Książka

Scott Carney: Co nas nie zabije

Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 112 / (8) 2022

Książka o tym, „jak zimno i ćwiczenia oddechowe pomagają w odzyskaniu odporności oraz utraconej siły ewolucyjnej”. I wciągająca, niezwykła opowieść o pewnym człowieku…

Ostrzeżenie: Książka, którą trzymasz w ręku, stanowi rezultat dziennikarskiego śledztwa na temat możliwości ludzkiego ciała oraz ich granic. Nie próbuj stosować opisanych tu metod, jeżeli nie masz odpowiedniego doświadczenia bądź przygotowania, nie jesteś wystarczająco sprawny fizycznie, a także bez zgody i nadzoru lekarza – i nawet wtedy pamiętaj, że opisane tu praktyki są ze swej natury niebezpieczne i mogą doprowadzić do uszczerbku na zdrowiu lub śmierci.

Wydawnictwu Galaktyka dziękujemy za udostępnienie fragmentu do publikacji. Zachęcamy do lektury całej książki.

Wstęp

Natura przekazała nam dar samoleczenia. Narzędziami, za pomocą których możemy kontrolować własny układ odpornościowy, regulować nastrój i zwiększać energię, są świadome oddychanie oraz trening z wykorzystaniem środowiska przyrodniczego (dalej: trening środowiskowy). Uważam, że każdy z nas jest w stanie uzyskać dostęp do tych podświadomych procesów i sterować reakcjami autonomicznego układu nerwowego.

Jest to odważne stwierdzenie, owszem, i niektórzy słusznie podchodzą z rezerwą do mojej pewności siebie i entuzjazmu. Sceptycyzm jest potrzebny, pozwala bowiem wyjść na jaw prawdzie. Nie wiem jednak, czy byłem gotowy na spotkanie z aż tak wielkim sceptykiem, jakim okazał się Scott Carney. Ponieważ Scott przyjechał do Polski udowodnić światu, że jestem oszustem.

Prowadzę niewielki ośrodek szkoleniowy w Karkonoszach. Uczę w nim, jak poprzez ćwiczenia na śniegu i lodzie dotrzeć do najgłębszych aspektów własnej fizjologii. Większość chętnych przyjeżdża do mnie z motywacją do nauki. Scott był jednak inny. Jako antropolog i dziennikarz śledczy ma w zwyczaju dociekać dopóty, dopóki nie dotrze do sedna sprawy. Gdy tylko ujrzałem go na lotnisku, od razu wiedziałem, że tydzień z nim nie będzie należał do najłatwiejszych. Po raz pierwszy zetknąłem się z jego analitycznym umysłem przy okazji partii szachów. Siedzieliśmy do późna, sprawdzaliśmy skuteczność obrony przeciwnika, jednocześnie rozmawiając o tym, co to znaczy nauczyć się kochać zimno. Pokonał mnie – ale też obiecał, że da mojej metodzie szansę.

Następnego dnia rozpoczął przyswajanie technik. Przyleciał prosto z wiecznie ciepłego Los Angeles, a mimo to postanowił bez zwłoki razem z resztą grupy przystąpić do nauki oddychania i leżenia niemal nago na śniegu. Wcale nie sądzę, żeby tak naprawdę miał ochotę to robić. Niemniej dwa dni po naszym pierwszym spotkaniu stał już boso na śniegu i widać było, że czuje budzącą się w nim pierwotną siłę.

Zachodni styl życia sprawia, że łatwo przestajemy doceniać naturę. Podstawowa fizjologia wszystkich ssaków jest właściwie taka sama, ale w ludzkich wielkich mózgach kotłuje się tak wiele wielkich myśli, że uwierzyliśmy, iż różnimy się od wszystkiego, co nas otacza. Jasne, potrafimy budować drapacze chmur, latać samolotami i podkręcać termostat, kiedy robi się zimno, ale okazuje się, że technika, którą uznajemy za swoją największą siłę, jest niczym kule, na których się opieramy i nie potrafimy ich odrzucić To, co stworzyliśmy dla własnej wygody, czyni nas słabymi.

Wystarczy jednak kilka dni, abyśmy zaczęli uwalniać się od tej zależności od komfortu. Świadome oddychanie oraz koncentracja umysłu mogą się okazać katalizatorem przemiany chemicznej służącej uzasadowieniu organizmu. Natomiast zanurzenie się w zimnej wodzie stanowi niejako odzwierciedlenie naszej umysłowej i fizycznej reakcji „walcz albo uciekaj”. Wrażenia towarzyszące tej zmianie są przejmujące.

Od tamtej pory utrzymywałem ze Scottem stały kontakt mailowy i jednocześnie pracowałem nad uprzystępnieniem mojej metody. W lipcu 2014 roku ukazał się w „Playboyu” sześciostronicowy artykuł Scotta o mnie. No proszę – ja, prawie goły facet na łamach „Playboya”! W artykule opowiadam o tym, że ćwiczenia z oddychania aktywizują pień mózgu, w którym skupiają się najbardziej podstawowe odruchy ciała, takie jak zastyganie w bezruchu, walczenie, uciekanie, seks. Wkrótce potem w czasopismach naukowych zaczęły się pojawiać raporty z badań, z których wynikało, że metody te się sprawdzają. Scott wiedział, że nadeszła pora, by napisać o tym książkę. Miała to być prosta i skuteczna analiza. Żadnego gdybania. I udało się!

Scott spędził u mnie w Holandii trzy tygodnie. Przekonał się, jak sądzę, że nie jestem żadnym dogmatykiem, tylko człowiekiem stanowczym w dążeniu do celu, jakim jest umożliwienie każdemu z nas stania się bardziej ludzkim.

Scott postanowił wspiąć się razem ze mną na Kilimandżaro i mam nadzieję, że nie zepsuję nikomu przyjemności z lektury, jeśli napiszę, że, do diabła, zrobiliśmy to, w dodatku w rekordowym czasie: dotarliśmy na szczyt w zaledwie dwadzieścia osiem godzin. Nie znajdziesz tu bajek ani dyrdymałów, a jedynie prawdziwe świadectwa tego, co potrafi osiągnąć człowiek, jeżeli zaangażuje w wysiłek cały swój umysł i ciało.

Pora przywrócić sile Matki Natury należne jej miejsce w naszej świadomości. Jesteśmy wojownikami, którzy walczą o siłę i szczęście dla każdego. Razem odzyskujemy to, co straciliśmy. Pozostaje mi powiedzieć tylko: „Oddychaj, skurwielu!”.

Pozdrowienia, Wim Hof Stroe, Holandia, 28 kwietnia 2016 roku

Nadchodzi Iceman

Polska wieś. Rozpadająca się chałupa trzeszczy i skrzypi, kiedy szóstka mężczyzn hiperwentyluje w jednym z wypełnionych mroźnym powietrzem pomieszczeń. Okna są pokryte lodową skorupą, a na zewnątrz tuż za drzwiami zaczynają się głębokie zaspy. Wim Hof omiata uczniów surowym spojrzeniem niebieskich oczu i liczy oddechy. Leżą w śpiworach nakrytych kocami. Każdy wydech to obłoczek pary. Ciepło ciała krystalizuje się w niemal arktycznym powietrzu. Kiedy uczniowie są już bladzi ze zmęczenia, Hof nakazuje wypuścić całe powietrze z płuc i nie oddychać, dopóki ciało nie zacznie się trząść. Posłusznie wykonuję polecenie i zastanawiam się, czy przyjazd tu aby na pewno był dobrym pomysłem.

– Nie szkodzi, jeśli zemdlejecie – mówi Hof. – To znaczy, że dotarliście głęboko.

Mam puste płuca i zaczyna mi się kręcić w głowie od hiperwentylacji. Zerkam na zegarek i widzę, jak powoli biegnie czas. Po trzydziestu sekundach mam ochotę spasować i poczuć chłodne powietrze w płucach. Wytrzymuję jednak.

Po sześćdziesięciu sekundach moja przepona wpada w drżenie i muszę zacząć się kołysać do przodu i do tyłu, żeby nie dopuścić do gwałtownego nabrania tchu. Przy tym wszystkim czuję dziwny spokój. Zamykam oczy i widzę migające pod powiekami czerwone kształty niby duchy. Później Hof wytłumaczy nam, że światło to jest oknem, przez które zaglądamy do przysadki mózgowej. Zmarszczę brwi, słysząc to porównanie. Jako jedyny z całej grupy jestem nastawiony sceptycznie.

Hof twierdzi, że jest w stanie nauczyć człowieka wstrzymywać oddech przez pięć minut i przebywać na mrozie i śniegu bez ubrań oraz odczucia zimna. Mówi, że po kilku dniach będę potrafił świadomie kontrolować własny układ odpornościowy i jego umiejętność walki z chorobami, a także, jeśli trzeba, będę mógł go nawet wykorzystać do wyeliminowania schorzeń autoimmunologicznych, takich jak reumatoidalne zapalenie stawów albo toczeń rumieniowaty.

Trudno mi w to uwierzyć. Świat jest pełny samozwańczych guru obiecujących cudowne wyleczenie, a zapowiedzi Hofa brzmią… nadludzko. Słowa te trafiają jednak na podatny grunt wśród męskiej klienteli gotowej wypowiedzieć wojnę własnemu ciału i uiścić dwa tysiące dolarów (płatne z góry) za przywilej uczestniczenia w tygodniowym szkoleniu.

Blisko mnie siedzi na poduszce okutany w śpiwór Hans Spaan. Wyraźnie widzę, jak trzęsą mu się ręce. Dziesięć lat temu zdiagnozowano u niego chorobę Parkinsona, która zmusiła go do rezygnacji z pracy na stanowisku szefa działu IT. Spaan był już na krawędzi śmierci; dziś twierdzi, że dzięki metodzie Hofa bierze połowę dawki leków niezbędnych do zapanowania nad objawami choroby. Miejsce obok zajmuje Andrew Lescelius, Nebraskanin, którego na co dzień paraliżują ataki astmy; tymczasem tu od tygodnia nie używał inhalatora. Pokonałem pół świata, żeby się przekonać, czy Hof rzeczywiście jest takim cudotwórcą, jak mówią ci ludzie, czy też zasłużył na miano kolejnego szarlatana dającego nadzieję tam, gdzie jej po prostu nie ma.

Przez prawie godzinę na zmianę hiperwentylujemy i wstrzymujemy oddech. Za każdym powtórzeniem jest mi coraz łatwiej i wytrzymuję nieco dłużej. Hof mówi, że poprzez szybkie oddychanie wtłaczamy zapas tlenu do krwi, tak że dopóki go nie spożytkujemy, nie będziemy musieli polegać na obecności powietrza w płucach. Autonomiczna potrzeba nabrania tchu opiera się na prostym algorytmie programu działającego w mózgu: brak powietrza w płucach oznacza konieczność wzięcia oddechu. Do mojego układu nerwowego jeszcze nie dotarło, że w krwiobiegu nadal znajduje się tlen*. Głębokim oddychaniem zmuszam układ nerwowy do robienia rzeczy, do których ewolucja go nie przystosowała. Oszukuję własny organizm.

Po dziewięćdziesięciu dwóch sekundach oczy zachodzą mi mgłą. W pokoju robi się czerwonawo. Możliwe, że widzę światła. Jeszcze chwila i zemdleję. Muszę odpuścić i poczuć powietrze w płucach. Mój wynik jest wprawdzie daleki od rekordowego, ale i tak całkiem niezły – najlepszy z dotychczasowych – choć przecież próbuję dopiero od godziny. Uśmiecham się z poczuciem, że coś jednak udało mi się osiągnąć.

Hof informuje, że rozpoczynamy kolejny cykl oddychania. Tym razem jednak zamiast spokojnie siedzieć, wstrzymując oddech, będziemy robili pompki – tyle, ile zdołamy. Mam trzydzieści trzy lata, jestem dziennikarzem, który nie chodzi na siłownię, rzadko ćwiczy, ale za to często pożywia się przetworzonym jedzeniem, więc co tu dużo mówić: jestem w dość kiepskiej formie. Tydzień wcześniej sprawdziłem, ile zdołam wycisnąć, i zanim skapitulowałem, zrobiłem żałośnie mizerne dwadzieścia pompek. Teraz hiperwentyluję prawie od godziny i po kolejnej krótkiej serii głębokich oddechów odpycham się od podłogi niemal bez wysiłku. Jedne ćwiczenia przechodzą w drugie i nagle okazuje się, że zmusiłem swoje ciało do zrobienia czterdziestu pompek bez jednego oddechu.

W tym momencie dochodzę do wniosku, że muszę dokonać ponownej oceny wszystkiego, co wiem w ogóle na temat zjawiska guru.

Jak na złość, postać Hofa nie daje się łatwo zaszufladkować. Z jednej strony Hof plecie dobrze znane newage’owe androny – wciska teksty o powszechnym współczuciu i łączności z boskimi energiami. Lubi też monologować o tym, jak to z kilku prostych ćwiczeń może się zrodzić pokój na świecie i że możemy, jak to ujmuje, „wygrać wojnę z bakteriami”.

Po godzinie albo dwóch słuchania tej górnolotnej i samochwalczej paplaniny zaczynają szklić mi się oczy i coraz poważniej zastanawiam się, czy jednak nie mam do czynienia z szarlatanem. No, ale nie mogę zlekceważyć wyników. Rezultatem stosunkowo prostych ćwiczeń są szybkie – właściwie z dnia na dzień – zmiany w moim organizmie. Po tygodniu postępowania zgodnie ze wskazówkami Hofa, zmuszę mięśnie do niezwykłej jak na mnie wytrzymałości i nabiorę pewności siebie; wcześniej nie przyszłoby mi do głowy, że mam w sobie tak wiele jednego i drugiego. W dodatku zrzucę trzy kilogramy tłuszczu – usuwam je pod postacią oleistych grud podczas porannego wydalania.

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

Sprawdzian pod koniec tygodniowego szkolenia polega na ukończeniu żmudnej wspinaczki na pobliską, zasypaną śniegiem górę w stroju, który ogranicza się do spodenek i butów trekkingowych. Rzeczona góra nazywa się Śnieżka i będzie moim osobistym Everestem. Ta wyprawa jest niczym najgorszy pomysł z najgorszego snu. Wspiąć się na górę? Prawie na golasa? Zgodziłem się wypróbować szkolenie na własnej skórze, ale wydaje mi się, że zdanie się na łaskę Hofa przekracza granicę bezpieczeństwa. Kim on w ogóle jest? Robiąc pompki, unoszę lekko głowę i przyglądam się facetowi w szpiczastej zielonej czapce, w której wygląda jak przerośnięty krasnal ogrodowy. Na okolonej gęstą brodą twarzy odznaczają się przeszywające niebieskie oczy i rumiany nos. Pod skórą ma ciasno upakowane mięśnie.

Hof jest zarazem erudytą i szaleńcem, prorokiem i szalbierzem.

I jak się czasem zdarza w przypadku osób usiłujących rozwinąć w sobie supermoce, za swoje zdolności zapłacił wysoką cenę. Nosi na brzuchu długą na trzydzieści centymetrów bliznę po operacji, pamiątkę po zdarzeniu, kiedy to wskutek treningu wylądował w amsterdamskim szpitalu, walcząc o życie.

Wim Hof przyszedł na świat w rodzinie robotniczej w holenderskim mieście Sittard w 1959 roku, w przeddzień europejskiej rewolucji hipisowskiej, i wychował pośród ósemki rodzeństwa. Odstawał od katolickich krewnych, fascynował się bowiem naukami religii Wschodu, uczył się na pamięć fragmentów Jogasutr Patańdźaliego i wypatrywał mądrości w Bhagawadgicie oraz naukach buddyzmu zen.

Chętnie zgłębiał związki pomiędzy ciałem a umysłem, ale to, czego szukał, znalazł nie w lekturach… lecz w amsterdamskim kanale zimą 1979 roku, kiedy miał dwadzieścia lat.

Pewnego mroźnego poranka szedł przez malowniczy Beatrixpark i zauważył, że wodę w jednym z kanałów pokryła warstewka lodu. Zastanowiło go, co by było, gdyby wskoczył. Młodzieńcza impulsywność, której do dziś tak naprawdę się nie pozbył, kazała mu zrzucić z siebie ubranie i gołemu dać nura do wody. Szok był natychmiastowy, ale, jak sam mówi, nie poczuł zimna, tylko „coś ogromnie dobrego. Spędziłem w wodzie zaledwie minutę, ale czas jakby zwolnił. Miałem wrażenie, że trwało to całe wieki”. Zalała go tak wysoka fala endorfin, że jeszcze po południu czuł uniesienie. Od tamtej pory powtarzał tę swoją kąpiel praktycznie codziennie. „Zimno jest moim nauczycielem”, mawia.

Metoda oddychania rozwinęła się naturalnie. Hof zaczął od naśladowania gwałtownych wdechów, które bierzemy instynktownie, kiedy zanurzamy się w lodowatej wodzie, i które, jak mówi, przypominają sposób oddychania kobiet w trakcie porodu. W obu przypadkach organizm przełącza się w instynktowny tryb działania. Gdy Hof zanurkował pod lodem, jego ciało naturalnie przeszło od szybkich wdechów do wstrzymania oddechu. Wtedy poczuł, że dokonują się w nim zmiany.

Hof tłumaczy to tak, że na drodze ewolucji musiała się wykształcić w człowieku zdolność opierania się żywiołom. Nasi bardzo dawni przodkowie pokonywali pieszo niekończące się mroźne pasma górskie i spalone słońcem pustynie, na długo zanim wymyślili najprostsze obuwie albo nauczyli się odziewać w zwierzęce skóry. Technika sprawiła, że staliśmy się bardziej wygodni, ale przecież nie zmieniła się nasza konstrukcja – dlatego Hof uważa, że kluczem do odblokowania naszego zagubionego potencjału jest powrót do tego rodzaju trudnych warunków i ciężkich doznań, z jakimi musieli borykać się pierwsi ludzie.

Przez piętnaście lat Hof trenował samotnie i bez rozgłosu, rzadko wypowiadał się na temat swoich rosnących zdolności. Jego pierwszym uczniem był najstarszy syn, Enahm. Kiedy Enahm był jeszcze niemowlakiem, Hof zabrał go nad kanał i zanurzył w wodzie niczym Tetyda Achillesa. Nie wiemy, co sobie pomyśleli przechodnie na taki widok, ale większość bliskich znajomych Hofa potraktowała jego poranne zaprawy jako kolejne dziwactwo w tym i tak ekscentrycznym mieście.

Hof imał się różnych zajęć, pracował jako listonosz, latem zatrudniał się w Hiszpanii jako instruktor canyoningu. Zawsze było u niego krucho z pieniędzmi, w dodatku u jego żony – pięknej Baskijki imieniem Olaya – wystąpiły objawy choroby psychicznej. Wpadała w depresję. Słyszała głosy. W lipcu 1995 roku, pierwszego dnia encierro, przepędzania byków ulicami miasta, skoczyła z okna mieszkania rodziców na siódmym piętrze budynku w Pampelunie.

Hof siedzi przy ręcznie robionym drewnianym stole w służącej jako jadalnia wnęce w swojej polskiej kwaterze i wspomina śmierć Olayi, a łzy płyną mu po policzkach:

– Czemu Bóg zabrał mi żonę? – pyta.

Wobec dotkliwej straty całą wiarę włożył w to, co odróżniało go od innych: zdolność panowania nad ciałem. Olaya nigdy nie wykazywała zainteresowania metodami Hofa, on zaś czuł, że zrobił za mało, by jej pomóc.

– Ta chęć nauczania innych wzięła się ze śmierci mojej żony – mówi. – Pomagam ludziom odzyskać spokój. Schizofrenia i rozdwojenie osobowości wysysają z ludzi energię. Dzięki moim metodom odzyskują oni kontrolę nad sobą. – Śmierć Olayi była dla niego wezwaniem do działania. Musiał jednak znaleźć sposób na pokazanie się światu.

Okazja ku temu nadarzyła się kilka lat później. Kiedy do Amsterdamu zawitała zima, redakcja miejscowego dziennika postanowiła zamieścić cykl artykułów o dziwnych rzeczach, jakie ludzie robią na śniegu. Gazeta skontaktowała się z Hofem, ten zaś wyjaśnił, że od dwudziestu lat kąpie się na golasa w lodowatej wodzie. Po czym przy dziennikarzu wskoczył do pobliskiego jeziorka, w którym często zażywał kąpieli. Tydzień po tym, jak opisano historię Hofa, do jego drzwi zapukała ekipa telewizyjna.

Kamera uchwyciła słynną dziś scenę, w której Hof, wyciąwszy dziurę w lodzie i wykąpawszy się, wyciera się i widzi, jak dosłownie kilka metrów dalej jakiś mężczyzna wchodzi na cienki lód i wpada do wody. Hof zrywa się do biegu, wskakuje po raz drugi do jeziora i ratuje pechowca. Ekipa wiadomości wszystko nagrała i wkrótce Hof z lokalnego dziwaka stał się lokalnym bohaterem. Ktoś nazwał go Icemanem, człowiekiem lodu, i przezwisko przylgnęło.

Zrobiło się o nim głośno w całej Holandii. Znany holenderski prezenter Willibrord Frequin zaprosił go do swojego programu i namówił do pokazu umiejętności. Chciano, żeby Hof spróbował pobić rekord Guinnessa, przepływając bez oddychania pięćdziesiąt metrów pod arktycznym lodem. To była, rzecz jasna, czysta rozrywka, ale ponieważ program emitowano w całej północnej Europie, Hof liczył na rozgłos i zaproszenia od innych stacji, nawet z całego świata.

Kilka tygodni później stał na powierzchni zamarzniętego jeziora nieopodal wioski Pello w Finlandii, dwadzieścia kilometrów za kołem podbiegunowym, ubrany jedynie w kąpielówki. Tego dnia temperatura powietrza miała spaść do minus dwudziestu czterech stopni Celsjusza, ale skóra Hofa lśniła od potu. U jego stóp ziała głęboka na metr dziura w lodzie. W odległości dwudziestu pięciu metrów znajdowała się druga, a kolejne dwadzieścia pięć metrów dalej trzecia. Kamera śledziła Hofa, który zszedł i zanurzył palec u nogi w niebieskofioletowej wodzie

[…]

Początek moich relacji z Hofem przypada na zimę 2013 roku. Mam w kieszeni zamówienie na artykuł, wsiadam więc na pokład samolotu lecącego z Los Angeles do Wrocławia z zamiarem podważenia nauk Hofa. Uważam go w najlepszym razie za cyrkowca, który po mistrzowsku opanował zestaw trików wykorzystujących ludzką wytrzymałość i który sztukę szalbierstwa ma w jednym palcu. Nie będzie pierwszym fałszywym prorokiem, jakiego piórem pozbawię szat. Kilka miesięcy wcześniej ukazał się w „Playboyu” mój tekst o arizońskim mnichu, gesze Michaelu Roachu, który propagował wypaczoną wersję buddyzmu tybetańskiego i podpierając się nim, pozwalał sobie na daleko posuniętą swobodę, jeśli chodzi o zachowania seksualne niektórych członków swojej trzódki. Roach obiecywał adeptom, że poprzez medytację osiągną supermoce. Zapewniał, że dzięki treningowi pod jego okiem nauczą się być niewidzialni, czytać w myślach, przeobrażać w oświecone anioły. Nie było to w sumie niczym szczególnym w świecie ekscentrycznych ideologii, ale tak się złożyło, że nauki duchowe tego „lamy” natchnęły młodego, idealistycznego wyznawcę do tak długiej i intensywnej medytacji w górach niedaleko obozu sekty, że chłopak zmarł z odwodnienia. W tym samym tygodniu, w którym wyruszam na spotkanie z Hofem, podpisuję umowę na książkę – ma ona być znacznie rozbudowaną wersją artykułu o Roachu i śmierci jego ucznia; zamierzam zawrzeć w niej swój manifest przeciwko fałszywej duchowości. Dla mnie wygląda to tak, jakby Hof wykorzystywał wachlarz sztuczek cyrkowych, wabiąc nimi do swojej „metody” łatwowiernych wyznawców, którym może opróżniać portfele. Innymi słowy, traktuję wizytę u Hofa jako jeden z wielu przystanków na swojej drodze dziennikarza śledczego demaskującego ludzi jego pokroju.

Oczywiście, formalności musi stać się zadość. Szlachetny ideał dziennikarstwa wymaga, abym wysłuchał wszystkich stron i sprawiedliwie potraktował wszystkie źródła. Skoro Hof twierdzi, że dysponuje metodą pozwalającą świadomie kontrolować obszary organizmu niedostępne dla większości ludzi, to nie mogę o tym napisać, przyglądając się z boku. Nic z tego, muszę zastosować się do jego wskazówek – wypróbować tę całą metodę – i dopiero wtedy popatrzeć, jak jego twierdzenia rozpadają się w pył. W przeszłości robiłem wywiady z handlarzami organów, przesłuchiwałem bossów mafii i byłem przetrzymywany przez dzieci-żołnierzy wymachujących automatami. Nie będzie to zatem najniebezpieczniejsze ze zleceń, jakie w życiu przyjąłem (o ile nie zejdę na hipotermię).

Lądujemy. Hof czeka na mnie po drugiej stronie stanowiska odbioru bagażu. Wita mnie szerokim uśmiechem. Zdecydował się na założenie siedziby w Polsce, a nie w rodzinnej Holandii, ze względu na dostępność lodowatych strumieni i zaśnieżonych gór; poza tym skorzystał na słabości miejscowej waluty i za niewielkie pieniądze kupił dużą działkę. Wsiadam do małego, szarego opla astry razem z dwoma zwolennikami metody Hofa – jeden jest Chorwatem, drugi Łotyszem – którzy też przybyli na szkolenie. Jedziemy do kwatery głównej Hofa, mijając sosnowe lasy i malownicze wioski.

[…]

Docieramy do wioski o nazwie Przesieka, w której na uboczu leży gospodarstwo Hofa. Kupił je za pieniądze zarobione na umowie reklamowej z Columbia Sportswear w 2011 roku. Promował dla firmy linię ogrzewanych kurtek akumulatorowych. W reklamach, kręconych wprawdzie z myślą o telewizji, ale które zdobyły popularność w internecie, Hof pływa w zamarzniętym jeziorze i obrzuca lodowatym spojrzeniem turystów w nowoczesnych ciuchach, zapewniających ciepło za jednym dotknięciem guzika. Filmiki szybko zaczęły krążyć po sieci, ludzie w komentarzach porównywali Hofa do Chucka Norrisa i nadali mu status celebryty, swego rodzaju internetowego samca alfa. Stan budynku, w którym urzęduje Hof, świadczy jednak, że sława nie zawsze przekłada się na bogactwo. Dom to wieczny plac budowy. Na dwóch poziomach stoją porozstawiane gdzie popadnie piętrowe łóżka i maty do jogi. W jednym z pomieszczeń znajduje się niedziałająca sauna, a w pokoju obok – druga, sprawna. Z pieca węglowego, który działa na słowo honoru, bucha czarny dym i przedostaje się przez szczeliny w podłodze. Zdecydowana większość podłóg, skoro już o nich mowa, nie trzyma poziomu.

Mimo to ta ruina stanowi kwaterę główną Wima Hofa, jeżdżącego po całym świecie newage’owego guru, oraz obozu szkoleniowego eksperymentalnej metody treningu, nad którą Hof pracuje.

Przypisy:

* Kontrolowana hiperwentylacja zwiększa saturację krwi tlenem do stu procent, a także, co istotniejsze, usuwa dwutlenek węgla, którego poziom jest dla organizmu wskaźnikiem mówiącym, kiedy trzeba nabrać powietrza. Patrz s. 94.

Scott Carney, Co nas nie zabije, Wydawnictwo Galaktyka, 2017

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 112 / (8) 2022

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Zdrowie Chcę wiedzieć

Przejdź na podstronę inicjatywy:

Co robimy / Chcę wiedzieć

Być może zainteresują Cię również: