Książka

Simona Kossak: Trzy żywioły

Simona Kossak – Trzy żywioły – okładka książki
Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 238 / (30) 2024

Całe życie szukam ludzi, którzy podważą mój świat. Z nimi okazuje się, że padłe drzewo wcale nie jest martwe, wilcza wataha jest jak rodzina – nie dyktatura, a las to nie plantacja desek. Tacy ludzie wietrzą mi głowę, a Simona Kossak jest klasykiem w tym temacie. Jej Trzy żywioły to świetny start do spotkania z przyrodą bez ideologii – Łukasz Długowski, Mikrowyprawy (z materiałów wydawcy).

Wydawnictwu Marginesy dziękujemy za udostępnienie fragmentu do publikacji. Zachęcamy do lektury całej książki.

Niedźwiedź

To nie Kubuś Puchatek

[…] Zastanawiam się, o jakich górskich zwierzętach państwu opowiedzieć. Nieważne, czy pojedziemy w Tatry, czy Bieszczady. I tam, i tam możemy się spotkać z królem miejscowych lasów, dolin, szczytów. Myślę oczywiście o niedźwiedziu karpackim. Obie strony powinny wiedzieć, z kim mają do czynienia. Z kim niedźwiedź ma do czynienia, to już on dobrze wie. My nie zawsze wiemy. Dlaczego? Dlatego że większość z nas dobrze zna tylko te niedźwiedzie, które zamieszkują dziecinne pokoje. Te mięciutkie misie, które sami mieliśmy, i te kupowane dzieciom. Najczęściej to Kubusie Puchatki.

Znamy również żywe. Znudzone, samotne, zdziwaczałe niedźwiedzie mieszkające w ogrodach zoologicznych. Zwierzę, które przestępuje z nogi na nogę, kiwa się, leży, ssie łapę, łazi i obojętnie patrzy maleńkimi oczami. To nie jest ten sam niedźwiedź, którego możemy spotkać w jego górskiej krainie. Również te niedźwiedzie, które widujemy w cyrkach, gdy się wygłupiają z kagańcami na pyskach, to nie są te same niedźwiedzie. […]

Nie wywołuj wilka z lasu

Zanim pojedziemy w góry, chcę opowiedzieć o niedźwiedziu, o tym, jaki jest, jak go postrzegali ludzie, nasi praprzodkowie, którzy spotykali go na co dzień. Mieszkali w małych odizolowanych wioseczkach, zajmowali się wypasem bydła i owiec na dzikich łąkach, korzystali z leśnych dóbr, niedźwiedź był tam panem i władcą. Był u siebie. Nasi przodkowie żyjący na co dzień w otoczeniu dzikiej przyrody doskonale znali naturę największego naszego drapieżcy.

Niedźwiedź jest największym zwierzęciem drapieżnym zamieszkującym umiarkowaną strefę klimatyczną Europy. Był i jest najgroźniejszym zwierzęciem, jeżeli chodzi o spotkanie z człowiekiem i jego dobytkiem. Niedźwiedź budził ogromny, paniczny lęk, odnotowany w wielu kronikach i na kartach historii. Z obawy przed nim nie wymawiano na głos jego imienia. Efekt jest taki, że o niedźwiedziu mówimy „niedźwiedź”, choć nie znaczy to, że jest to jego prawdziwe imię. To zaginęło gdzieś w mrokach niepamięci.

Jest takie powiedzenie: nie wywołuj wilka z lasu. Dokładnie wiemy, że drugim gatunkiem drapieżnika, którego człowiek się bał i z którym walczył, był wilk. „Nie wywołuj wilka z lasu” to znaczy nie mów o nim, bo a nuż przyjdzie. Pierwotna nazwa niedźwiedzia była objęta tajemnicą. W tej praeuropejskiej wersji prawdopodobnie niedźwiedź nazywał się rektos lub rdos, czyli „świecić, lśnić”. Może chodziło o Wielką Niedźwiedzicę ułożoną z gwiazd. Nie wiemy. W celtyckiej nazwie ardos, łacińskiej ursus, w greckiej arktos, w irlandzkiej ard pobrzmiewa nadal prastary rdzeń.

Zanikały jego prawdziwe nazwy. Ludzie obawiali się, że wywołają go z lasu. Jego imię obłożone było tabu wszędzie tam, gdzie żył: u Germanów, Słowian, Bałtów. Prawdziwe imię niedźwiedzia wyparły określenia zastępcze, na przykład „bury”.

Duńskie bier to zarówno niedźwiedź, jak i imię męskie. Niemiecki bher, angielski bear, czyli „kudłaty”. Na Litwie mówiono o niedźwiedziu lokis, czyli „wiedzący”. Wiedzący, gdzie szukać miodu. Miedwied po rosyjsku, „niedźwiedź” po polsku, a po węgiersku medwe. W Polsce zdarzyła się rzecz niesłychana, lawinowe zapominanie nazw. Dlaczego? Prawdziwe imię niedźwiedzia zaginęło, bo ludzie się bali o nim mówić, zwłaszcza wieczorem, a nuż usłyszy i przyjdzie. Zaczęto o nim mówić: wiedzący, gdzie jest miód, czyli niedźwiedź. Wkrótce „niedźwiedź” stał się nazwą wiejącą grozą. Zaczęto go nazywać: mieszko, misza, mieczka, miś, bartnik, kudłacz, mrówczarz.

Sabliczek i niedźwiedź

Najdalej poszli górale tatrzańscy. O tych niedźwiedziach, które rzeczywiście były groźne, bo niedźwiedź niedźwiedziowi nierówny, zaczęto mówić „ON”. Kiedy górale opowiadali sobie wieczorami przy watrach, że ON znowu wyszedł albo ON się już obudził, to groza była taka, że potrzebna była jeszcze chwila, by słowo „ON” stało się tabu i trzeba było szukać nowej nazwy. Dlaczego właściwie górale z takim strachem mówili o niedźwiedziu „ON”? Nie o każdym, tylko o takich najbardziej groźnych niedźwiedziach, które rzuciły człowiekowi wyzwanie? Wyjaśnia trochę tę sprawę piosenka, bardzo stara piosenka góralska, z czasów, kiedy górale w pojedynkę rzucali wyzwanie tym najgroźniejszym niedźwiedziom.

Historyjka, na pewno autentyczna, o spotkaniu sabliczka z niedźwiedziem. Tekst jest mniej więcej taki: „Idzie se sabliczek, dróżecka se wiedzie, bedzie sie próbował z liptockim niedźwiedziem. Z liptockim niedźwiedziem, spicką niedźwiedzicą w lesie pod Turkotem, to pod Trzesawicą. Ile się nachodził, w strumieniach nabrodził, zanim niedźwiedzia w samo serce godził”.

Tak było w czasach, gdy szło się z toporem, z zaostrzonym kijem, rzucić wyzwanie niedźwiedziowi. Trudno się dziwić, że od czasu do czasu co lepszy niedźwiedź z sabliczkiem wygrywał. Niedźwiedź nie układał piosenek, ale przechodził do historii jako niebywale groźny zwierz, który pokonał sabliczka.

Nie lew, nie tygrys, a pluszowy miś

Opowiedziałam już o tej gorszej stronie relacji niedźwiedzia i człowieka, o strachu, jaki budziło nawet wypowiadanie jego imienia.

Rzecz dziwna, niespotykana, bo ten wzajemny strach to jedno – a poza tym niedźwiedź też dokładnie wie, kim jest człowiek, i raczej schodzi mu z drogi, między tak obcymi sobie gatunkami, tak groźnymi dla siebie nawzajem, od wieków, we wszystkich kulturach na całym świecie istnieje tajemniczo pokrętna więź. Więź sympatii i szacunku. Dotyczy ona zarówno niedźwiedzia, jak i człowieka.

Gromadzone przez tysiące lat dowody, zachowane wierzenia, ślady utrwalone w językach różnych narodów świadczą o odwiecznych relacjach człowieka i niedźwiedzia. Bezspornie wśród dzikich zwierząt nie ma drugiego, z którym człowieka wiązałaby taka głęboka, ponadczasowa, obopólna nić sympatii. Jest to zdumiewające. Ludzie nigdy nie czuli do niedźwiedzi nieprzejednanej nienawiści.

Co innego wilk, koszmarnie prześladowany, znienawidzony. Podobnie wszystkie małe drapieżniki, znienawidzone. Konkurenci do naszej miski: owady, szczury – znienawidzone. Tymczasem niedźwiedź, który rzeczywiście był groźny, rzucał człowiekowi wyzwanie, rabował jego dobytek, nie zasłużył ani na nienawiść, ani na pogardę.

Często mówimy obelżywie o zwierzętach, choćby: „brudny jak świnia”. Również obelżywie używamy słów „pies”, „klępa”. Tymczasem niedźwiedź nie doczekał się żadnego obelżywegookreślenia. Zawsze był traktowany wyjątkowo. Jego mała pluszowa podobizna jest najpopularniejszą, najbardziej znaną zabawką z dzikiego świata zwierząt, od wieków bawi pokolenia dzieci. Są małe lewki, małe pluszowe tygryski, ale to miś jest tym najważniejszym, najpopularniejszym.

Wielu uczonych i kulturoznawców zastanawia się, skąd to się wzięło. Ja państwu wyjaśnię. Wywodzi się to z ogromnego podobieństwa między człowiekiem a niedźwiedziem. Ta pokrętna, dziwaczna więź przetrwała, mimo że człowiek jest i był okrutny wobec niedźwiedzi. Trudno już sobie wyobrazić czasy, kiedy Cyganie oprowadzali po targach, jarmarkach niedźwiedzie, które tańczyły z kółkiem w nosie, przy dźwiękach jakichś fujarek.

Cygan tresował je okrutnie. Stawiał je na rozpalonej blasze, blacha piekła w nogi, a one biedne musiały stawać na tylne nogi i przebierać nimi w miejscu, żeby się jak najmniej poparzyć. Cygan dokładał do tego muzyczkę. Wytresowanemu tak niedźwiedziowi granie na fujarce kojarzyło się z bólem stóp. Jest muzyka, trzeba wstać. Okropne rzeczy ludzie wyczyniali niedźwiedziom, używali ich do pilnowania domów. Przywiązywane do wrót niedźwiedzie były stróżami. Mimo to sympatia człowieka do niedźwiedzia i niedźwiedzia do człowieka przetrwała, nie pojawiła się nienawiść.

Niedźwiadek w sypialni

[…] Swego czasu zoolodzy, kulturoznawcy i psychologowie szukali przyczyny tego, że miś trafił do ludzkiego domu. Prawdopodobnie dlatego, że niedźwiedź jest chwilami przedziwnie ludzki. Również wśród odciętych od współczesnej cywilizacji plemion, Inuitów, istniało przekonanie, wierzenie, że dusza człowieka po śmierci zamieszkuje ciało niedźwiedzia albo że niedźwiedź ma duszę podobną do duszy ludzkiej. Dobroduszna, pozorna ociężałość niedźwiedzia to pierwsza cecha budząca sympatię, to kołysanie się z nogi na nogę, ta nadwaga, siadanie na zadku, wysuwanie nagich stóp do przodu.

Trop niedźwiedzia bardzo przypomina kształtem stopę człowieka. Również schodzenie tyłem z drzewa, posługiwanie się przednimi łapami, manipulowanie różnymi przedmiotami, to wszystko fizycznie bardzo podobne jest do zachowań ludzkich. Istnieją też podobieństwa psychiczne. […]

W ulu

Każdy, kto zna Kubusia Puchatka, wie, co misie lubią najbardziej. Miód, miód, miód. To misie lubią najbardziej. Zanim człowiek nauczył się wykorzystywać pszczoły, zbierać miód z dzikich barci, zanim przeniósł roje do przydomowych uli, aby zająć się hodowlą pszczół, niedźwiedź wiedział, czym jest miód. Wiedział to znacznie wcześniej niż człowiek. Niedźwiedzie były mistrzami w wyszukiwaniu dzikich barci i rabowaniu ich. Właziły wysoko na drzewa i rozwalały gniazda pszczół, żeby wybrać pazurzastą łapą plastry z miodem i się nimi uraczyć.

Pojawił się konflikt z misiem, który uważał, podobnie zresztą jak człowiek, że dzikie pszczoły zbierają miód dla niego. Człowiek i niedźwiedź wojowali o przysmak. Człowiek wygrał, jest to zresztą bardzo znana historia. Wygrywał z kudłaczami dzięki temu, że zabezpieczał pnie. Robił różne samobije, kołki, różne podstępne pułapki, które powodowały, że niedźwiedź spadał i nabijał się na ostrza. Niemiłe to były sposoby. Człowiek wojował z niedźwiedziem o dzikie barcie, kiedy gospodarka pszczelarska przeniosła się w pobliże osad, wsi i domów. Jeżeli były to odludne tereny, wioski wśród lasów czy gór, niedźwiedź nie widział większej różnicy pomiędzy pniem drzewa gdzieś tam, wysoko, a domkiem z deseczek, wygodniejszym do otwarcia, który stoi w gospodarstwie człowieka. Nie zdawał sobie sprawy, że zabiera cudze. Wejście niedźwiedzia do pasieki w Bieszczadach to dramat. Pchnie parę razy łapą i połowa uli leży rozwalona, zniszczona, a pszczelarz zostaje pozbawiony źródła dochodu. Miód, owoce z sadu i mleko z młodego owsa rolnicy mają misiowi za złe. Oprócz rolników są jeszcze hodowcy, ludzie, którzy zajmują się hodowlą bydła i owiec. Powiedzenie, że niedźwiedź jest na wpół jaroszem, oznacza ni mniej, ni więcej, że drugą połową jego menu jest mięso. Trzeba niedźwiedziowi przyznać, że gdy poczuje mięso, nieważne, czy to mięso ssaka, ptaka czy ryby, to natychmiast zapomina o tym, że ma siedzieć w lesie i żywić się malinkami. Przerzuca się na mięso. […]

Nie śmieć!

[…] Pierwsze i podstawowe zadanie człowieka, jeśli ma nie dopuścić do konfliktów z niedźwiedziami w Tatrach czy Bieszczadach, polega na tym, żeby każdą resztkę jedzenia, każdy śmieć staranie niszczyć, zamknąć w szczelnym pojemniku. Ustawione na szlakach kosze na odpadki właśnie takie są: szczelne, trudne do sforsowania przez misie. Pamiętajmy, że nie wolno śmiecić.

Jeżeli się to uda, to służby parkowe nie będą miały problemu, że ktoś postrzelił niedźwiedzia, który próbował zaatakować człowieka. Nie trzeba będzie też misiów odławiać i zamykać w ogrodzie zoologicznym, żeby cierpiały.

Znamy przypadek, kiedy odłowiona niedźwiedzica, posądzona o próbę napaści na człowieka, umarła na zawał serca, umieszczona we wrocławskim ogrodzie zoologicznym. Za długo żyła na wolności, żeby jej serce wytrzymało niewolę, tęsknotę za wolnością, za górami. Uważam, że jej śmierć obciąża sumienia tych wszystkich brudasów, którzy przy schronisku wyrzucali śmieci. Nieważne, czy byli to turyści czy obsługa schroniska. Jeżeli tego nie będzie, jeżeli człowiek będzie się pilnował wyznaczonych szlaków, jeżeli nie będzie właził w niedźwiedzią gawrę, jeżeli nie będzie się fotografował przy tym samym krzaku, przy którym stoją niedźwiedzie, jeżeli będzie sprzątał po sobie, to możemy przez dziesiątki lat wędrować po górach, jeździć do schronisk w Bieszczady czy Tatry i wracać ze zdjęciem niedźwiedzia zrobionym z odpowiedniej odległości. Nic wtedy złego grozić nikomu nie będzie. […]

Borsuk

Wielki śpioch

Wielkim śpiochem, może nie tak straszliwie zawziętym jak smużka czy świstak, jest borsuk. Znamy wiele przysłów, których jest bohaterem. Każdy chociaż raz słyszał, że ktoś zaszył się jak borsuk w jamie. Często pada pytanie: skąd wiesz, że już jest zima? Wiem, że jest, bo borsuki już śpią. Skaldowie nawet o tym śpiewali.

Opowiem trochę o zimowym śnie borsuka, ale muszę najpierw przypomnieć, kto to borsuk. Nie tak dawno usłyszałam tę bardzo częstą pomyłkę. Ludzie mylą dwa zwierzęta, dwa gatunki, dlatego że ich nazwy są podobne: bóbr i borsuk. Na pytanie, co je bóbr, pewne dziecko odpowiedziało: ryby. Otóż pudło! Bóbr żyje w wodzie i ma ogon jak ryba, buduje żeremia, tamy, ale jest gryzoniem i ryb nie jada. Natomiast borsuk, jaźwiec, jak go dawniej nazywano, jest krewniakiem kun i wydr, żyje na lądzie i bardzo chętnie jada ryby. Najbardziej charakterystyczną jego cechą, jak u bobra ogon, jest śnieżnobiała głowa, z dwoma czarnymi pasami biegnącymi od nosa aż do tyłu głowy.

To nie ponury samotnik

Borsuki na okres zimy zapadają w sen. Dawniej myślano, że to ponure samotniki o bardzo wrednym charakterze. Utarło się nawet takie porzekadło: zaszył się jak borsuk w jamie. Tymczasem borsuk to niebywale towarzyski zwierzak, kochający zabawy z rodziną i samym sobą.

Jeśli ktoś jest ostrożny i w lesie stanie tak, że wiatr będzie szedł do niego, a nie od niego, borsuk nie zorientuje się, że wtargnął na jego teren. Będzie mógł zobaczyć, jak idzie dorosły borsuk przez las i myszkuje. W pewnym momencie podskakuje i rozbawiony robi koziołka w powietrzu, a potem biegnie dalej. Te zwierzęta naprawdę lubią się bawić, jak zresztą wszystkie kunowate. […]

Gdzie się osiedlają?

[…] Borsuki to klasyczne norowce, klasyczne śpiochy, które nie cierpią zmieniać miejsca zamieszkania. Dla nich to osada, starannie wybrany dom, najlepiej na pagórku, odpowiednio suchy, piaszczysty. Głęboko w ziemi nie może być żadnej żyły wodnej, podskórnego cieku, żeby chata nie wilgotniała. Niedaleko nory, czyli tej osady, musi być jakieś źródło wody, żeby borsuk mógł pić. Musi być las, łąka, czyli warunki dogodne do osiedlenia się. […]

Niestety w Puszczy Białowieskiej, w rezerwacie ścisłym, borsucze kolonie noszą ślady regularnego rozkopywania przez kłusowników. Te najstarsze kolonie poznaje się po wielkości. Im starsza kolonia, tym więcej ma otworów. Po wielokrotnej kłusowniczej napaści na kolonie albo wszystkie zwierzęta giną, albo niedobitki wynoszą się gdzie indziej i coraz częściej spotyka się młodziutkie borsucze osady z jednym, dwoma, trzema czy czterema otworami. […]

Holenderska osada

W Holandii, gdzie w ostatnich wiekach człowiek zaczął szanować dziko żyjące zwierzęta, odkryto świetnie funkcjonującą, doskonale zachowaną borsuczą osadę. Wielki labirynt połączonych ze sobą borsuczych norek, w którym policzono wszystkie otwory, czyli wejścia i okna. Otóż nie wszystkie otwory w ziemi w borsuczych koloniach są drzwiami. Jedne z nich prowadzą korytarzem do rozległego systemu komór zajmowanych przez kolejne rodziny – to drzwi. Drugie to właśnie okna, którymi ma się dostawać świeże powietrze. Co z tego liczenia wyszło? Sto takich otworów stwierdzono w jednej kolonii, wielkiej chacie. Całe to borsucze miasteczko zajmowało powierzchnię jednego hektara.

Co gorsze: naukowiec czy kłusownik?

Zdarza się niestety, że taka wspaniała borsucza kolonia ulega zniszczeniu. Nie przez kłusowników, nie przez wandali czy inne zwierzęta, ale przez wykształconych ludzi, czyli naukowców, badaczy, przyrodników. Nie znalazłam informacji, w jakim kraju miało miejsce opisane zdarzenie. W tym momencie nie to jest ważne. Wścibscy naukowcy w niektórych przypadkach są takimi samymi szkodnikami jak kłusownicy, choć przyświeca im wyższy cel, czyli poznanie zwyczajów danego gatunku. Rozkopali piękną wielką kolonię zajmującą pięćset dwadzieścia pięć metrów kwadratowych, co z centymetrem w ręku wyliczyli, przy okazji niszcząc ją doszczętnie.

Ciekawość badawcza na jakiś czas została zaspokojona. Okazało się, że osada składa się z systemu dziewięćdziesięciu czterech korytarzy o łącznej długości trzystu dziesięciu metrów. A jeden z tych korytarzy prowadził nawet na głębokość dwóch metrów. Jak obliczyli naukowcy, ciężar ziemi usuniętej z komór, z korytarzy wynosił co najmniej dwadzieścia pięć ton. Całą tę ciężką, górniczą robotę wykonały same zwierzęta. Kopały, wywlekały ziemię na powierzchnię i rozsypywały ją po lesie.

Dobrze by było, gdyby na tym to poznawanie się skończyło. Niestety następna ekipa naukowców, w innym miejscu, chcąc poznać kolejne zwyczaje borsuków, robi dokładnie to samo. Rozgrzebuje, niszczy i znika.

Często krytykuję naukowców, ponieważ uważam, że są aspekty życia zwierząt dające się badać przy użyciu specjalistycznej aparatury. Jeżeli nie dziś, to za kilka lat, kiedy będziemy dysponowali właściwym sprzętem, możemy przeprowadzić badania w naturalnym środowisku życia tych zwierząt. Można poczekać, można prowadzić bezinwazyjne badania i nie niszczyć obiektu.

Ale nam się spieszy. Taka jest niestety ludzka natura. Każde pokolenie naukowców, każdy indywidualny badacz czy przyrodnik chciałby odnieść swój własny naukowy sukces. I dąży do niego często najprostszą, czyli inwazyjną drogą.

Szykujemy łóżeczko

Przyjemnie jest zimą długo spać w odpowiednich warunkach. Jak przygotowują się do snu zimowego i jak spędzają zimę nasze kochane borsuki zamieszkujące wspaniałe jednorodzinne domki, podziemne osady, miasta? Pod koniec lata, jak wszystkie zwierzęta, które przesypiają zimę, również borsuki muszą się upaść. Tyją niewyobrażalnie! Dorosły borsuk, który w środku lata waży koło dziesięciu kilogramów, przed zimą będzie ważył osiemnaście, a nawet dwadzieścia kilo. Utuczone borsuki czekają pierwszych mrozów, pierwszych śniegów. Czekając na zimę, nie siedzą bezczynnie. Zanim pójdą spać, sprzątają swoje chaty. Wiemy, że borsuki przez wiele pokoleń, często dziesiątki lat, jeżeli nie są prześladowane, zajmują tę samą osadę, borsuczą kolonię. Muszą więc przygotować chatę przed zimą, odgracić. Wywlekają z komór wszystkie stare bety, czyli pościel, a jest nią stara ściółka. W to miejsce znoszą do domu nową pościel. Bardzo zabawnie to wygląda. Zaaferowany pracą borsuk biega po lesie, zbiera suche trawy i w pewnym momencie, idąc tyłem, międli w łapach taki kłąb traw. Tyłem wchodzi do nory i tam sobie ją pięknie ścieli. Jak już ma mięciutko, pachnąco, suchutko, cieplutko w chacie, mniej więcej wtedy zaczyna się zima, przychodzi potężny chłód. Spada pierwszy śnieg, zaczynają się siarczyste mrozy. Borsuk wie, że już nie będzie wychodził z domu, i uszczelnia otwory wentylacyjne, zabezpiecza je wałem ziemnym, żeby nie hulał mu wiatr.

A teraz do łóżeczka

Borsuki bardzo zabawnie śpią. Kładą się na brzuchu, następnie zwijają się w kłębek, głowę wkładają w przednie łapki. Dawniej myślano, że wkładają łeb w tylne nogi. To nie cyrk, tylko normalna sypialnia. Bolałby je kręgosłup. Borsukom musi być wygodnie. Wkładają więc główkę w przednie łapki i zasypiają. Zwalniają wszystkie procesy życiowe. Trochę spada temperatura ciała.

Sen borsuka nie jest tak mocny i głęboki jak choćby smużki, popielicy czy świstaka. Borsuki zimą się budzą, przewracają z boczku na boczek. Kiedy robi się cieplej, pojawia się odwilż albo zima zbliża się ku końcowi, potrafi ą wyjść z nory, wyciągnąć się, rozprostować łapki i pójść z wizytą do kumpli z sąsiedniej kolonii.

Niektóre książki podają, że podczas tych spacerów borsuki coś jedzą. Nie jedzą. Nie mogą. Wprowadzenie do brzucha świeżego pokarmu, który znowu zwalniałby procesy życiowe, mogłoby się zakończyć zatruciem. Na zdrowie by takie podjadanie borsukowi nie wyszło. Borsuki poszczą przez całą zimę. Widać to, kiedy się na wiosnę budzą i wychodzą z nor. Chudziutkie biedactwa są, szczuplutkie, skóra im wisi na bokach i brzuszkach. Wygłodniałe szybciutko rzucają się szukać jedzenia, żeby się odkuć po miesiącach zimowych.

Jerzyk

Ptak, który jest „naj”

Człowiek lubi bić rekordy, ale i obserwować je u zwierząt. A skoro mowa o rekordach, nie można pominąć ciekawych ptaków – jerzyków.

Każdy gatunek zwierzęcia jest w czymś najlepszy i porównywanie w ramach jednego gatunku nie ma sensu. Będę więc opowiadać o zwierzętach, które mają jakieś talenty albo części ciała w różnych sytuacjach bardziej sprawne, dzięki czemu wygrywają z innymi gatunkami. Gatunek, który przegrywa, znika z powierzchni Ziemi.

Jerzyki mają wiele cech, o których można powiedzieć, że są „naj”. Po pierwsze: przynależność systematyczna. To ptaki, które mają bardzo niewielu krewniaków. Oprócz jerzyków jedynie kolibry stanowią samodzielnie jeden rząd.

Naukowcy naliczyli siedemdziesiąt jeden gatunków jerzyków. W Polsce znamy tylko jeden, to ten, co tak świszcze i świergocze wiosną oraz na początku lata. Drugi jerzyk, alpejski, jak sama nazwa wskazuje, żyje w górach i czasem zalatuje do Polski.

Pochodzę z Krakowa. Pamiętam, chodziłam do szkoły podstawowej niedaleko Wawelu. Pod koniec roku szkolnego, w czerwcu, gdy okna były szeroko otwarte, słychać było przenikliwy świst latających jerzyków. Ten dźwięk kojarzył mi się z gigantyczną nudą i niecierpliwym oczekiwaniem na wakacje. Mały człowiek się katował.

Po latach, od kiedy mieszkam w Białowieży i jestem pracoholikiem, otwieram okna i słyszę świergot jerzyków. Latają koło Technikum Leśnego i tam zakładają gniazda. Słucham ich świstów i przypomina mi się atmosfera Krakowa. I ta nuda…

Podobnie jak się uważa, że sarna jest żoną jelenia, tak jerzyki zaliczane bywają przez ludzi do jaskółek. Tymczasem to nie są spokrewnione ptaki, mają tylko podobny tryb życia.

Jerzyk głos ma nieprzyjemny, alarmujący. Ale lot – najsprawniejszy ze wszystkich ptaków.

Całe życie w locie

Lot to jedno z „naj” jerzyka. Jest to najszybciej latający ptak w naszej strefie klimatycznej. Już kiedy pierwszy raz opuszcza gniazdo, umie pozostawać długo w powietrzu, z maleńkimi przerwami na przyczepienie się do skały czy chropowatego muru. Od pierwszego wylotu z gniazda do pierwszego lęgu mogą minąć dwa lata. I są to dwa lata nieustannego przebywania w powietrzu. Naukowcy obliczyli, że jerzyk pokonuje w życiu pięćset tysięcy kilometrów. Oczywiście nie w linii prostej, ale także łapiąc owady i wywijając ewolucje w locie. To pierwszy rekord jerzyka: najdłuższe przebywanie w powietrzu.

Jerzyk lata jak strzała, a kto wie, czy nie szybciej, i ma nieprawdopodobny refleks. Za niepowtarzalny lot odpowiedzialne są potężne mięśnie piersi, krótka szyja, aerodynamiczna sylwetka i długie, łukowato zagięte skrzydła, które umożliwiają przecinanie powietrza z oszałamiającą prędkością.

Nie porusza w locie skrzydłami z góry na dół. Gdy lata, skrzydła drgają mu jak sprężyna i co jakiś czas nieruchomieją. Wtedy ptak w locie ślizgowym wykorzystuje prędkość, której nabrał, kiedy skrzydła drgały. Dzięki temu jerzyk potrafi zerwać się i wznieść pionowo, aż nad dachy kamienic, z wykorzystaniem tylko tej energii, której nabiera dzięki drganiom. Nieprawdopodobna jest to sprawność.

Porównuję wysokość lotów jerzyka do budynków, bo jest to ptak, który wybrał życie z człowiekiem. Coraz więcej go w naszych miastach, a coraz mniej w naturalnych warunkach, czyli gdzieś na skałach.

Drugie „naj” jerzyka to rekord w odwrotną stronę: rozmiar nóżek. Ptak ma krótkie, delikatne nóżki, na których nie potrafi skakać ani chodzić. Jedyne, co umie, to tymi malutkimi, ale silnymi łapkami przyczepić się do ściany, muru czy skały i tak wisząc, odpocząć albo przespać się chwileczkę.

Szybki jak bolid

Podczas przelotu z Polski do ciepłych krajów nasze jerzyki rozwijają prędkość stu pięćdziesięciu, dwustu kilometrów na godzinę. Nieźle, ale to jeszcze nic.

Wspominałam już, że na kuli ziemskiej żyje siedemdziesiąt jeden gatunków jerzyków. Najszybsze na świecie z ptaków, a kto wie, czy nie najszybsze ze wszystkich zwierząt, są jerzyki igłosterne, żyjące w ciepłych krajach Afryki, Azji i Ameryki Południowej. Nazywają się igłosterne, bo mają w ogonie piórka, które wyglądają jak igiełki. Stwierdzono, prawdopodobnie ze stoperem albo dzięki filmowym stopklatkom, że te ptaszki potrafią bez wysiłku rozwinąć prędkość trzystu czterdziestu kilometrów na godzinę.

Porównajmy. Kto się interesuje sportem samochodowym czy samolotami odrzutowymi, ten może to sobie wyobrazić. Ciałko o długości dwudziestu centymetrów rozwija prędkość trzystu czterdziestu kilometrów na godzinę. Bez żadnego silnika, tylko siłą mięśni. Porównać to można do pikującego na zdobycz z prędkością trzystu kilometrów na godzinę sokoła, który przez lata był uważany za najszybszego ptaka. Ale w jego przypadku ta prędkość dotyczy tylko krótkiego odcinka, a dla jerzyka z ciepłych krajów to normalna prędkość lotu. […]

Sen w locie na autopilocie

Jak i kiedy śpi jerzyk, skoro większość życia spędza w powietrzu?

Jerzyki drzemią w ten sposób, że zaczepiają się pazurkami o skałę czy występ w murze i prawdopodobnie przez ułamek sekundy śpią. Ale co to za wypoczynek dla kogoś, kto cały czas jest w powietrzu, lata na ogromnych dystansach, na przykład do Afryki?

Uczeni stwierdzili, ale nie wiem, na jakiej podstawie, że jerzyki śpią w locie. Wyobraźmy sobie jednak człowieka, który zasypia za kierownicą. Jasna sprawa, że natychmiast dochodzi do wypadku. Wystarczą trzy sekundy snu kierowcy, żeby samochód zboczył z drogi i rozbił się o drzewo. Czy to zatem możliwe, żeby ptak, który w powietrzu rozwija prędkość dwustu, trzystu kilometrów na godzinę, mógł w locie zasnąć i nie spaść, nie rozbić się o skały? Prawdopodobnie tak. Podczas wielkich przelotów z Europy do Afryki ptaki, gdy wzniosą się na odpowiednią wysokość, rozkładają skrzydła i jak latawce są niesione w odpowiednim kierunku. Prawdopodobnie wtedy drzemią, ale mają włączone jakieś systemy alarmowe w mózgu. Jeśli nastąpi zachwianie, obniżenie ciśnienia czy zmiana kierunku lotu, ptak się budzi i koryguje szczegóły. Przypuszczam, że u gatunków tak szybko latających jak jerzyk, których skrzydełka drgają mechanicznie jak sprężyna, a potem lotem ślizgowym ptak pokonuje następne tysiące metrów, może się włączać coś w rodzaju autopilota.

My to doskonale znamy, przecież wymyśliliśmy wielki odrzutowy samolot latający na wysokości siedmiu tysięcy metrów. Pilot siedzi sobie spokojnie, ponieważ włączył autopilota, i komputer pokładowy prowadzi maszynę za niego. Dopiero gdy jest awaria, gdy się coś dzieje, mózg człowieka przełącza się na sterowanie ręczne. Jestem przekonana, że wiele zwierząt ma w mózgu autopilota, to znaczy nie kontroluje świadomie sytuacji i może spać. Włączają się wtedy jakieś czujniki, żyroskopy fizjologiczno-fizyczne, jakieś komórki w mózgu wrażliwe na ciśnienie, na zmiany położenia ciała, które w momencie, gdy coś się stanie, natychmiast ptaka budzą. A on wtedy automatycznym machnięciem skrzydłami prostuje kurs i leci dalej. Możemy zatem powiedzieć, że do tych przeróżnych „naj” jerzyków należy też autopilot, który umożliwia najszybsze pokonywanie przestrzeni w trakcie drzemki. Tego człowiek chyba nigdy nie zdoła osiągnąć. […]

Z gniazda prosto w przestworza

Przyszedł czas na omówienie wychowania potomstwa. I na kolejne „naj”. Otóż jerzyki należą do grupy ptaków najdłużej pozostających w gnieździe. Jeśli spojrzymy wiosną na łąkę, na skowronki i dzierlatki, to te ptaszki gniazdowniki tylko dziewięć dni związane są z gniazdem. Ledwo otworzą oczy, ledwo się opierzą – myk, uciekają z gniazda. Nie potrafią jeszcze latać, siadają w pobliżu na gałązkach, chowają się w różnych miejscach. Rodzice dokarmiają je tak długo, aż im wyrosną porządne piórka i zaczną latać. Czym to jest spowodowane? Ano zagrożeniem. Jeśli gniazdo jest na ziemi albo tuż przy niej, to bezradne pisklęta, skupione w jednym miejscu, są łakomym kąskiem dla każdego mięsożercy. Może to być wąż, ropucha, drapieżny ssak lub ptak. W interesie takich ptaszków jest bić rekordy krótkiego przebywania w gnieździe.

Ptaki drapieżne, orły, kruki, również bociany, czyli te ptaki, które są duże i silne, a gniazda mają wysoko, pozwalają sobie na luksus długiego gniazdowania – nawet pięćdziesiąt, pięćdziesiąt dwa dni.

A jerzyk? To gniazdownik klasyczny, bezpieczny. W ukryciu skał, w szparach, jak było dawniej, a obecnie w wielkich miastach w dymnikach, w kominach może sobie pozwolić na długi wychów. Z jednej strony nie muszą się ptaszki spieszyć i szybko opuszczać gniazda.

Z drugiej strony okres karmienia młodych tam, gdzie owadów nie jest dużo i samemu dorosłemu ptakowi nie jest łatwo się wyżywić, powinien trwać jak najkrócej. Niech sobie same lecą i zbierają, bo rodzice są wycieńczeni karmieniem dwójki piskląt. Tymczasem młode jerzyki długo pozostają w gnieździe – czterdzieści sześć dni. Tyle czasu siedzi maluch w gnieździe i rozwiera paszczę, a rodzice karmią.

Tu mamy kolejne „naj”: osobliwy sposób karmienia. Najczęściej gniazdowniki, ptaki śpiewające, karmią swoje młode w ten sposób, że mały otwiera paszczę, kolorowe albo wręcz świecące zajady w ciemności dziupli pokazują, gdzie jest otwarta mordka, i matka wkłada tam jedzenie. Tymczasem u jerzyka jest inaczej: małe wkłada głowę do gardzieli rodzica i wyjada jedzenie z wola.

Dlaczego małe jerzyki tak długo siedzą w gnieździe? Odpowiedź jest prosta. Są najlepszymi lotnikami, najwięcej czasu w życiu spędzają w powietrzu, nie mają gdzie i kiedy uczyć się latać. Wylatują z gniazda dopiero w momencie, kiedy są absolutnie doskonałymi lotnikami. A doskonałe są wtedy, kiedy wszystkie pióra wyrosną do długości piór dorosłych ptaków. Jerzyki nawet przez sekundę nie muszą się uczyć, czym jest powietrze. Wyfruwają z gniazda i jeszcze tylko przez kilka dni rodzice podają im w locie jedzenie, bo młode nie potrafią odpowiednio szybko sterować i gonić za owadami. Ze zdolnością lotu przychodzą na świat, w gnieździe czekają tylko na wyrośnięcie piór.

Simona Kossak – Trzy żywioły – okładka książki
fot. Wydawnictwo Marginesy

Simona Kossak: Trzy żywioły, Wydawnictwo Marginesy, 2022

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 238 / (30) 2024

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Ekologia

Być może zainteresują Cię również: