytuje Pan Baudrillarda – jako tak zwany autorytet – a ja już od dawna straciłem do niego zaufanie. Nie do Baudrillarda jako człowieka, bo go nie znałem, ale do Baudrillarda jako filozofa, podobnie zresztą jak do kilku innych francuskich „dekonstrukcjonistów”, na przykład Foucaulta, i dziwię się, że przez czas tak długi dawałem się na ich zapamiętałe dekonstruowanie nabierać.

Dekonstrukcja Baudrillarda polega na pokazywaniu, że społeczeństwa Zachodu terroryzowane są przez moce, które zamieniają je w bezwładną masę i ludzie przestają być ludźmi, zamieniani w „tuczone gęsi”, które do niczego innego nie są zdolne, tylko do konsumowania konsumpcji. Jeśli weźmiemy w nawias zakrętasy interpretacyjne, niekiedy atrakcyjne, a nawet celne analizy i setki podawanych przez Baudrillarda przykładów na słuszność przyjętej tezy, to przekonamy się, do czego te wywody zmierzają: do potwierdzenia pierwotnego założenia, że „kapitalizm” jest zły, a matrycą wszelkiego zła są Stany Zjednoczone, których zgubny wpływ na ludy tej ziemi nie ma sobie w dziejach ludów równych. W chwilach „kierunkowych”, a w takiej chwili żyjemy, każdy powinien jasno zobaczyć, że czerń i biel istnieją; co jest naprawdę czarne i co jest naprawdę białe; nie w makrowymiarze, ale w mikrowymiarze, o którym pisał w połowie dwudziestego wieku Andrzej Bobkowski, posługując się metaforą fotograficzną.

Fotografia (czarno-biała) składa się z wielu odcieni szarości. Kiedy fotografię się powiększa i powiększa (taka dekonstrukcja), to wreszcie dochodzi się do miejsca, w którym szarości znikają, a pokazują się dwa mikroskopijne kwadraciki: jeden jest czarny, a drugi jest biały (Bobkowski pisał o fotografii klasycznej, rzecz jasna). I nie ma wyboru odcienia szarości, tylko: albo – albo. Jest mikroskopijny kwadracik biały i mikroskopijny kwadracik czarny. Albo czarny, albo biały. I trzeba tak te kwadraciki nazywać: jeden – czarny, drugi – biały.

W chwilach „kierunkowych”, w których wypadło nam żyć, fotografie społeczeństwa widowiska lub społeczeństwa konsumpcyjnego, przede wszystkim analizy Baudrillarda, ale też znaczną część analiz Foucault (wymieniam tylko te dwa nazwiska, bo najsławniejsze) warto powiększać starymi sposobami, żeby dotrzeć do elementarnych kwadracików, z których jeden jest czarny, a drugi jest biały. I wtedy trzeba powiedzieć: jest czarne i jest białe. I wybrać. W wypadku zajadłego demaskowania słabości a nawet nikczemności społeczeństwa konsumpcyjnego, demaskowania zasadnego, również dochodzi się do takiego punktu, w którym trzeba wybierać: to społeczeństwo, pełne wad dokuczliwych, iluzji, manipulowane i przytępiałe – jest że naszym społeczeństwem? Czy też nie naszym? A jaka jest inna możliwość? Inny wybór – społeczeństwa zdrowego, jędrnego, ożywianego duchem głębokiego poświęcenia, wiary i jedności? Owszem, jest taka możliwość: russkij mir. Możliwość śpiewania pełną gębą: ja drugoj takoj strany nie znaju gdie tak wolno dyszyt czełowiek. Więc trzeba wybierać między społeczeństwem konsumpcyjnym Zachodu i ruskim mirem.

Dekompozycje uprawiane z wdziękiem przez Baudrillarda (i wielu innych francuskich – i nie tylko francuskich, ale wszak sława francuskich dekonstruktorów najbardziej sławna) wymagają dekompozycji. I dochodzi się (ja dochodzę) w tym dekomponowaniu dekompozycji do dwóch mikroskopijnych kwadracików, i należy je nazwać po imieniu: czarny kwadracik ma na imię Ameryka. Biały kwadracik ma na imię Rosja. I któryś z kwadracików wybrać.

Który Pan wybiera?

Ja wybieram Amerykę, wybieram społeczeństwo konsumpcyjne, wybieram mój świat, mój dom, moją zagrodę. Co wcale nie znaczy, że ten mój dom, moja zagroda i tak dalej, mnie zachwyca, ale tylko w tej zagrodzie, jeśli nawet nazywam ją aksamitnym gułagiem bez drutów, mogę ją właśnie tak nazywać i krzątać się w niej (w nim) gospodarnie. W gułagu z drutami tego nie mógłbym robić – bo bym od dawna nie żył.

Antyamerykanizm histeryczny i tęsknota obsceniczna do Rosji (wszystko jedno jakiej) jest we Francji nieprzezwyciężalna do tego stopnia, że nawet autorzy nieźle znający pra-sowieckie, sowieckie i post-sowieckie mechanizmy stosowania zbrodni jako środka i celu sprawowania władzy, wypracowane i doskonalone przez trzech typów o dźwięcznych ksywkach: Lenin – Stalin – Putin, na przykład szwajcarski Włoch Giuliano da Empoli, który wydał niedawno powieść „Pan na Kremlu”, dobrze ów mechanizm opisującą i wyróżnioną nagrodą Akademii Francuskiej i nagrodą Balzaka (Goncourtów nie dostał tylko dlatego, że już dostał nagrody poprzednio wymienione, a poza tym nie jest kobietą), kończy swój utwór wyraźną aluzją, że i tak największe niebezpieczeństwo dla ludzkości czai się w Dolinie Krzemowej.

Czy możliwy jest dziś „strajk konsumpcyjny – ostatni przejaw oporu wobec obowiązkowego wolnego handlu” (Baudrillard)? Jak strajkować?

Zanim powiem słowo o strajkach, przypomnę słowa Marka Aureliusza z X księgi „Rozmyślań”: „Albo żyjesz i już się do życia przyzwyczaiłeś, albo sam się wynosisz na tamten świat i tego chciałeś; albo umierasz i służbę twą odbyłeś. Bądź więc dobrej myśli”. „Strajk konsumpcyjny” – kolejna głupota Baudrillarda. Chyba tylko jego teoria symulakrów niezupełnie zwietrzała. Jak ktoś lubi głodówkę – niech głoduje. Gorzej, jeśli ktoś głoduje, choć nie miał zamiaru głodować.

O strajkach więc: luty 2023 roku – przez Francję toczą się kolejne fale strajków i demonstracji przeciw próbom podwyższenia prawnego wieku przejścia na emeryturę z 62 do 64 lat. Strajki we Francji związane z każdą próbą zreformowania czegokolwiek, co wiąże się z prawem do jak najszybszej ucieczki na emeryturę, powtarzają się regularnie od dziesięcioleci i będą powtarzać zawsze w kraju socjalnego rozpieszczenia. Mieszkańcy tego milusińskiego kraju, dokładniej – znaczna część populacji – najchętniej przeszłaby na emeryturę jeszcze przed rozpoczęciem jakiejkolwiek pracy, bo praca traktowana jest jako zniewolenie, udręka i piekło, a tak zwany „czas wolny” – za przedsionek raju, albo nawet raj w swej istocie.

Znaczna większość Francuzów twierdzi, że woli zarabiać mniej i pracować krócej, byle tylko uzyskać „czas wolny” jak najszybciej. To znaczy, że coraz głębsze ujawnia się cięcie w życiu ludzkim: jedno życie – to nie życie, bo to praca czyli niewola; drugie – życie, to życie prawdziwe, „czas wolny”, czyli wolność po prostu.

Nieszczęście, prawdziwe nieszczęście polega na tym, że ludzie nie są już w stanie dostrzec, że sam podział czasu życia: praca – emerytura; czas zniewolony – czas wolny jest czymś przerażająco tragikomicznym i jeśli strajkować, manifestować, walczyć o coś, protestować, bić się, krzyczeć, tupać i tak dalej – to przeciwko takiemu dzieleniu życia i czasu. Ale wtedy w siebie samego trzeba uderzać.

W głowę, w pierś, albo w co kto chce. Takie uderzenie powinno doprowadzić uderzającego do odkrycia oczywistości: podział czasu na zniewolony i wolny – to kłamstwo. Jest jeden czas: czas życia. Jeśli ktoś chce dorzecznie strajkować, niech sobie namaluje tę oczywistość na kartonie, karton zawiesi na szyję i niech wychodzi na ulicę.

„Polityka, przemieniwszy się w biopolitykę uprawianą jako Widowisko Wcielone, sprawuje pełniejszą kontrolę nad życiem niż totalitaryzmy. Współczesna biopolityka przekonała żyjących, że jedynym celem życia jest prze-życie. Taki był też cel życia w obozach koncentracyjnych i w gułagach, chociaż prze-życie rozumiane było w nich jako przetrwanie w warunkach ekstremalnych, natomiast obóz Widowiska Wcielonego lansuje model prze-życia w warunkach coraz znaczniejszego komfortu”. To fragmenty Pana książki „Ostatni pasaż. Przepowieść o byciu byle-jakim” wydanej w 2006 roku. Czy upływ czasu coś zmienił?

Wszystkie dociekania z „Ostatniego pasażu” są ważne – nie zestarzały się, tylko potrzebny im zdecydowany lifting. Bycie byle-jakie w społecznościach Widowiska Wcielonego wzmocniło się w ciągu ostatniej dekady: szczególnie dwa wsporniki bycia byle-jakiego ujędrniły się ogromnie: wystawianie na widok i poszukiwanie pozycji ofiary.

Wystawianie na widok wkroczyło w fazę religijnej transfiguracji przez ekran smartfona.

Miliony ludzi chodzą ze smartfonami w dłoniach: po ulicach, w metrze, w autobusach, albo siedzą, albo chodzą, albo leżą wpatrzeni w ekrany smartfonów. To urządzenie jest narzędziem magicznym, książeczką do nabożeństwa, relikwią, z której i do której miliony ludzi nieustannie się modlą, czegoś w nim szukają: drogi, pociechy a może i zbawienia.

Granica pomiędzy rzeczywistością i wirtualnością więcej nawet niż zanikła – została rozmazana do tego stopnia, że cząstki rzeczywistości przemieszane z cząstkami wirtualności skotłowały się w zupę rzeczowirtu, niekiedy zjadliwą, niekiedy wymiotną.

Przykłady?

Zjadliwą, kiedy widzę dziewczyny robiące makijaż w metrze i przeglądające się nie w lusterku, ale w ekranie włączonego smartfona – takie sobie wystawiają makijażowe selfie.

Wymiotną, kiedy widzę jak aplikacje w smartfonie zastępują miłość obietnicą seksu (seks, akt seksualny stał się rodzajem wuefu, gimnastorki lub aerobiku) aranżowanego wirtualnie niczym dostawa pizzy. Wymiotną, kiedy widzę jak rozmowę – mocniej: całą ludzką mowę czyli zdolność mówienia do rzeczy, tę cenną właściwość wyróżniającą osobę ludzką od licznych osób nieludzkich – zastępuje ćwierkacz lub tiktok; wymiotną, kiedy widzę jak wyrażanie ludzkich uczuć zastępują emotikony, a znikają słowa (przykładem bijących po oczach jest unicestwianie w językach narodowych słów wyrażających uczucia: we Francji – w Polsce też – czasownik choquer: „szokować” wyparł w niebyt setki czasowników wyrażających stany emocjonalne i uczucia ludzkie, odmiany doznań oraz ich odcienie; okazuje się, że osoba ludzka pozostaje zdolna do wyrażenia swych stanów duchowych i cielesnych tylko jednym jedynym słowem: „szok”, „szokować”, jakby dla wyrażenia bogactwa przeżyć wystarczało wsadzanie widelca do kontaktu lub ładowarki w odbyt).

Wymiotną, kiedy widzę jak rozum zastępuje Wikipedia. Smartfon jako rytualne naczynie, modlitewnik, książeczka do nabożeństwa i monstrancja uniwersalnego, wszechmocnego kultu boga wirtualnej pół-inteligencji: bóg wszechobecny i wszechmocny wystawia – sam pozostając w ukryciu – aktantów Widowiska Wcielonego na widok, o którym iluminaci, mistycy i ekstatycy przez wieki nie śmieli nawet marzyć: obcowanie z Bogiem zapewnia nieprzerwanie sieć wifi i 5G. Alicja w krainie czarów przechodziła na drugą stronę, po drugiej stronie spotykały ją różne przygody, ale Alicja wracała: było lustro, było przejście, był powrót. Lustro już niepotrzebne (Alicje w metrze o tym wiedzą), pasaż tylko w jedną stronę, zresztą miliony Alicji (lub Antonich) w nowej krainie czarów żadnego pasażu już nie zauważają, bo tkwią cały czas po jednej stronie nieistniejącego już lustra.

Nierzeczywistość jest jedyną prawdziwą rzeczywistością powszechnego wirtuału, do którego trafiają cząstki dawnej rzeczywistości jak krupy do zupy.

Do czego nas to prowadzi?

Konsekwencje pasażu po ulicy jednokierunkowej okazują się niezliczone, nieodwracalne, a nawet jeszcze nie w pełni opisywalne. Na pewno niektóre spośród nich dotyczą ludzkiej anatomii: od nieustannego trzymania modlitewnika w rękach z karkiem ku niemu zgiętym odkształcają się kręgi i wiotczeją mięśnie. Między innymi rąk.

A co się kryje za „poszukiwaniem pozycji ofiary”?

Poszukiwanie pozycji ofiary, najbardziej pożądanej i najkorzystniejszej w Widowisku Wcielonym wkroczyło w nowe rejony: w narządy moczo-płciowe. Walka klas poszerzyła domenę walki przez jej zacieśnienie – specjalnie parafrazuję tytuł pierwszej powieści Michela Houellebecqa – walka klas musi przecież trwać zawsze; kolejne zwycięstwa odnoszone przez uciskanych nad uciskaczami zmuszają do kolejnych ustawień linii frontu: trzeba zawsze znaleźć kata i ofiarę i ustawić ich wobec siebie w pozycji wrogości.

W wyniku nieustająco przesuwającej się linii frontu oraz kolejnych zwycięstw uciskanych ofiar nad uciskaczami: w skrócie, pan już nie uciska chłopa, kapitalista – proletariatu, biały – czarnego (zdarzają się nieprzyjemne wpadki, ale coraz rzadziej) nadszedł czas walki kobiet z mężczyznami, w której kobiety grają rolę ofiar, a mężczyźni – katów. Pole walki skurczyło się niepomiernie: walka stanowa, walka klasowa i walka rasowa (wojny o niepodległość państwową – to inny rodzaj walki) – w zasadzie zostały wygrane (ofiary dopięły swego), a przecież walczyć trzeba, bo walka jako taka (walka dobra ze złem) stanowić powinna istotę istnienia, a poniechanie walki wszystkim grozi śmiercią. Uciskanych i uciskających nie może zabraknąć, podobnie jak biegunów magnetycznych.

Cóż więc począć, jak pole walki poszerzyć, skoro kolejne walki zostały wygrane? Jedyne i słuszne posunięcie strategiczne wymagało rozszerzenia pola walki przez jego zawężenie, a raczej zagłębienie – w ludzkim ciele, w szczególności w okolicach krocza. Dzięki temu genitalnemu posunięciu pozycję ofiary uzyskała kobieta, a pozycję kata zajął mężczyzna (przede wszystkim biały). Walka klasowa uzyskała wymiar zarazem najbardziej cielesny i najbardziej metafizyczny – zamieniła w walkę płci z kobietami w roli proletariuszy i mężczyznami w roli wyzyskiwaczy.

O co toczy się walka?

Kobiety walczą o swoje prawa, jak dawniej walczyli o nie robotnicy i chłopi, a więc po ich stronie dobro. Mężczyźni uciskają i gnębią – trzeba ich odpowiednio poskromić, a najlepiej zniszczyć (brak litości dla wroga klasowego nie jest oznaką okrucieństwa, ale świadomości niesfałszowanej).

Poszerzanie pola walki przez jego zaciskanie nie zakończyło się na tym strategicznym posunięciu, ale uzyskało wymiar transcendentalny; pole walki płciowej wykryto nie tylko na zewnątrz, ale też wewnątrz człowieka: jako walkę kobiety z mężczyzną w ciele pojedynczych osób ludzkich, która wiąże się z cierpieniem seksualnie pokrzywdzonych (urodziłem się chłopcem, a chcę być dziewczynką i odwrotnie) oraz z uciskiem ze strony tych, którzy to cierpienie lekceważą. To cierpienie i krzywdzenie dotyczy również osób ludzkich, które nie potrafią rozstrzygnąć, czy są kobietą czy mężczyzną oraz osób homoseksualnych. Tym sposobem walka klas skoncentrowana w okolicach krocza stała się jednocześnie skrajnie publiczną i bezwzględnie osobniczą.

W ten sposób Widowisko Wcielone uporządkowało scenografię na swej ogromnej scenie, obydwa filary podtrzymujące całą budowę: filar wystawialniczy i filar ofiarniczy stoją twardo i chędogo. Wystawianie na widok eksponuje genitalia, czego najzabawniejszym przykładem (na polskiej glebie) stał się pozłacany pomnik pipy w westybulu stołecznego teatru. Szukanie pozycji ofiary też eksponuje genitalia, czego najzabawniejszym przykładem (na francuskiej glebie) stały się cierpienia młodego portiera, który wstydził się skorzystać z toalety męskiej i z toalety damskiej aż się z sikał w majtki.

Po nieuchronnym zwycięstwie strony uciskanej (nie może być inaczej, bo postęp jest postępowy) w walce moczo-płciowej, w ślad za uzyskanym już zwycięstwem strony uciskanej w walce klasowej i w walce rasowej, niewiele pozostaje możliwości poszerzenia pola walki przez dalsze jego zawężanie. Jednak poniechanie idei walki jako takiej nie daje się nawet pomyśleć dopóki ludzki ród psuje powietrze na planecie ziemi. Sprawa kolejnej artykulacji wrogów biegunowych nie powinna mnie już obchodzić, jednak wymyśliłem kilka wariantów rozwoju sytuacji na wypadek, gdybym żył wiecznie…

„We Francji łyka się najwięcej psychotropów i »pigułek szczęścia« typu prozac, bo miliony uczestników Widowiska Wcielonego, uczestnicząc w nim w nadziei na osiągnięcie obiecanego szczęścia, nie tylko nie są jeszcze wystarczająco szczęśliwi, ale czują się wręcz okropnie nieszczęśliwi i dlatego potrzebują chemicznego wsparcia”. Coś się zmieniło od 2006 roku, kiedy napisał Pan te słowa?

Niewiele się zmieniło: spożycie psychotropów wzrasta, bo przerażenie istnieniem w Widowisku Wcielonym szczytuje. Psychotropy i narkotyki (krak, kokaina), czyli narkotyki chemiczne, to jedynie margines w obronie przed strachem naszym powszednim wobec bycia.

Smartfon oferuje przenosiny w inny świat znacznie skuteczniej i niewinniej (mniej szkodzi zdrowiu) niż jakieś piguły, proszek lub kryształki. Smartfon – różdżka i różaniec – pozwala na wymieszanie realu z wirtuałem w nadzwyczajnie odjazdowy koktajl. Samo trzymanie go w ręku – uspakaja. Wpatrywanie się weń – koi. Stukanie – raduje.

Trzy lata temu, 11 marca 2020 roku, WHO ogłosiło stan pandemii. Jakie są najważniejsze lekcje ze stanu wyjątkowego wirusa w koronie?

Najważniejsza jest lekcja religii. Zdrowie jest Bogiem i nie masz innych bogów poza Zdrowiem. Cześć bogu Zdrowiu oddają miliardy ludzi na ziemi, porzuciwszy starych bogów, albo przynajmniej odsunąwszy ich na stronę. Zdrowie jest dobrem najwyższym i wymaga kultu oraz przejawów kultu. Noszenie naryjników z papieru, sponad których wystają wypełnione przerażeniem oczy ludzi pozbawiających się twarzy świadczy, że ten bóg jest straszny. Utrata twarzy nie stanowi żadnej straty dla wiernych, ani nie zdaje się karą, ani nie zdaje się piętnem. Naryjnik, jak opaska z gwiazdą Dawida, znaczy – uwaga jestem potencjalnym nosicielem zarazy i chronię się przed roznosicielami zarazy, którymi jesteście wy wszyscy inni. Jesteście dla mnie zagrożeniem, jak ja jestem zagrożeniem dla was i tak sobie wzajemnie zagrażamy, solidarność nasza polega na izolacji i wspólnocie wielkiego strachu, którym się dzielimy, jak dawniej ludzie dzielili się na przykład chlebem, co dzisiaj niedozwolone, bo niehigieniczne i zagraża zdrowiu naszemu powszedniemu.

Absurd goni absurd.

Dawniej bywało się zdrowym, żeby żyć. Dzisiaj żyje się po to, żeby być zdrowym. Nagie zdrowie, nagie życie. Bóg-zdrowie czczony jest w pokorze, czołobitnie, w naryjnikach niczym we włosienicach. Nawet kiedy naryjniki opadają – strach zostaje. Wielki strach. Miliony osób ludzkich wbiły sobie do łbów, że Bóg umarł. No i proszę – co za niespodzianka! Te same miliony biją łbami bez twarzy w skrajnej pokorze, modląc się do boga o zmiłowanie. Taki bóg zmartwychwstaje, jak wiernym naryjnik pozwala.

„Intelektualiści (czyli ci, którzy uważają się jednocześnie za intelektualistów i za sumienie moralne) zawsze robią szum, żeby wtrącić się – mimo nieprzeliczonych historycznych dowodów na jaskrawą bezużyteczności tych zabiegów – jako życzliwi doradcy władzy, która pod żadnym względem – i to jest najbardziej groteskowe – nie jest już prawdziwą władza. Aby istniał doradca Księcia, musi istnieć Książę. Sama ta bez-władza usiłuje mieszać się do globalnej polityki, aby nadawać jej kierunek w sytuacji, gdy nie ma do tego środków i gdy nawet ci, którzy wydają się o niej decydować (na przykład Biały Dom), są jedynie operatorami czy klonami wielonarodowej maszynerii kontrolowanej przez Billa Gatesa, banki i międzynarodową spekulację – funkcjonujących w warunkach prawie całkowitej autonomii, w oparciu o niemal automatyczne strategie” – mówił Baudrillard w 1997 roku. Co Pan na to?

Kolejna głupota Baudrillarda. Światem nie rządzi ani Gates, ani Musk, ani Tusk ani zakonspirowana mafia fantomasów.

Nie chce mi się dalej utyskiwać na mechanizm myślenia francuskich specjalistów od podejrzeń i demaskacji, którzy od lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku narobili tyle złego w naukach humanistycznych.

Sam jestem pełen winy – wydawało mi się w młodości, że Baudrillard, Foucault, Derrida, Barthes, Lacan, Deleuze i Gattari to takie dziubki, z których trzeba spijać mądrość i przymykać oczy. Zmądrzałem. Nie idzie nawet o oczywiste nadużycia intelektualne, które opisał na początku lat dziewięćdziesiątych Alain Sokal. Idzie o życie, które jest bogatsze od wszelkich o nich wyobrażeń, przelewa się z kielicha i kipi.

Dekonstrukcjoniści francuscy, wyborni w szczegółach, świetnie wykształceni i błyskotliwi, chętnie zapominali, a raczej nie chcieli pamiętać, że życie – społeczne, uczuciowe, erotyczne, polityczne – nie daje się dekonstruować bezkarnie. Dlatego od świetlistych rac ulubieńców kulturalnej publiczności wolę spokojny tok wywodów mistrzów takich jak Bréhier i Koyré.

„Totalitaryzm zmierza do totalnej dominacji nad człowiekiem. Obozy koncentracyjne stanowią laboratoria, w których wypróbowuje się majsterkowanie piekła na ziemi” – pisała Hannah Arendt w „Projekcie badań nad obozem koncentracyjnym”. A do czego zmierza totalitaryzm cyfrowy? Co wypróbowuje się w „państwach w smartfonie”? Przypomnę, że „państwo w smartfonie” było jednym z głównych haseł wyborczych w zwycięskiej kampanii Wołodymyra Zełenskiego w 2019 roku.

Najbardziej oczywistym skutkiem „totalitaryzmu cyfrowego” – jak Pan powiada – ja wolę mówić o pasażu w wirtualną zupę, jest przemiana Umweltu. O Umwelcie pisałem przed kilkunastu laty kiedy spotkałem się z dziełem barona Jakoba von Uexkülla po raz pierwszy i ono nie chce we mnie swojej obecności odpuścić, wiem coraz lepiej dlaczego (okazuje się, że dzieło Uexkülla nie chciało też odpuścić Gombrowiczowi i też wiadomo dlaczego; Gombrowicz studiował Formę, a Forma Gombrowicza i Umwelt Uexkülla to pojęcia bratnie: Gombrowicz czytał Uexkülla uważnie. I jeszcze jedno: bez Uexkülla nie sposób zrozumieć „Stadium zwierciadła” Lacana, a właśnie ten jego odczyt w humanistyce dwudziestowiecznej pozostaje bardzo ważny).

Otóż pasaż w wirtualność powoduje stopniową redukcję Umweltu człowieka do Umweltu kleszcza. Co to jest Umwelt? Czas przypomnieć czym on jest; przypominam więc w skrócie, co pisałem przed kilkunastu laty. Uexküll w „Pasażach ku światom zwierząt i ludzi“ (tak brzmi tytuł jego dzieła o Umwelcie) opisał czym jest świat i co to jest życie według jeżowca, pszczoły, muchy lub psa. Pomysł wyborny: opisać ludziom światy doświadczane przez nie-ludzi. Widziane przez zwierzęta, o ile mogą oglądać świat jakimiś oczyma, ponieważ najbardziej fantastyczny pomysł Uexkülla polegał na rekonstrukcji ludzkiego świata z punktu widzenia, a raczej z pozycji, kleszcza, tak – paskudnego kleszcza, zwanego po łacinie Ixodes ricinus.

Analizy Uexkülla zaczynają się niczym klasyczna idylla: „Mieszkaniec wsi, przemierzający z psem lasy i zagajniki, nie może nie zawrzeć znajomości z miniaturowym stworzeniem, które zwisając z gałązki tropi swą ofiarę: człowieka lub zwierzę, by spaść i nasycić się jej krwią. Bestia o długości jednego lub dwóch milimetrów uzyskuje wielkość groszku. (…) Kleszcz po wyjściu z jaja, nie jest jeszcze całkowicie uformowany: brakuje mu odnóży i organów rodnych, ale już w tym stadium jest zdolny do atakowania zwierząt zimnokrwistych, takich jak jaszczurki, na które czyha uczepiony źdźbła trawy. Po przejściu wielu mutacji, kleszczowi wyrastają brakujące organa i wtedy rozpoczyna on łowy na zwierzęta ciepłokrwiste. Kiedy kleszcz (kleszczyca?) jest zapłodniona, wspina się za pomocą ośmiu par odnóży na kraniec gałęzi drzewa lub krzaka, by z odpowiedniej wysokości spaść na drobne lub pokaźniejsze ssaki”.

Wyobraźmy sobie zatem, zgodnie z sugestiami Uexkülla, cudowny letni dzień, zieleń skąpaną w promieniach słońca, radosne barwy i wonie polnego kwiecia, posrebrzone żyto, grykę jak śnieg białą, złocistą pszenicę, brzęczące pszczoły, trele skowronka i kleszcza zwisającego z krzaka. Człowiek cieszy oczy, ale kleszcz nie widzi niczego. Uexküll: „To zwierzę nie posiada oczu, znajduje drogę do celu za pomocą ogólnej wrażliwości na światło. Ten ślepy i głuchy bandyta namierza swe ofiary za pomocą węchu. Woń kwasu tłuszczowego wydzielanego przez wszystkie ssaki stanowi dla kleszcza sygnał, że powinien się wyczepić i spaść na ofiarę. Jeśli spadnie na coś ciepłego (zatem potrafi rozpoznawać i wyczuwać temperaturę), to znaczy, że znalazł ofiarę: zwierzę ciepłokrwiste i dzięki wyostrzonemu zmysłowi dotyku znajduje najmniej owłosione miejsce, by wbić łeb w skórę i wolno pić krew”.

Mogłoby się wydawać, że kleszcz jest odmianą wampira, że kleszcz lubi krew lub przynajmnniej rozpoznaje jej smak. Żadnych złudzeń – powiada baron. Badania laboratoryjne ustaliły ponad wszelką wątpliwość, że kleszcz nie posiada żadnego smaku: ssie on każdy płyn posiadający odpowiednią temperaturę, to znaczy trzydzieści siedem stopni Celsjusza.

Krwawa uczta kleszcza jest jednocześnie jego stypą, bo kiedy się napije do woli, odpada, by złożyć jaja i – powiedzmy – umrzeć.

Jaka jest lekcja z tego dla nas?

Przykład kleszcza pokazuje, co to znaczy Umwelt zwierzęcy. Umwelt to kategoria wymyślona przez Uexkülla i oznacza „świat według”, „świat widziany z punktu charakterystycznego dla danego zwierzęcia.

W wypadku kleszcza Umwelt sprowadza się do trzech Merkmalträger (punktów znaczących):

  1. woni kwasu tłuszczowego charakteryzującego wszystkie ssaki;
  2. temperatury trzydziestu siedmiu stopni Celsjusza właściwej krwi ssaków;
  3. topologii skóry właściwej ssakom, pokrytej sierścią i chroniącej system krwionośny.

Życie kleszcza, jego Umwelt, wyznaczają tylko te punkty znaczące, ale kleszcz jest tak sprzęgnięty z tymi punktami, tak intensywnie z nimi związany, z nimi i tylko z nimi, że kleszcza związki ze światem, z jego światem, wydają się znacznie bardziej intensywne i „organiczne” niż związki ze światem człowieka, może niektórych ludzi. Kleszcz żyje tylko tak i nigdy inaczej.

Umwelt to jest w świat w powiciu. „Bobłogosław sennego pieszczotą. Połóż go w samotność jak w kolebkę złotą“ – pisał poeta.

Inny jest świat w powiciu kleszcza, inny w powiciu pszczółki, psa, kota mysikrólika. Inny jest świat w powiciu ludzkim. Problem polega na tym, że tyrania smartfoniczna zaciska Umwelt człowieka w pętlę na szyi i redukuje ogromne ludzkie możliwości Umweltu, jeśli jeszcze nie całkiem, do Umweltu kleszcza, to już niewiele brakuje.

„Pomyślałem: Coś bije po oczach, coś, czego ciągle nie widzę” – pisał John Maxwell Coetzee w książce „Czekając na barbarzyńców”. Jakie są obecnie główne kierunki natarcia Widowiska Wcielonego? Kto jest barbarzyńcą? Czego nie widzimy?

Siła sprawcza, moc rządzenia, moc rozrządowa w Widowisku Wcielonym jest mocą medialną, czyli władzą mediantów. Ich władza jest anonimowa, chociaż medianci mają imiona i nazwiska; niektóre imiona i nazwiska mediantów są znane, inne mniej znane, a jeszcze inne zupełnie anonimowe. Medianci naczelni pozostają w zasadzie anonimowi (kto zna nazwiska programatorów ćwierkacza, tiktoka lub google’a), a kiedy media ujawniają nawet ich imiona, to publiczność (statyści) Widowiska Wcielonego nie bardzo wierzy, że to oni właśnie są tak ważnymi mediantami, że to ich wymysł (manipulacja).

Multiplikacja mediantów w Widowisku Wcielonym następuje w postępie geometrycznym przez sieci mediów społecznościowych, przez pajęczą sieć „impulsów aktywujących” (według Uexkülla), a spowicie sieciowe świata wyznacza jego granice. Medianci naczelni nie mają imion, chociaż jakieś mają, ale się nimi nie chwalą; nie zależy im na osobistej sławie, ale zależy im na władzy, którą rozciągają nad ludzkim rodem (nad zdecydowaną większością ludzkiego rodu), władzy absolutnej i rodzicielskiej; łagodnej i puszystej, ale też bezwzględnej, chociaż w jej sprawowaniu medianci nie posługują się „przemocą“ w znaczeniu przestarzałym, niczym takim, co mogłoby ludzki ród (większość ludzkiego rodu) „szokować“. Przeciwnie: ich władza przed szokiem strzeże.

Z prawdziwie odkrywczych analiz Uexkülla wynikają konsekwencje ogromnej wagi. Przede wszystkim dotyczące czasu i przestrzeni, które okazują się nie elementarnymi postaciami naoczności, jak się na przykład Kantowi zdawało, ale wypadkową zaciskania sieci. Nie ma czasu i przestrzeni w ogóle; czas i przestrzeń są dla kogoś, kto je stwarza, żyjąc. Inaczej biegnie czas i rozciąga przestrzeń dla kleszcza, pszczółki, psa, inaczej dla człowieka. Nie życie wtłacza się w jedną czasoprzestrzeń, ale czasoprzestrzeń wtłaczana jest w życie, które określa bieg i rozciąglość czasoprzestrzeni i dla różnych zwierząt (i roślin) oplata się ona inaczej. Życie człowieka obejmuje nieskończone przestrzenie i niewyczerpywalny czas wieczności, która ze względu na nieśmiertelność, niewyczerpywalność życia (życie przelewa się i kipi) jest chwilą wieczną. Umwelt człowieka, świat w spowiciu człowieka, otwiera się na wieczność i nieskończoność, o ile człowiek nie postanowi (jest stanowiony) zacieśnić swój Umwelt w świat w spowiciu kleszcza, pszczółki albo szpaka polującego na szarańczę.

„Komentarze do społeczeństwa Widowiska”, napisane w roku 1988, rozpoczynają się cytatem ze „Sztuki wojny” Sun Tsu: „Nawet w najgorszym położeniu nigdy nie trać nadziei. W największym zagrożeniu niczego się już nie lękaj. W najgorszych terminach nic ci już nie grozi. Przyparty do muru, licz na każde ocalenie. Napadnięty znienacka, samemu zaskakuj wroga”. Cytat ten przypomina mi słowa słynnego „unabombera” ze Stanów Zjednoczonych, Teda Kaczyńskiego: „Nigdy nie traćcie nadziei, bądźcie wytrwali i uparci i nigdy się nie poddawajcie. W historii było wiele momentów, kiedy ci, których uważano za przegranych nagle okazywali się zwycięzcami, dlatego powtarzam: nigdy nie wolno wam tracić nadziei”. Proszę o komentarz. Co Pan radzi wrogom społeczeństwa Widowiska?

Nie jestem wrogiem Widowiska Wcielonego, ani jego wyznawcą. Widowisko Wcielone jest sposobem bycia społeczeństw współczesnych, czy tego chcemy, czy nie. Tylko siebie samego, pojedynczego, trzeba próbować, siebie samego pojedynczego sprawdzać, jak się jest uwikłanym w sieć. Diadia, skaży jak żyt’?

Jak żyć? Odpowiedź prosta – żyć jak najbardziej. Bo czas życia – liniowy, nie jest tożsamy z czasem życia przeżytym żywym życiem spełnianym i spełniającym, czyli czasem, który nie jest horyzontalny, ale wertykalny i składa się nie z poszczególnych chwil, ale z jednej chwili, która nie zna chwil, a ta chwila jest wiecznością.

Dlatego zawsze kłamiemy, kiedy piszemy w życiorysach albo w nekrologach, za siebie, albo za kogoś innego, że ktoś urodził się wtedy i wtedy, i umarł wtedy i wtedy. To nieprawda. Żył, czasem żył, pomiędzy tymi datami, i to było dobre. Im więcej dobrze żył pomiędzy tymi datami, tym dłuższe było jego życie, ale niekoniecznie jego przebieg pokrywa się z datami urodzin i z datami śmierci. Nigdy się nie pokrywa.

Dlatego warto sobie sprawdzić (na sobie, osobno, indywidualnie i poszczególnie), że czas życia, który wygląda na liniowy, wcale nie układa się liniowo, jak po sznurku, a kolejne chwile na sznurek się niżą. Chwile życia grają i świecą, nie są zaś nizane. Dzieciństwo może trwać i często trwa do później starości, do śmierci nawet i nie tylko przejawia się w postaci starczego infantylizmu, to tylko najprostsza postać dzieciństwa schyłkowego. Dzieciństwo potrafi przeniknąć i drążyć całe dorosłe życie na dobre albo na złe, albo nawet i na dobre, i na złe. Można radować się jak dziecko, być przez całe życie dzieckiem podszytym i takie poszycie ociepla jak aksamitna podszewka w kolorze krwawnika. Lepiej z takim poszyciem osobnemu osobnikowi na osobności i z innymi oraz innym z nim lepiej. Ale dzieciństwo może zatruć całe życie i zarazić życie – tak zwane dorosłe – strachem przed życiem. Wtedy kurczy się spowicie świata i człowiek zamiast żyć, czyha pod liściem jak kleszcz.

Czas liniowy nie stoi w miejscu, ale nie jest tym samym, co czas życia. Osobnik liczy sobie, i jemu liczą, na przykład 70 lat (jak mnie), ale przecież taki osobnik (na przykład ja) żył po prawdzie lat znacznie mniej, zatrzymał się w okresie dojrzewania i w tym stanie zastygł w oczekiwaniu, niczym kleszcz pod liściem, a kiedy wreszcie przebudził się do życia, to się okazało, że w czasie linearnym liczy już 44 lata, a powinien liczyć 14, a kiedy wyplątał się z nieswojego spowicia, to okazało się, że liczy lat 60, ale dobrze – powtórne narodziny w wieku lat sześćdziesięciu to jest jednak coś.

Dziękuję za rozmowę.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 165/(9) 2023

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Społeczeństwo i kultura

Być może zainteresują Cię również: