Felieton

Sens życia. Gdzie go szukać, kiedy kończy się Twoja życiowa misja

twarz kobiety odbijająca się w kawałku lusterka
fot. Ismael Sánchez, Pexels

Justyna Matusiak

Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 256 / (48) 2024

Kiedy byłam dzieckiem, lubiłam się wcielać w postać czarodziejki, która ratuje świat przed złem. Jak łatwo i przyjemnie było być bohaterką swojej własnej wyobraźni! Wydaje się, że z upływem lat oczarowałam sama siebie. Uwierzyłam we własne siły, nie biorąc pod uwagę ich ograniczoności. Zobaczyłam, za co świat mnie nagradza i żyłam zgodnie z jego rytmem, myśląc, że to mój własny. Wybrałam sobie misję, a tą misją było pomaganie! Tak, ja ci, świecie, pomogę! Ba, Boże, nawet Tobie pomogę, bo sam możesz nie dać rady! Oto moja misja! Kto by nie chciał mieć misji w życiu? Masz misję, to jesteś gość!

Misja – kiedy piszę te słowa, to widzę i pozdrawiam moje koleżanki i kolegów z organizacji pozarządowych oraz wspólnot religijnych. Jestem jedną z Was. Przylgnęła do nas łatka „ludzi z misją” i nawet chętnie tę łatkę nosimy. Mieć misję oznacza przecież coś więcej niż zwyczajnie zarabiać na chleb. Mieć misję oznacza być człowiekiem, któremu zostało powierzone zadanie ratowania świata na jego konkretnym odcinku. Misję widać na transparentach ekologów, bilboardach kampanii społecznych czy subtelniej – na wpinkach członków Rotary Club. Misję widać w rozdawaniu zupy osobom w kryzysie bezdomności, odrabianiu lekcji z dzieciakami ze świetlic środowiskowych czy sprzątaniu lasu.

I uwaga – szczególnie dla tych, którzy trzymają już kamień w ręku, żeby we mnie rzucić obraźliwym komentarzem na socialach – to są wszystko bardzo dobre misje! Świat bez nich byłby gorszym miejscem. Dobrze, że są ludzie, którzy chcą je podejmować. Gorzej – przede wszystkim dla nich samych – kiedy na tej misji oprą swoją tożsamość i zbudują o sobie następujące przekonanie: „Znaczę, bo pomagam”. Ja tak zrobiłam. Opowiem Wam zaraz, gdzie mnie to zaprowadziło.

Misja „pomaganie”

Misja „pomaganie” dostarcza mnóstwa gratyfikacji. Klaszczą ci wszyscy wokół – ci którym pomagasz, ci z którymi pomagasz i inni, którzy nie pomagają, ale traktują cię jak tego, co pomaga w ich imieniu. Generalnie – wszyscy są zadowoleni. Ty sam także. Czujesz się wyjątkowy, wybrany, jak superbohater. Jesteś w końcu misjonarzem! Dokładnie wiem, o czym piszę, bo sama na takich misjach byłam. Pomagałam, najpierw lokalnej społeczności, potem konkretnym organizacjom i ludziom. Działałam, byłam w ruchu, ludzie mnie potrzebowali, więc czułam się ważna. I silna – bo to ja pomagałam, więc sama pomocy nie potrzebowałam, a przynajmniej tak mi się wydawało.

Przywiązałam się do takiej „pomagającej wersji siebie”. I ona była dobra przez długi czas. Działała, a skoro coś działa, to człowiek nie pyta, czemu działa. Po raz pierwszy zaczęłam pytać, kiedy zderzyłam się z historią znajomego, który zachorował na stwardnienie zanikowe boczne (SLA). Po raz drugi, jak dotychczasowy schemat pomagania się wykoleił, a ja rozczarowałam się sobą.

Puk, puk, tu rzeczywistość

Stwardnienie to brutalna i podstępna choroba. W przypadku Janka [imię zostało zmienione – przyp. red.] zaczęło się niewinnie. Jego chód spowolnił, zaczął być nieporadny i potykać się dosłownie o własne nogi. Diagnozowanie trwało długie miesiące, aż wreszcie zapadł wyrok: SLA. Im więcej czasu upływało, tym mniej mógł. Mniej chodzić, mniej poruszać głową, mniej mówić, w końcu mniej przełykać i mniej oddychać. Wszystkiego było coraz mniej, a jednak człowieka zostało tyle samo. A może nawet jego człowieczeństwo miało szanse pokazać się w tym najgłębszym wymiarze – z perspektywy Miłości przykutej do łóżka. Rozmowy o życiu, jakie wtedy prowadziliśmy, zostały w sercu do dziś. Dokładnie pamiętam, jak pewnego razu zapytałam:

– Janek, co wiesz teraz o życiu?
– Że za dużo pracowałem… – odpowiedział.

Do głowy zaczęło mi stukać pytanie: „A co ja bym znaczyła, gdybym nie mogła działać?”. Wtedy jednak nie byłam gotowa zmierzyć się z odpowiedzią na nie. Chyba podświadomie czułam, że by mnie zaprowadziła tam, gdzie wcale iść nie chciałam – do pytania: „Kim jestem bez tego? Kim jestem, kiedy nie mogę pomagać?”.

Moja sytuacja życiowa absolutnie nie sprzyjała temu, żeby szukać odpowiedzi. Opiekowałam się wtedy chorą na raka dziewczyną, która potrzebowała mojego czasu, obecności, energii. Byłam na misji, a tam nie ma czasu na kontakt ze słabością – działasz, bo tego wymagają okoliczności. Bywasz zmęczony? Czasem niewyobrażalnie, ale jest adrenalina, ona pozwala organizmowi wykrzesać tyle energii, ile potrzeba. To nic, że później oddasz z nawiązką. Ważne, że teraz możesz działać!

Misja się skończyła, kiedy skończyła się choroba. Zostałam zwolniona z obowiązku, mogłam wracać do domu. I właśnie wtedy zrozumiałam, że mój dom jest na misjach. Że właściwie nie mam gdzie wracać. Nie tylko z dnia na dzień straciłam główną życiową rolę, ale okazało się, że jestem bezdomna. Byłam jak żołnierz, któremu skończyła się wojna i został zwolniony ze służby. Problem polegał na tym, że nie znałam życia poza wojowaniem.

Powrót wiernego żołnierza

Richard Rohr, franciszkanin pochodzący ze Stanów Zjednoczonych pisze o tym, że w pierwszej połowie życia budujemy fałszywe ja – tożsamość opartą o jakąś konkretną misję czy rolę społeczną, ale zbudowaną bez odpowiedzi na pytanie: „Kim naprawdę jestem?”.

Człowiek, żeby się rozwijać, musi porzucić to fałszywe ja i wyruszyć w drogę do domu – w poszukiwaniu siebie samego.

Siebie, a więc kogoś, kogo nie można zredukować wyłącznie do zestawu pełnionych ról społecznych. Siebie, a więc człowieka, który może pozostać sobą niezależnie od tego, gdzie jest i co robi.

Wydaje się, że doskonale to rozumieli Japończycy. Po II wojnie światowej zdali sobie sprawę z tego, że żołnierze powracający do kraju nie potrafią się odnaleźć w zwykłym, cywilnym życiu. Byli w końcu ćwiczeni do wojny, a ich podstawową tożsamością była tożsamość żołnierza. By wrócić do kraju i normalnego życia, potrzebowali zobaczyć, że są kimś więcej niż żołnierzami.

„Ówczesne społeczności japońskie – pisze Rohr – stworzyły więc rytuał wspólnotowy: publicznie wyrażano żołnierzowi wdzięczność i chwalono go wylewnie za jego służbę narodowi. Po tych trwających długo podziękowaniach jeden ze starszych wstawał i wygłaszał z głębokim przekonaniem takie oto słowa: »Wojna się skończyła! Społeczeństwo pragnie, żebyś porzucił to, co do tej pory tobie i nam tak dobrze służyło. Społeczeństwo oczekuje, że powrócisz jako mężczyzna, obywatel i ktoś więcej niż żołnierz«”.

I dodaje: „Taki rodzaj zakończenia jest większości z nas bardzo potrzebny w momencie przechodzenia z jednego etapu życia do kolejnego. Ponieważ utraciliśmy wszelką potrzebę takich rytów przejścia, nie dostrzegamy wyraźnego punktu, w którym następuje przejście z pierwszej do drugiej połowy życia”.

Korzystając z historii wiernego żołnierza można powiedzieć, że zmiana przychodzi wtedy, kiedy zaczynasz zauważać, że jakaś wojna w twoim życiu się skończyła, mimo że myślałeś, że całe życie będziesz żołnierzem.

Dramat polega na tym, że nie umiesz być nikim innym, bo byłeś przekonany, że właśnie bycie żołnierzem to twoje całożyciowe zadanie. Wtedy zaczyna się kompletna demolka i przychodzi rozczarowanie.

Upadek mitu. Kiedy były czary, a zostały tylko mary

Mamy listopad, miesiąc w którym jakoś szczególnie jesteśmy podatni na czary. Lubimy je, bo uważamy, że szybko mogą rozwiązać nasze problemy. Dzięki nim ktoś nas pokocha, poznamy przyszłość, zdobędziemy wymarzoną pracę. Generalnie, jesteśmy przecież realistami, ale z czarami świat jest piękniejszy! Wystarczy powiedzieć „alohomora” i otwierają się wszystkie zamki. Jakie to łatwe, zero wysiłku! Próbujemy zaklinać rzeczywistość, żeby wyglądała właśnie tak, jak chcemy. Problem w tym, że realność nie stosuje się do zasad magicznego świata.

Robimy czary-mary, a zostają tylko mary.

Patrzymy na mary i przychodzi rozczarowanie. Pomyślałam, że właśnie ono może być pasem transmisyjnym zmiany, mimo że przy pierwszym spotkaniu z nim rzuci nas o ścianę. Patrzenie na mary, a więc na zgliszcza świata, który z takim trudem budowaliśmy, może być dobrym wstępem do współczesnego rytuału przejścia.

Rozczarowanie jest bolesne, bo czar pryska. Na wyidealizowanym (w znaczeniu nie idealnym, ale wymyślonym przez nas) obrazie świata, o którym myślało się, że jest rzeczywistością, zaczynają powstawać nacieki. Karoca zamienia się w dynię, złota suknia w kuchenny fartuszek. Obrywa się światu, obrywa się Bogu, na siebie samego też trudno spojrzeć przychylnie.

Rozczarowanie boli, bo jest efektem pychy czyli fałszywego mniemania o sobie. Boli, bo odkrywa przed nami naszą własną niedoskonałość. Lepi się od poczucia zawodu, wstydu, czasem kipi wściekłością, uruchamia lawinę oskarżeń. Rozczarowanie jest spotkaniem ze swoją słabością, z kruchością ról, za które byliśmy dotąd oklaskiwani. Powoduje upadek jakiegoś mitu o sobie samym – mitu żołnierza, misjonarza. Prowadzi na samo dno bezradności, gdzie można już tylko westchnąć i zapytać: „Skoro nie tak, to jak? Jaki to wszystko ma sens?”.

I uwaga – dno, przynajmniej z duchowego punktu widzenia, jest wymarzonym miejscem dla rozwoju człowieka.

Dobrego dna

Tak głosi jeden z plakatów wiszących w biurze naszej fundacji. Taka zabawa słowem, zwykle bowiem życzymy sobie „dobrego dnia”, ale jest w niej wiele mądrości. Dno może być dobre, bo prowadzi człowieka do jakiejś jego granicy, a więc pozwala na szersze widzenie. Trudno zobaczyć dno, kiedy dryfujesz sobie beztrosko po gładkiej tafli oceanu. Dno zmienia perspektywę.

Mój towarzysz duchowy przyjął ze spokojem zarówno moje rozczarowanie, jak i wynikające z niego rozpaczanie. „Jesteś w dobrym momencie” – powiedział. Trudno to przyjąć, kiedy z rozpaczy masz ochotę gryźć ścianę, a z drugiej strony warto wtedy zdać się na tych, którzy patrzą szerzej i wiedzą, jak wygląda ich dno. Rozczarowanie bowiem wprowadza w tunelowe myślenie. Mało co widać, a już na pewno nie to, że może być dobrze. Widać, że misja się skończyła, widać zgliszcza po skończonej wojnie, ale nie widać życia dalej. Wtedy dobrze mieć obok siebie kogoś, kto pomoże inaczej spojrzeć na rzeczywistość.

Co w takim razie pożytecznego w rozczarowaniu, skoro jest źródłem takiego cierpienia? Ano, przede wszystkim to, że prowadzi do urealnienia. A więc widzenia rzeczy takimi, jakie są. Każdy psycholog i psychoterapeuta Wam powie, że na swoje życie można mieć wpływ tylko w realności. Trudno przecież mieć wpływ na coś, co istnieje tylko w wyobrażeniach lub jest produktem myślenia życzeniowego.

Spotkanie z tym, że „jest jak jest” niezależnie od tego czy mi się to podoba czy nie, jest uwalniające.

Prowadzi do Prawdy – nie tylko w rozumieniu zgodności z faktami, ale Prawdy jako odkrywania swojego miejsca w świecie. Różnica między byciem na misjach, a szukaniem swojego miejsca jest taka, że tym razem już wiesz, że żeby być sobą i znaczyć, nie musisz być misjonarzem. Nie musisz być też zawsze silny. Teraz już wiesz, że słabość idzie krok w krok za siłą. Nie musisz udawać, że jest inaczej. To szansa, żeby poznać siebie naprawdę. A jak poznać, to i pokochać, bo tylko w realu miłość coś znaczy.

Dwie sprawy na koniec. Po pierwsze, można być człowiekiem z misją niezależnie od tego, gdzie się pracuje. Misja nie jest zarezerwowana dla żadnej grupy społecznej. Wystarczy robić swoje, nawet małe rzeczy – rzetelnie, uczciwie, z miłością – i nie trzeba ubierać tego w żadne wzniosłe słowa. Czasem zwyczajność jest najpiękniejszą misją.

Po drugie, nieważne na jakiej misji jesteś – jako żona/mąż, mama/tata, kierownik, dyrektor, artysta czy rolnik – do Ciebie też może zapukać rozczarowanie i nie musisz się go bać. Ono pomaga spojrzeć na życie z dystansu. Pomaga też w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie: „Jaki to wszystko ma sens?”. Zła i dobra informacja jest taka, że tej odpowiedzi nikt Ci nie podaruje, bo ona jest w Tobie i dla każdego z nas inna. Zacznij się więc wsłuchiwać w rytm własnego serca i zacznij być ciekaw, kim jesteś bez tych etykietek.

Modlitwa*

Od bycia potrzebną – wybaw mnie, Panie
Od bycia widzianą – wybaw mnie, Panie
Od bycia ważną – wybaw mnie, Panie
By być na każde Twoje zawołanie – uzdolnij mnie, Panie.

* wiersz pochodzi z tomiku autorki „Czekając na Nobla

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 256 / (48) 2024

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Społeczeństwo i kultura

Być może zainteresują Cię również: