Felieton

To skomplikowane

maszyna do pisania
fot. Markus Winkler z Pixabay

Joanna Suciu

Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 26 (2020)

Niedawno przeczytałam artykuł o egzaminach ósmoklasisty z języka polskiego. Był tam link do testu: 22-stronicowy, skomplikowany dokument. Pamiętam (jak przez mgłę) mój egzamin z polskiego do liceum. Wypracowanie na lekturowy temat i do tego kilka pytań z gramatyki. Ale nie będzie to felieton o edukacji, bo tu i skandynawska saga by nie wystarczyła. Będzie o komplikowaniu życia.

Jeśli w zeszłym roku formularze miały np. 18 stron, to w tym muszą mieć już 22. Pytania od prostych i zrozumiałych stają się coraz bardziej zawiłe. Jakby ich autor był mitologicznym sfinksem, strzegącym dostępu do Teb, zadającym pytania podróżnikom.

Przekombinowanie, mówiąc kolokwialnie, obserwuję na moim poletku. Pracuję w trzecim sektorze, czyli w organizacjach pozarządowych. Zajmuję się pozyskiwaniem funduszy, a konkretniej pracami nad wnioskami o dotacje. Onegdaj trzeba było na kilku stronach opisać pomysł. Dobrze, jeśli określiło się cel, wypisało działania oraz jakich rezultatów oczekujemy. Do tego opis organizacji i budżet. Jeśli pomysł się spodobał, instytucja finansująca prosiła o kilka dokumentów, podpisywało się umowę i to w zasadzie był koniec papierologii. Realizowaliśmy działania, ratując świat, a na koniec składaliśmy raport w rozsądnych granicach objętości.

Teraz sprawy mają się zgoła inaczej. Projekty składa się zwykle w formularzach online, tzw. generatorach. Zwykle zaopatrzonych w kilkudziesięciostronicowe instrukcje obsługi. Mają one po kilkadziesiąt różnych opisowych pól do wypełnienia, do tego harmonogramy, tabele wskaźników, budżety przeliczane na lata, na kwartały. Do tego długie listy załączników. Generatory żyją własnym życiem, bywają chimeryczne, zawieszają się zwykle przed samym deadline, czasem pożerają wrzucone tam treści i zabawa zaczyna się od nowa. Jeśli mamy szczęście i dostaniemy dotację, znaczną część czasu poświęcamy na administrowanie papierami, śródraportami, tonami zaświadczeń, oświadczeń, aneksów, wnioskami o płatność. Większość z tego w wersji elektronicznej oraz papierowej. Potem nadchodzi okres sprawozdawczy, okres kontrolny, wdrażanie zaleceń pokontrolnych.

Biurokracja żywi się sama sobą. Trzeba uważności, by nie zatracić w tym wszystkim meritum i faktycznego społecznego celu, jaki nam przyświecał, gdy planowaliśmy projekt. Co roku obserwuję postępującą komplikację formularzy, wymogów, dokumentów.

To jeden z przykładów, jak świat ewoluuje. Ale objawy komplikowania można dostrzec wszędzie.

Światem rządzą automaty i aplikacje, strony i formularze. Chcesz kupić bilet, czy zarezerwować hotel – najpierw zarezerwuj sobie na to sporo czasu i mocne nerwy. Nie wystarczy jeden telefon. Trzeba się logować do przeróżnych systemów i podążać krętymi ścieżkami umysłu twórcy tego świata, nie zawsze logicznymi i intuicyjnymi.

Powiecie, że postęp jest konieczny, a to, co piszę to stetryczałe narzekanie osoby zmęczonej koniecznością uaktualniania uaktualnień najnowszej wersji niezmiernie-koniecznej-platformy-do-czegoś-tam. Ale zastanawiam się, czy tego potrzebujemy? Ciągłego komplikowania sobie życia, spędzania czasu na poznawaniu nowego, choć stare jeszcze dobrze działa? Mam wrażenie graniczące z pewnością, że w tym wszystkim nie chodzi o innowacje i rozwój, ale o biznes, jak zawsze. O kupowanie coraz nowszych systemów, sprzętów, które będą kompatybilne z nowymi wersjami software. 

Gdzie są granice tego rozwoju? Jak dalece chcemy, żeby rządziły nami automaty? Czy dążymy do tego, że całkowicie zniknie kontakt bezpośredni? Że będziemy mieć już tylko do czynienia z maszynami? Powoli to się dzieje. Paczkomaty, parkomaty, automatyczne barierki. Samoobsługowe kasy w supermarketach. Jeszcze są tam pracownicy pomagający zagubionym. Ale już na niektórych wielkich lotniskach niekoniecznie znajdziemy pracownika, który pomoże dokonać odprawy za pomocą maszyny. Obywatelu – bądź smart, radź sobie sam. A doprowadzające do szału infolinie? Zanim porozmawiasz z człowiekiem, spędzisz kilka, kilkanaście minut, wysłuchując nagranych poleceń i mazurków Chopina.

komputer
Rób więcej, fot. Pixabay

I tego, kochani, będzie coraz więcej. Czy tego chcemy, czy nie. Przez aplikacje zamówimy taksówkę, przyjedzie po nas autonomiczny pojazd. W razie reklamacji będziemy tracić nerwy na infoliniach. Zamówione online zakupy dostarczy nam dron. Wszelkie formalności załatwimy przez urzędowe platformy. Po tym, jak obowiązkowo wszczepią nam niebawem chipy, lekarz zbada nas zdalnie, monitorując parametry. I tak dalej i tak dalej. Zastanawiam się, czy jest jakiś aspekt życia, który pozostanie taki jak dawniej? W wielu krajach nawet toalety są w pełni zautomatyzowane.

Oczywiście musimy nabyć biegłości w obsłudze smartfonów. Co jakiś czas, powiedzmy co 2–3 lata, musimy wydać kilka tysięcy na nowy model, który będzie kompatybilny ze zmieniającymi się dodatkami. Coraz więcej czasu będziemy spędzać w sieci, coraz mniej mieć do czynienia z ludźmi. Więcej będziemy mogli siedzieć w pracy i zarabiać na to wszystko albo w domu. Bo jak pokazała pandemia, praca w domu jest możliwa. A nawet opłacalna dla wielu firm. Podobała się wam taka forma? Mieszanie życia prywatnego z zawodowym, spotkania online w zaaranżowanym kąciku, w marynarce i spodniach od piżamy, z lekką nutą stresu, czy w tle nie pojawi się jakiś domownik w majtkach, przechodzący do łazienki? Tak będzie wyglądała nasza przyszłość. Tego chcemy?

Oczywiście technologia jest przydatna i upraszcza wiele spraw. Zamiast jechać na pocztę, wysyłamy maila albo wiadomość przez komunikator. Zamiast organizować konferencje, łączymy się przez Team czy inny Zoom. Nie błądzimy, bo mamy nawigację satelitarną. Można długo wymieniać. Tylko że zaczynamy popadać w przesadę i powstają nowości, które ułatwieniami już nie są. Często korzystanie z nich, początkowo dobrowolne, staje się koniecznością, bo zastępują one inne formy rozwiązań. Np. załatwienie jakiejś sprawy urzędowej wymaga logowania się do ich systemu i samodzielne nawigowanie po bezkresnych przestworzach dokumentów i instrukcji. I nie można już tego załatwić osobiście. Dla wielbicieli technologii może to być wygodne.

Ale co z tymi reliktami, które z trudnością poruszają się w App Store, które niekoniecznie wiedzą, jak dokonać płatności online, które, o zgrozo, nie mają smartfona? Te osoby zostaną wyrzucone na margines społeczeństwa, będą wegetować analogowo. Będą z błagalnym spojrzeniem prosić innych o pomoc w zakupach, w zapisaniu się do lekarza, albo zalogowaniu na wirtualne imieniny kuzynki Janiny.

Osoby nienadążające za tymi zmianami to zwykle, choć nie zawsze, osoby starsze. Nawet te 40+, jak ja, które jeszcze próbują dorównać, ale są już tym zmęczone. Nasze społeczeństwo się starzeje. W dalszym szalonym biegu trzeba pamiętać o masowo wykluczanych cyfrowo, a więc i życiowo, obywatelach.

Gdzieś czytałam, że teraz jesteśmy na etapie rozwoju, który wiąże się z narastającym komplikowaniem każdego w zasadzie aspektu życia. Ale ponieważ jest to system odhumanizowany, zbyt obciążający i męczący, w pewnym momencie nastąpi punkt krytyczny, w którym większość ludzi zacznie się odwracać od zbyt skomplikowanych produktów i będzie szukać tych prostszych. Obsługiwanych jednym guzikiem. Systemy same w sobie nie ulegną pewnie uproszeniu, ale ich obsługa będzie znacznie łatwiejsza, intuicyjna. Zapewne rozrośnie się subkultura miłośników powrotu do natury, do zwykłych ludzkich relacji, do nieelektronicznego kota i drzwi otwieranych kluczem, a nie skanowaniem źrenicy. Także dla tych osób znajdzie się miejsce i rozwiązania analogowe lub pozornie analogowe. Czekam z nadzieją na ten punkt zwrotny, a nawet go stymuluję, wyszukując produkty jak najprostsze i korzystając z klasycznych rozwiązań. Chcę, by Wielki Brat brał mnie pod uwagę jako klientkę przyszłości – zwolenniczkę prostoty.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 26 (2020)

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Społeczeństwo i kultura

Być może zainteresują Cię również: