Felieton

Technologia w natarciu. Co nam odbiera poza wolnością?

mężczyzna w goglach VR, wirtualnej rzeczywistości
fot. dlohner z Pixabay

Weronika Kursa

Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 159 / (3) 2023

Tytuł tego szkicu jest ze wszech miar nietrafiony. Zwróćmy uwagę na przynajmniej trzy tego powody. Po pierwsze, od razu stawia tezę, że technologia przynosi więcej złego niż dobrego, co z gruntu zniechęci tych czytelników, którzy mają o niej zupełnie inne wyobrażenie – dobre. Po drugie, tym razem z punktu widzenia tych, którzy technologię widzą bardziej jako złodzieja naszego życia niż pomocnego dobrodzieja, nasuwa się zaczepne pytanie: jak to, co odbiera „poza wolnością”? Odbieranie wolności to mało? I ten argument przyjmuję pokornie, gdyż to wcale nie jest mało, to wszystko wręcz. Tyle tylko, że na ten aspekt zwykle kładzie się największy nacisk, zapominając niejako o innych wartościach, które również są nam stopniowo odbierane w technologicznym wirze „płynnego, nowoczesnego”, nastawionego na konsumpcję życia. Chodzi mianowicie o uczucia, takie jak wrażliwość, empatia, czy zdolność do przyjaźni, a może i samej miłości… Po trzecie, i ostatnie już w tym przydługim wstępie, problem chciałabym pokazać na przykładach, jakie podarowała nam dziesiąta muza nomen omen również dziecko krytykowanej tu technologii.

Skoro już wytłumaczyłam się z nietrafionego tytułu, zamiast zwyczajnie go zmienić i nakreśliłam kierunek, w jakim zmierzać będzie ten szkic, mogę przejść już do tego, co tak bardzo mnie zainspirowało, by zagłębić się w temat. A był to krótki dokument o filmie „Truman Show” według scenariusza Michała Stonawskiego, w którym postawiono pytanie, czy przypadkiem dzisiaj wszyscy nie jesteśmy Trumanami. Przypomnijmy z grubsza fabułę tego niepokojącego filmu.

Truman Show – Everyman Show?

Bohaterem jest Truman Burbank, około trzydziestoletni przedstawiciel klasy średniej, mieszkający w małym miasteczku zewsząd otoczonym wodą. Jest to ważne o tyle, że nasz bohater boi się wody – to trauma z dzieciństwa, gdy był świadkiem śmierci własnego ojca, który w czasie sztormu wypadł za burtę żaglówki.

Truman, choć marzy o dalekich podróżach, nie jest w stanie „przeskoczyć” własnego lęku. Poza tym drobnym „uchybieniem” mamy typowe obrazki z amerykańskiego snu: mały domek na przedmieściach, uśmiechnięci ludzie wokół, nieco nudna, aczkolwiek zadowalająca i pochłaniająca praca w ubezpieczeniach i… mało czasu na głębsze refleksje.

Truman („true man”?) jest w pewnym sensie Everymanem, z którym wiele osób może się identyfikować, jego życie bowiem przypomina życie każdego innego człowieka. Z tą jedną różnicą, że jego świat to jedno wielkie reality show, nadawane 24 godziny na dobę 7 dni w tygodniu. W świecie tym absolutnie każdy ruch, każda sytuacja są wyreżyserowane łącznie z traumą głównego bohatera. Problem polega na tym, że wiedzą o tym wszyscy poza Trumanem.

Wolny wybór?

W dokumencie, który mnie zainspirował, skontrastowano Trumana z Neo z „Matrixa” – Neo bowiem dostawał sygnały z „prawdziwej” rzeczywistości, Truman zaś nie dostaje ich prawie wcale, a nawet jeśli, to nie jest w stanie dobrze ich zinterpretować albo reżyser i cała ekipa robią wszystko, by naprawić „błędy” – takie jak niespodziewane pojawienie się na planie osób, które mimo wszystko pragną ostrzec bohatera, że żyje w reality show.

Sygnałów jest kilka, jednak niemal do samego końca wygląda na to, że bohater akceptuje rzeczywistość taką, jaka jest. A przecież w teorii Truman jest wolny – reżyser w jednym z wywiadów tłumaczy, że w każdej chwili mógłby wyjechać. Czy woli zatem żyć w tej złotej klatce? A może wyjechałby, gdyby poznał prawdę? Sygnały przecież docierają, ale może wystarczają mu proste wyjaśnienia? A może to szok, niedowierzanie, że całe jego życie to kłamstwo, sprawiają, że trudno mu reagować?

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

Szczęśliwie Truman w końcu przełamuje swoją traumę, oszukuje wszystkich, przywdziewając maskę uśmiechu i skrycie planując ucieczkę. Udaje mu się dopłynąć łodzią do papierowego nieba, które z łatwością rozdziera. Punktem kulminacyjnym jest spotkanie z „Bogiem”, czyli reżyserem całego reality show, który stara się przekonać głównego bohatera, że w zewnętrznym świecie nie ma wcale więcej prawdy niż w tym, który został tu wykreowany, więcej nawet: świat stworzony na potrzeby programu jest bezpieczniejszy, tutaj Truman nie musi się niczego bać.

Czy bohater znając już prawdę, zdecyduje się pozostać w „złotej klatce”? 

Skoro już całkowicie „spoileruję” film (sądzę zresztą, że czytelnikom dobrze znany, bowiem ujrzał światło dzienne już w 1998 r.), to odpowiem i na to pytanie: na szczęście Truman decyduje się opuścić ten zakłamany świat.

Czy wszyscy jesteśmy Trumanami?

Wracając do punktu wyjścia, zatem do pytania o to, na ile dzisiaj wszyscy przypadkiem nie jesteśmy Trumanami, musimy zdać sobie sprawę z powodu, dla którego reżyser poniósł klęskę – w końcu Truman buntuje się, gdy odkrywa prawdę i ucieka, show cannot go on. A to z tej prostej przyczyny, że główny bohater był nieświadomy, że jego życie to tylko świetnie wyreżyserowane reality show.

Kluczem do sukcesu byłoby „zaszczepienie” w ludziach (w Everymanie) potrzeby uzewnętrzniania się przed innymi. I nie mówię tutaj nawet o niewyobrażalnym sukcesie wszelkiej maści „Big Brotherów” czy innych „Warsaw Shore”, których bohaterowie-celebryci sami chętnie obnażają się przed milionami telewidzów (przeraża również fakt, że tak wiele osób chce to oglądać – czy to już wojeryzm, czy „tylko” kompletny brak własnego życia wewnętrznego?), ale właśnie o Everymanie, a więc o każdym z nas.

Czy my sami nie obnażamy się chętnie za pomocą technologii? Czy nie pokazujemy na Facebookach, Instagramach, czy innych Tik-Tokach zbyt wielu, nawet najintymniejszych aspektów naszego życia? 

Czy nie wygląda na to, że to „drobne niedociągnięcie” z „Truman Show” zostało jednak naprawione?

Być może nie jesteśmy nieświadomymi Trumanami, których rzeczywistość jest od początku do końca zakłamana (choć to akurat byłby temat na zupełnie odrębny artykuł…), a wręcz przeciwnie: być może jesteśmy świadomymi Trumanami, bo chcemy nimi być. Chcemy milionów odbiorców, chcemy się pokazać, dostawać lajki, pragniemy, by o nas mówiono. Z drugiej też strony chcemy z łatwością wkraczać w prywatne życie innych, móc pod osłoną złudnej zresztą anonimowości internetu wszystko komentować – nawet ostro i bezwzględnie, a im ostrzej i bezwzględniej tym „lepiej”.

I gdzie w tym wszystkim jest miejsce na szczere uczucia? Współczucie, wrażliwość, empatię?

Tak jak telewidzowie „Truman Show”, kibicujemy naszym bohaterom, identyfikujemy się z nimi (a może czasem jednak też cieszymy się, że mają te same problemy, co my, uspokaja nas to, że im też nie wychodzi?), lecz z drugiej strony to tylko sposób na zabicie czasu, w końcu, gdy Trumanowi udaje się wreszcie uciec, euforia widzów trwa chwilę, zaraz wracają do swoich zajęć albo raczej zmieniają kanał w TV. A poza tym przez całe dotychczasowe życie Trumana świetnie bawili się jego kosztem – przedtem niespecjalnie interesowali się tym, że ich ulubieniec, nie będąc tego świadomym, jest jedynie produktem ku ich uciesze, a ta liczyła się najbardziej.

„Cud” niepamięci

Kolejnym filmem, tym razem wyraziściej koncentrującym się na aspekcie uczuciowym w obliczu rozbuchanej technologii jest „Zakochany bez pamięci” (podobnie jak „Truman Show” z Jimem Carreyem w roli głównej).

A jednak ten nieco bajkowy, momentami groteskowy, przede wszystkim paradoksalnie do bólu realistyczny obraz bardzo zapadł mi w pamięć. Dlaczego przede wszystkim tak realistyczny?

Otóż dlatego, że przedstawia historię znaną chyba każdemu człowiekowi, mianowicie rozpadu (w tym wypadku zdaje się, że całkiem udanego) związku, z równie powszechnego, co prozaicznego powodu: rutyny.

Niezwykłe i chyba ciągle surrealistyczne w tej historii jest zaś to, do czego zdolni są bohaterowie, by ulżyć swemu cierpieniu po trudnym rozstaniu… Lub ściślej: do czego mogą być zdolni, dzięki technologii właśnie.

Zarówno Clementine (Kate Winslet), jak i Joel (Jim Carrey) decydują się na zabieg wymazania z pamięci wszystkich wspólnych wspomnień. To bardzo proste, bo żyją w świecie, gdzie jest to wręcz powszechne – w kolejce do gabinetu słynnego doktora czekają nawet „stali bywalcy”, którzy już trzeci raz w miesiącu oczekują, że wymazanie pewnego wycinka ich życia z pamięci poprawi ich stan psychiczny (sic!).

Warto zadać sobie pytanie o to, co poszło nie tak (albo czy rzeczywiście aż tak bardzo coś poszło nie tak), by decydować się na tak drastyczne wycięcie kawałka samego siebie? Albo i nawet: niech no pójdzie bardzo nie po myśli, niech boli bardzo gorycz rozczarowania, ale żeby tak brutalnie rezygnować z części swojego życia? Pomijając to, że (przynajmniej w teorii) uczymy się na swoich błędach i, że wycinając sobie trudne momenty z pamięci, po prostu decydujemy się na totalną bezrefleksyjność, to przecież jest to zwyczajnie nieludzkie, nastawione jedynie na komfort postępowanie. Ale… Czy aby na pewno taki komfort?

Po pierwsze, Joel już w trakcie trwania zabiegu próbuje się jednak podświadomie wycofać. W onirycznej wizji zmagań w jego umyśle widzimy, jak przebiega przez wszystkie wspólne wspomnienia, próbując ocalić z nich chociaż skrawki, „chowając” Clementine w odmętach swej psychiki, czyli w miejscach pozornie niedostępnych dla lekarza, np. we wspomnieniach z dzieciństwa, gdzie w rzeczywistości Clementine jeszcze nie mogła istnieć. (Jest to swoją drogą chyba jedna z najpiękniejszych scen w tym filmie, który znowu delikatnie spoileruję, licząc na to, że czytelnicy z pewnością są z nim zaznajomieni – w końcu i to dzieło ukazało się już „parę” lat temu, bo w 2004 r.). Oznacza to, że bohater nie jest do końca pozbawiony refleksji: dotarło do niego (choć za późno i podświadomie), że odrzucenie wspólnych wspomnień nie sprawi, że stanie się szczęśliwszy. Tymczasem zabieg kończy się sukcesem, czyli zgodnie z pierwotnym zamiarem.

Po drugie, w tym nowym „lepszym” świecie, tj. nazajutrz po zabiegu, tych dwoje magicznie znów wpada na siebie. Historia zdaje się zapętlać, ale czy można zacząć zupełnie od nowa? Okazuje się, że nieuchronnie muszą odkryć prawdę, co szczęśliwie się udaje. Nowi i „oczyszczeni” bohaterowie nie rozumieją, jak mogli postępować tak, jak przedtem, jak mogli popełniać takie błędy, komunikować się z sobą w sposób tak bolesny dla drugiej strony. Znów są sobą zafascynowani, ale… Wiedzą już, że wraz z upływającym czasem to wszystko ulegnie zmianie.

Czy zatem dobrym rozwiązaniem będzie wieczna ucieczka i przekreślanie swych doświadczeń, bo „zmarnowaliśmy życie”, a (mówiąc za współczesnym poetą) „oczarowania rozczarowały”? Czy może lepiej próbować mierzyć się z przeciwnościami, w sposób mniej lub bardziej udany, ale stawiać jednak im czoła?

Zwrot kosztów gwarantowany

Czy faktycznie Zygmunt Bauman miał rację, gdy pisał, że funkcjonujemy w konsumpcyjnej kulturze, która „preferuje produkty gotowe do użycia, szybkie działanie, natychmiastową satysfakcję, efekty niewymagające długiego wysiłku, łatwe i niezawodne recepty, ubezpieczenie od wszelkiego ryzyka i gwarancję zwrotu kosztów”? W tym kontekście zwłaszcza „gwarancja zwrotu kosztów” brzmi przerażająco…

Gdy jakiś czas temu oglądałam „Zakochanego bez pamięci”, zastanawiałam się, czy w przeciągu najbliższych lat takie możliwości jak wymazywanie konkretnych, bolesnych wspomnień będą realną alternatywą. Dziś zapytałabym (zakładając pesymistycznie, że zapewne wszystko będzie możliwe w obliczu niczym nieograniczonego rozwoju technologii), ile osób chciałoby w ogóle z tego skorzystać? Z wyzbycia się niejako kawałka duszy, bo to przecież pamięć nas tworzy, czy mówiąc technicznym językiem – to pamięć jest naszym twardym dyskiem. Jak można chcieć się tego pozbawić w imię prostszego, przyjemniejszego życia? Może i prostszego czy przyjemniejszego, ale tym samym po prostu pustego.

„W płynnym nowoczesnym świecie do solidności rzeczy, podobnie jak do solidności więzi międzyludzkich, podchodzi się nieufnie, widząc w nich zagrożenie” – pisał wspomniany już wcześniej Zygmunt Bauman.

W przypadku przedmiotów zdaje się to oczywiste: co rusz „lepsze” smartfony, nowocześniejsze samochody; pralki czy lodówki użyteczne przez góra pięć lat, bo po co więcej, skoro „radość pozbywania się rzeczy, porzucania ich i wyrzucania na śmietnik jest prawdziwą namiętnością naszego świata”? A co zatem w kwestii relacji międzyludzkich? Może o to „pozbywanie się” ludzi trochę trudniej niż w przypadku rzeczy (czy aby na pewno?), jak więc temu zaradzić? Być może i tu technologia przychodzi z odsieczą…

Tragiczna samotność, przerażająca nieporadność

Wystarczy spojrzeć chociażby na film „Ona” (już nieco młodszy od wcześniej przedstawionych, bo z 2013 r., dlatego też spróbuję zdradzić jak najmniej szczegółów, idąc dalej tą wątpliwą logiką – im starszy film, tym więcej osób obejrzało). Powiedzieć, że bohaterowie w przedstawionym tu świecie są tragicznie samotni, to nic nie powiedzieć.

Na ulicach czy w metrze, każdy niemal bez wyjątku z słuchawką w uchu – troszkę „wykwintniej” niż w 2023, bo nikt nie musi już patrzeć w ekrany smartfonów, wystarczy powiedzieć, co urządzenie ma zrobić. I tak np.: „włącz melancholijną muzykę” skutkuje włączeniem się smutnej piosenki (w tej scenie akurat odrobina groteski: system wybiera piosenkę o tym, że „kres już jest bliski”…); „przełącz tę reklamę”, „włącz innego newsa” albo „odczytaj następnego maila”. Krótka komenda i urządzenie posłusznie wykonuje nasze rozkazy. Interakcje międzyludzkie – jak można się domyślić – nieomal żadne.

Jakby tego było mało, to bohaterowie wydają się szalenie nieporadni w jakichkolwiek relacjach, nawet tych (przynajmniej w teorii) bliższych. Dowodzi tego już miejsce pracy głównego bohatera – Teodora (Joaquin Phoenix). W pewnym sensie jest on „copywriterem”, czy nawet „ghostwriterem”, ponieważ zajmuje się odpisywaniem na cudze listy. Klienci podając mu mniej lub bardziej szczątkowe informacje o adresatach, oczekują, że Teodor i jego współpracownicy napiszą przepiękne, idealnie pasujące do danej okazji listy. Komputery są tu równie pomocne: zmieniają dyktowany przez pracowników tekst na odręczne pismo nadawcy. I oczywiście perfekcyjnie trafiają w gust niczego nieświadomych adresatów.

W sferze prywatnej Teodor jest nieco zagubiony. Pozostaje w separacji z żoną, odwlekając nieuchronną chwilę podpisania dokumentów rozwodowych. Domyślamy się, że nadal ją kocha, ale, jak to bywa – po prostu nie wyszło. Wiele zmienia się jednak odkąd Teodor, zachęcony reklamą, instaluje pierwszy system operacyjny stosujący sztuczną inteligencję…

Empatyczny system operacyjny

Po szybkiej, zdaje się zdawkowej personalizacji, system idealnie wpasowuje się w oczekiwania Teodora. Odtąd kobiecy głos sztucznej inteligencji, samozwańczo zwący się Samanthą, (ciekawa „rola” Scarlett Johansson – przez cały film aktorka operuje jedynie głosem) staje się nie tylko najlepszym przyjacielem głównego bohatera, ale i miłością jego życia…

Zanim jednak o tym, wypada krótko opisać możliwości „Samanthy”: potrafi w kilka sekund przesortować maile oraz na nie odpisać, bądź skorygować; sama komponuje piękne utwory muzyczne, bardzo szybko się uczy, jest właściwie samodzielna i niezależna, ale, co najistotniejsze… Ma empatię i swobodnie rozróżnia wszelkie odcienie ludzkich emocji. Potrafi rozmawiać o uczuciach i wspierać głównego bohatera. Z czasem zaczyna nawet odczuwać brak własnego ciała, dopytując się o to, jak to jest być żywą istotą…

Nie powinno zatem dziwić, że w świecie, gdzie relacji międzyludzkich praktycznie nie ma, te inteligentne systemy operacyjne zdobywają niesamowitą popularność.

Odtąd „związek z systemem operacyjnym” staje się czymś społecznie akceptowanym, a z pewnością nie jest niczym zaskakującym. Jak bardzo samotni muszą być ci ludzie, jeśli jedynym powiernikiem ich sekretów staje się wybitnie uzdolniona i empatyczna (ale nadal: sztuczna!) inteligencja? Teodor rozmawia z „Samanthą” w nocy, dochodzi między nimi nawet do zbliżenia (sic!), „zabiera” ją na wycieczki – smartfon zawsze wystający z kieszeni koszuli, bacznie przygląda się rzeczywistości. Dowiadujemy się, że Teodor nigdy nikogo tak nie kochał… Czy coś jeszcze bardziej może przerazić w tym świecie? I czy taka „miłość” ma rację bytu?

Tego filmu obiecałam nie spoilerować, słowa więc dotrzymam. Istotne jest to, że główny bohater na szczęście nie jest pozbawiony refleksji, zadaje sobie pytania, na które jednak szybko znajdują się „racjonalne” odpowiedzi: „jestem w tym związku, bo jestem za słaby na prawdziwy?” – „a ten związek nie jest prawdziwy?”; „czy zakochanie się w niej czyni mnie świrem?” – „każdy, kto się zakocha, jest świrem”. Ot, wszystko całkiem „normalne”…

Laboratorium poszerzania ludzkich granic

„Ona”, podobnie jak „Zakochany bez pamięci” czy „Truman Show” są produkcjami amerykańskimi. W tym kontekście znów możemy zastanowić się za Baumanem, czy Ameryka nie stanowi niejako laboratorium nowoczesnego świata, w którym „testuje się jego możliwości, nadając im skrajne formy. Testuje się, usprawnia i przygotowuje do masowej produkcji narzędzia służące do ciągłego poszerzania lub przekraczania granic ludzkich możliwości”.

Czy jest się czego obawiać? Czy faktycznie „wieści nadchodzące z Ameryki mają istotne znaczenie dla tego, co dzieje się na naszym podwórku i wokół niego, i zwiastują wydarzenia, które niebawem prawdopodobnie nastąpią”? Czy „patrząc na przykład Ameryki, można dojść do uzasadnionego wniosku, że nowa »płynna« era nowoczesności okaże się prawdopodobnie nowoczesnością ogołoconą z dawnych trosk o wieczność, czy też ogólniej, o trwałość”?

Bauman zastanawiał się nad tym przed powstaniem dwóch z trzech wymienionych tu filmów (2003 r.) i rzecz jasna, nie do końca w przedstawianym tu kontekście („technologicznym”). Niepokoiły go już same relacje międzyludzkie pozbawione pierwiastka trwałości, jeszcze bez tak intensywnej „pomocy” urządzeń, choć zwracał już wówczas uwagę na niebezpieczeństwo związane choćby ze starą, niezniszczalną Nokią:

„Dopóki twoja komórka spoczywa bezpiecznie w kieszeni, wyrastasz ponad tłum, w tłumie złożonym z jednostek, które bez przerwy ponad tłum wyrastają, wyrastanie nad tłum jest znakiem przynależności – i pierwszą zasadą członkostwa. Tłum niezwiązanych z sobą nawzajem odrębnych jednostek, rój, mówiąc precyzyjniej. Suma samosterownych indywidualności bez dowództwa symbolicznego przywódcy, wichrzyciela, prowokatora czy kapusia, zdolnych obudzić w nim poczucie wspólnoty.

Ruchliwe zbiorowisko, w którym każda ruchliwa jednostka robi wprawdzie to samo, ale w którym niczego nie robi się wspólnie”.

A jak wyglądają te relacje obecnie, z intensywniejszą „pomocą” coraz sprytniejszych urządzeń? Może już nie szukamy ciepła „nawet w kubku z gorącą herbatą” ani w „zaparowanych oknach”, lecz w zaparowanych ekranach naszych smartfonów, bo „tak bardzo tęsknimy za ciepłą duszą”?

Oczywiście, ktoś mógłby powiedzieć, że przedstawiam jedynie negatywną stronę technologii i w taki też sposób dobieram przykłady – a dlaczego nie wspomniałam chociażby o niezwykle interesującym serialu „Wariat”, w którym to technologia wraz z medycyną zdają się pomagać bohaterom w rozwiązaniu ich problemów psychicznych? Dlaczego nie doceniam możliwości różnorodnych aplikacji smartfonów, czy sama nie korzystam z Google Maps? Czy, jako urodzona melomanka, nie uruchamiam chętnie „Shazama”, by poznać tytuł ciekawej, nieznanej melodii?

Cóż, mówiąc prosto, chciałam pokazać problem, który uważam za coraz bardziej palący, problem wszechobecnej technologii, powoli odbierającej nam nasze ludzkie cechy – zdolność do empatii, do współczucia, wrażliwości, może i przyjaźni może i miłości…

Wolność naszą również, poczynając od odbierania zdolności do samodzielnego, krytycznego myślenia, na totalnym uzależnieniu od smartfonów i innych tego typu urządzeń kończąc. Jest to jednak tylko moja wizja, a artykuł o tym „Co daje nam technologia, poza komfortem?” z pewnością czeka na swojego potencjalnego autora.

Źródła i inspiracje:

Truman show jest dziś jeszcze bardziej aktualny – M. Stonawski, dostęp 10.01.2023,
Truman Show – reż. Peter Weir, 1998 r.,
Zakochany bez pamięci (Eternal Sunshine of the Spotless Mind) – reż. Michel Gondry, 2004 r.,
Ona (Her) – reż. Spike Jonze, 2013 r.,
Wariat (Maniac) – reż. Patrick Somerville, 2018 r.,
Matrix – reż. Laurence i Andy Wachowscy, 1999 r.,
Trzynaste piętro (The Thirteenth Floor) – reż. Josef Rusnak, 1999 r.,
Zygmunt Bauman, Razem osobno, Wydawnictwo Literackie, Kraków, 2003 r.,
Marcin Świetlicki – „oczarowania rozczarowały”,
Tadeusz Różewicz – „szukamy ciepła nawet w kubku z gorącą herbatą, w zaparowanych oknach, bo tak bardzo tęsknimy za ciepłą duszą”.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 159 / (3) 2023

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Nowe technologie # Społeczeństwo i kultura

Być może zainteresują Cię również: