Rozmowa

W pobliżu bomb ekologicznych może mieszkać nawet kilka milionów Polaków

Pobieranie próbek ze spalonego składowiska odpadów, Zgierz 2018
Pobieranie próbek ze spalonego składowiska odpadów, Zgierz 2018 fot. Greenpeace PL / CC BY-ND 2.0

Z prof. Mariuszem Czopem rozmawiamy o tym, czym są bomby ekologiczne, dlaczego są dla nas groźne oraz o słabości polskiego prawa i służb ochrony środowiska.

Maksymilian Fojtuch: Jak w Polsce legalnie w latach 1989-2021 ewoluowała technokratyczna koncepcja bomb ekologicznych?

prof. Mariusz Czop: Pojęcie bomb ekologicznych zaczęło się coraz bardziej rozpowszechniać i ewoluować. Zaczęto tak nazywać różne substancje oraz obiekty, co doprowadziło, według mnie, do rozmiękczenia pojęcia bomby ekologicznej. Wcześniej bomba ekologiczna miała konkretne znaczenie, a od trzydziestu lat następuje totalna dewaluacja tego pojęcia, która od paru lat obejmuje tym mianem nawet kupkę śmieci w lesie. Teraz ten zwrot oznacza cokolwiek, co zostało pozostawione lub porzucone przez ludzi lub firmy w środowisku.

Dawniej ludzie nie nadużywali pewnych pojęć, byli bardziej precyzyjni. Obecnie mamy zalew różnych źródeł i poziom dziennikarstwa jest już, delikatnie ujmując – średni. Dziś bombą ekologiczną można nazwać cokolwiek. Kiedyś było to coś dużego, potwornego i groźnego, a dziś do tej kategorii niesłusznie zalicza się naprawdę niewielkie i niegroźne obiekty.

Wynika to z tego, że nigdy państwo polskie, polscy politycy nie byli zainteresowani, by takie kwestie wprowadzać do debaty publicznej. Z powodu braku systemowych ram prawnych, żeby chociaż formalno-prawnie nazwać takie poszczególne obiekty, społeczeństwo zaczęło po amatorsku nadawać im kompletnie nieadekwatne nazwy.

A z czego, według Pana, wynika ta indolencja polskich elit politycznych?

W gronie moich znajomych specjalistów i ludzi zajmujących się tą tematyką, zawsze się zastanawiamy, czy to jest indolencja czy może świadome działanie. Wydaje się, że nie istnieje ktoś taki super sprytny, nie ma takiej brygady, która to wszystko wymyśla, by zarobić. To wynik totalnego, wieloletniego chaosu, to brak woli, by załatwić ważne sprawy, to pójście po najmniejszej linii oporu.

Obywatelom wmawia się, że prawo, jakie ustanawiane jest w różnych segmentach życia, będzie ich chroniło. Zapewni ludziom normy i pewnego rodzaju legalne zabezpieczenie. Nie jest to prawda, gdyż u nas praktyka ustanawiania prawa przebiega po najmniejszej linii oporu. Wszyscy Polacy powinni zdać sobie z tego sprawę. Polskie prawo nie chroni obywateli Rzeczpospolitej Polskiej.

Obywatel polski nie ma podstaw, aby czuć się bezpiecznie, gdyż ustawodawstwo środowiskowe jest najczęściej fasadowe. Rzucany jest po prostu pomysł, ustanawia się pod niego prawo, oparte na jakichś minimalnych standardach. W przypadku przepisów o ochronie środowiska ustawodawstwo polskie można porównać do takiego najtańszego bieda-ubezpieczenia, które jest wymagane, by móc gdzieś tam funkcjonować.

Takie prawo nie może zapewniać maksymalnej ochrony analogicznie do najbardziej rozbudowanego ubezpieczenia, na wysoką kwotę i z różnymi opcjami dodatkowymi. Tylko w Polsce jest takie powiedzenie wyśmiewające, że coś jest bardziej restrykcyjne „niż ustawa przewiduje”, co w powszednim języku oznacza przesadną troską o pewne rzeczy, które nie są ujęte dokładnie w prawie. Tymczasem bycie ponad ustawą, bardziej restrykcyjnie niż wymaga ustawa jest bardzo pożądanym kierunkiem myślenia. Ustawa to jest tylko absolutne minimum. Inna kwestia to to, że poziom tego absolutnego minimum w Polsce jest niższy niż w krajach rozwiniętych, często ma się wrażenie, że zabezpiecza interesy wszystkich tylko nie obywateli.

Politycy nie zajmowali się i nie interesują się na poważnie tymi problemami, bo panuje takie przekonanie, że kiedyś mieliśmy bardzo skażone środowisko w wyniku działalności tych wszystkich niewydolnych zakładów w czasach PRL. Wcześniej próbowano obwiniać o to poprzedni system, który nie lubił ekologii. Według mnie to wynikało z tego, że Polska Rzeczpospolita Ludowa była biednym krajem. Nie było pieniędzy i woli, by wdrożyć działania naprawcze, nie było możliwości dotarcia do tych decydentów, którzy nie mieli świadomości ekologicznej. Nie było prawa, które nakazywałoby pewne działania.

Gdy w wyniku przemian zainicjowanych w 1989 roku większość tych zakładów upadła, nie zrobiono nic, by je oczyścić. Zakładów już nie było, ale wielkie problemy środowiskowe zostały, zanieczyszczenia zaczęły się rozprzestrzeniać, ludzie wokół tych miejsc zaczęli głośno mówić, że problemy były od dawna. Do tych kwestii kolejne władze samorządowe oraz centralne podchodziły w ten sposób, że je bagatelizowały. Nie było do kogo wysłać kontroli, by truciciele w wyniku przemian gospodarczych padli. Ludzie, którzy w tych zakładach pracowali, umierali, przechodzili na emeryturę, wyjeżdżali, czas zaczął zacierać ludzką pamięć, ale problem środowiskowy nabrzmiewał.

Dodatkowo w 2004 roku weszliśmy do Unii Europejskiej, gdzie obowiązują przepisy prawne, jakie każdy kraj członkowski musi wdrożyć u siebie, a każde państwo robi to różnie. Polska w tym systemie słabo dba o siebie, nasi posłowie tworzą kiepskie prawo, które słabo troszczy się o dobrostan obywateli. Jako kraj biedny i bardziej zacofany technologicznie nie wykazujemy należytej staranności, by prawo obowiązujące w Polsce było takie samo lub lepsze niż w innych krajach członkowskich. Taka sytuacja powoduje, że stajemy się „najsłabszym ogniwem”, co pozwala innym krajom Unii na zwożenie swoich śmieci do nas.

W Polsce nie ma też rzeczywistego nadzoru odpowiednich służb. Na Zachodzie państwa są silne, posiadają szereg służb, które pilnują przedsiębiorców. W Polsce nierzadko jest tak, że przedsiębiorcy mówią, że postawią fabrykę, a gdy ktoś z Polski chce bliżej przyjrzeć się planowanej inwestycji, to inwestor zachęca do odwiedzenia jego istniejącej już instalacji na Zachodzie, np. spalarni lub innego zakładu o znacznej uciążliwości, który stoi zwyczajnie wśród osiedli ludzkich i nic tam się nie dzieje. Z kolei w Polsce, gdy dopuszcza się do uruchomienia takiego zakładu, okazuje się, że zakład jest jednak uciążliwy dla ludzi i szkodzi środowisku. Potem pracownicy i ich rodziny proszą ludzi z zewnątrz, by pomogli im walczyć z tymi problemami, gdyż w ich odczuciu to głupio, by oni protestowali przeciwko działaniu zakładu, który daje im miejsca pracy. To wszystko wynik oszczędności na ochronie środowiska.

Jaka jest przyczyna takiego stanu rzeczy w Polsce?

Prosta. Na Zachodzie skuteczną kontrolę sprawują właściwe służby ochrony środowiska, które monitorują i z całą bezwzględnością pilnują przestrzegania prawa przez takie przedsiębiorstwa. Nasze polskie służby zatrudniające dziesiątki tysięcy funkcjonariuszy w ogóle nie działają.

Na Zachodzie kiedy inwestor ma wydać 10 mln euro na ochronę środowiska, to wyda taką sumę, bo wie, że za płotem już czujnie krążą służby. Po co wydawać takie sumy w Polsce, skoro można zmylić polskie służby. U nas kontrola z Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska polega na tym, że zamiast chodzić po zakładzie z odpowiednim sprzętem i dokonywać wszelkich wymaganych prawem pomiarów, kontrolerzy siedzą sobie w biurach zakładu i przeglądają treści mnóstwa papierów z punktu widzenia ich zgodności z obowiązującymi przepisami prawa. Sprawdzają stan czysto formalny: czy są właściwe kody wpisane, czy każda karta ma nadany numer, czy zgody i decyzje nie są przeterminowane – toż to jakiś absurd.

Każdy zakład produkcyjny, jeśli ma złą wolę, może „oszczędzić” na kosztach środowiskowych swojej działalności, gdyż nikt go w Polsce nie złapie. Ludzie latami mogą protestować, przynosić dowody, a w wyniku braku dobrej woli, determinacji, tumiwisizmu urzędników obiekt, który był podejrzewany przez mieszkańców o trucie środowiska, zostanie np. zburzony celem zatarcia śladów i nikt z tego powodu nie poniesie żadnych konsekwencji. Obywatele sygnaliści za to, że własnym sumptem ustalają fakty, informują służby o nieprawidłowościach, nierzadko padają ofiarami działań „odwetowych” ze strony tychże służb lub inwestora, na którego były skargi.

Prosty przykład: ktoś wywiezie dużo śmieci do lasu. Obywatel zgłasza ten fakt policji, policja przyjmuje zgłoszenie, ale musi je umorzyć, bo nie jest w stanie wykryć sprawców. Obywatel się nie poddaje, zgłasza sytuację do Wojewódzkiego Centrum Zarządzania Antykryzysowego, do Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska. W międzyczasie sterta śmieci się rozrasta, bo skoro państwo polskie nie umie ogarnąć w sumie prostej sprawy, to inni zaczynają korzystać z okazji i bezczelnie zwożą kolejne śmieci. Każdy umywa ręce i unika odpowiedzialności. Jedyną organizacją, która naprawdę angażuje się w grube sprawy, jak np. przy podpaleniach składowisk odpadów, jest Państwowa Straż Pożarna. Strażacy zawsze pierwsi reagują, gaszą pożary i po wykonanym zadania wracają do innych obowiązków. A na pogorzelisku mamy obraz nędzy i rozpaczy. Nikt tego nie sprząta, nie ma mechanizmów regulowania skutków takich zdarzeń, nikt nie chce szukać odpowiedzialnego. Takie miejsce może latami leżeć bez sprzątnięcia, gdyż nikt nie wie, kto ma je oczyścić, w jaki sposób to zrobić, kto ma za sprzątanie zapłacić. Nie ma ekspertów i doradców w większości gmin, którzy byliby w stanie fachowo określić stan pogorzeliska. Czy można na nie wjechać ciężkim sprzętem i tak dalej?

Czyli przez trzydzieści lat Rzeczpospolita Polska nie była zainteresowana kompleksowym, systemowym ogarnięciem tego tematu?

Tak, co więcej, przed wejściem do Unii Europejskiej mieliśmy prawo w tym zakresie lepsze od tego, które obecnie obowiązuje. Unia wydaje ogólne, intencyjne dyrektywy – to takie sieci o dużych oczkach – a to, w jaki sposób te oczka będą prawnie zaszywane w Polsce, to jest już sprawa naszego kraju. Nasi spece od prawa zamiast te oczka zaszywać, jeszcze je powiększają.

Oni powinni wzmacniać nowe rozwiązania prawne, a nie je osłabiać. Kiedyś mieliśmy bardzo szczegółowe regulacje dotyczące kąpielisk w rzekach i jeziorach, był wymóg badań fizykochemicznych wód, a teraz w wyniku implementacji dyrektywy kąpieliskowej mamy takie prawo, które pozwala otworzyć kąpielisko w dowolnym miejscu bez wykonywania jakichkolwiek badań jakości. W praktyce samorząd lokalny może w zasadzie ustanowić taki obiekt, gdzie tylko chce i bez zastanawiania się, czy ta woda do kąpieli się nadaje.

Czy według Pana stoją za tym grupy lobbystów?

Zawsze się zastanawiam, czy oni są tacy nieodpowiedzialni, czy tacy skuteczni. To jest jakieś poplątanie z pomieszaniem działań lobbystów i bezrefleksyjności urzędników. Winni też są nasi politycy – skoro ludzie chcą kąpielisk, to dajemy im kąpieliska!

Proszę pamiętać, że na terenie Polski wody – w tym dawnym rozumieniu czystości – w których można się kąpać, stanowią jedynie 5% wszystkich wód. Chociaż władze gminne, powiatowe, wojewódzkie, centralne od lat wiedzą o tym, że naprawdę, na palcach jednej ręki można policzyć miejsca, w których ludzie mogą wykąpać się w czystej wodzie, pozwalają tworzyć kąpieliska bez odpowiednich badań, bez odpowiedniego nadzoru. Według mnie to jest coś porażającego!

Konstrukcja prawna polskich przepisów dotyczących ochrony środowiska jest żałośnie kiepska. Zmiana tego stanu rzeczy wymaga wielkiego wysiłku, wielu lat systemowej pracy specjalistów z wielu dziedzin. Ludzie są natomiast cały czas mamieni przez kolejne rządy wizją wprowadzenia specustaw, które rzekomo mają wreszcie „załatwić” wszelkie problemy.

W takim razie kto w Unii Europejskiej ma najlepsze prawo w tym zakresie?

Kraje „starej” Unii. Mnie osobiście najbardziej podobają się przepisy ramowe w krajach anglosaskich, gdzie liczą się procedury i ścisłe trzymanie się standardów. Przepisy są dość ogólne, ale nikt nie stosuje rozwiązań, które nie spełniają standardów ustanowionych przez organizacje branżowe. Nikt nie chce schodzić poniżej tych branżowych regulacji. Z kolei w Polsce system prawny jest taki, że urzędnik oczekuje, że w rozporządzeniu wszystko zostanie dokładnie rozpisane i nie jest wykorzystywane prawo z różnych dziedzin. Większość urzędników zna jedynie przepisy w wąskim zakresie, którym zajmują się bezpośrednio i kompletnie pomija ważne regulacje z dziedzin pokrewnych. Zatem to prawo się nie przenika i generalnie stosowane jest jednowymiarowo bez używania gotowych rozwiązań z innych przepisów prawnych. To dobrze widać na przykładzie urzędników zajmujących się zagospodarowaniem przestrzennym.

Nasze państwo powinno przez te trzydzieści lat wypracować procedury i gotowe wzorce, by można je stosować w sposób identyczny w każdej gminie, powiecie i województwie. W Polsce zaś w różnych jej częściach urzędnicy mają swoje „własne” interpretacje przepisów prawnych, np. w zakresie formy składania kompletów dokumentów, nie istnieje jednolite patrzenie na te przepisy.

Bardzo często urzędnicy bardzo słabo znają przepisy, na podstawie których działają. Rzekłbym, że w urzędniczej Polsce króluje „szamaństwo” prawne.

Powszechną jest trudność z przekonaniem urzędników do właściwej interpretacji prawa, nawet gdy wskaże się im, że podejmują złe decyzje. Oni będą się upierać, że tak stanowi prawo, ale gdy zażądamy, by wskazali dokładnie te przepisy, zaczynają cytować te nieudolnie wybrane przez nich. Jak w takiej sytuacji udowodnić, że jest wręcz przeciwnie i uniknąć ostrego konfliktu?

W jaki sposób konstruktorzy bomb ekologicznych stosują patenty prawne w Polsce?

W moim odczuciu proceder zwożenia śmieci do Polski był wynikiem działania lobbystów. Stworzono taki przepis prawny, który niby pod płaszczykiem obiegu zamkniętego rzekomo miał ułatwić przeróbkę odpadów. Dlatego ja jestem mocno sceptyczny w stosunku do praktyki w zakresie gospodarki obiegu zamkniętego, uważam, że są pewne rodzaje odpadów niebezpiecznych, które muszą leżeć na składowisku odpadów i żadni „magowie” nie powinni się nimi zajmować, ponieważ ich przetwarzanie stanowi wielkie zagrożenie dla zdrowia i życia ludzi oraz dla środowiska.

Prawda jest niestety taka, że komuś chyba musiało zależeć, by wprowadzić przepisy prawa, które promują najbardziej prymitywne działania i firmy, którym – chociaż nie dysponują żadnym potencjałem intelektualno-technologiczno-finansowym – pozwala się na zarejestrowanie działalności polegającej na przeróbce odpadów. Tacy „biznesmeni” nie muszą mieć nawet żadnego uszczelnionego placu do magazynowania odpadów niebezpiecznych z zamkniętą infrastrukturą. Oni dzierżawią i tylko bardzo rzadko kupują zaniedbane nieruchomości od samorządów i prowadzą ten swój „odpadowy” pseudo-biznes w myśl przepisów o wolności gospodarczej i polewają to marketingowym sosem prowadzenia polityki recyclingowej. Tacy „magowie” otwierają biznesy pomiędzy ludzkimi siedliskami, blisko szkół i przedszkoli. Gdy ludzie zaczynają się orientować, że ten „biznes” jest szkodliwy dla ich dobrostanu, atmosfera wokół niego gęstnieje i wtedy dziwnym zbiegiem okoliczności następuje pożar tymczasowego składowiska odpadów.

To know-how spalania odpadów nie jest niczym nowym. Do perfekcji opanowała je mafia włoska, która namiętnie skupowała grunty, opuszczone obiekty, w których składowała odpady a następnie je podpalała. To know-how trafiło do Polski z Zachodu. Być może w Polsce zorganizowane grupy przestępcze znalazły najsłabsze ogniwo i zaczęły brutalnie stosować ten patent, gdyż świadomość urzędników była i nadal jest mała.

Władze Włoch zmieniły i uszczelniły przepisy prawne, które pozwoliły zdławić tę plagę podpaleń, jakie przez wiele lat gnębiły ten kraj.

Jaki jest profil konstruktora bomby ekologicznej? Czy on działa sam? Skąd pochodzi?

To są bardzo dziwni ludzie o niezwykle obniżonej wrażliwości społecznej i zerowej świadomości ekologicznej. Ja w gronie moich kolegów po fachu ale też wspólnie z dziennikarzami i społecznikami, wielokrotnie zastanawialiśmy się, jak tacy osobnicy funkcjonują, gdyż normalny człowiek nie mógłby spać, mając świadomość, że zwozi odpady niewiadomego pochodzenia i pakuje je Bogu ducha winnym ludziom w pobliżu ujęć wody, placówek oświatowych dla dzieci, a potem następuje „samozapłon” tych odpadów. Tych przypadków w naszym kraju jest zbyt wiele. To są osoby całkowicie bezrefleksyjne, które mają wiedzę, że należy wydzierżawić grunty, najlepiej by były to grunty stanowiące własność Skarbu Państwa. Następnie zakłada się spółkę, która wynajmuje ten teren innej spółce, najczęściej zarejestrowanej na jakiegoś słupa, który zazwyczaj nie ma zielonego pojęcia, o co chodzi. Taka spółeczka ma zerową wartość, gdyż w Polsce wystarczy pięć tysięcy złotych, by założyć spółkę z o.o.

Od tego momentu następuje zwożenie jak największej ilości śmieci w jak najkrótszym czasie po to, by – kiedy ludzie zorientują się, co się dzieje w ich sąsiedztwie – móc szybko zamknąć ten biznes. Raptem okazuje się, że spółka operator składowiska jest w stanie upadłości, podobnie jak spółka, która ten teren podnajmowała.

Czym kieruje się konstruktor bomby w doborze lokalizacji? To zapewne wymaga kontaktów na poziomie gminy?

Wydaje mi się, że konstruktorzy działający na terenie naszego kraju nieustannie wyszukują nowych lokalizacji. Autor książki „Gomorra” Roberto Saviano opisał, że we Włoszech zajmowali się tym ludzie po najlepszych włoskich uniwersytetach, nazywał ich „niuchaczami”, którzy wszędzie dostrzegali możliwości składowisk, a to w starych kamieniołomach, opuszczonych obiektach poprzemysłowych.

Ten sam patent zapewne jest stosowany w Polsce, pewnie „niuchacze” jeżdżą po całym kraju wyszukując opuszczonych nieruchomości po dawnych PGR-ach, kółkach rolniczych, opuszczone place przemysłowe, wyrobiska, żwirownie, silosy. Idealnie jeśli takie miejsca byłyby ogrodzone i znajdowały się na uboczu. Dobrym przykładem są tereny pod dawnej rafinerii w Gorlicach, która zbankrutowała, zanieczyściła środowisko, a grupa przestępcza ze Śląska i Małopolski zwiozła tam odpady. Władze wydały 50 mln złotych, by zutylizować pięć tysięcy ton odpadów. Nie wiadomo, ile tych niebezpiecznych substancji tam jeszcze zostało – to są informacje jakimi dysponuję na początek października 2021 roku.

Czy samorządy lokalne ulegają wdziękom i urokom osobistym konstruktorów bomb ekologicznych?

Rzekłbym, że niezwykle chętnie ulegają. To nawet szokujące, jak łatwo ulegają –

w bardzo wielu gminach tamtejsi włodarze nabierają się na bardzo prymitywne socjotechniki ludzi, którzy ładnie ubrani, w pięknych samochodach przyjeżdżają do odległych miejscowości i wręczają wizytówki oświadczając, że są osobistymi wysłannikami inwestorów.

Ich opowieści o innowacyjnych, rzekomo opatentowanych, a nawet uzyskujących dofinansowanie państwowe metodach przetwarzania odpadów budzą powszechny zachwyt a nawet uwielbienie. To, że często są to pozbawione sensu i naukowych podstaw opowieści „z mchu i paproci”, nie ma znaczenia, bo zazwyczaj ich odbiorcy nie mają fachowej wiedzy i nie proszą o poradę fachowców. Nikt też nie sprawdza historii działalności firmy i jej danych finansowych.

Nie należy się temu dziwić, gdyż Polska poza wielkimi miastami jest nadal biedna i potrzebuje inwestycji przemysłowych, by tworzyć nowe miejsca pracy. Mam wrażenie, że bardzo często władze gminne i powiatowe były zbyt łatwowierne. Powiem więcej, chyba nie ma regionu naszego kraju, który nie dał się uwieść takimi wysłannikom. Pod tym względem Polska jest jednorodna. Gdyby nasz kraj dysponował administracją kompetentną i świadomą, to organy dokonałyby prześwietlenia takiego inwestora, jego pięknej, nierzadko państwowotwórczej nazwy, jego kapitału, osiągnięć, referencji, etc.

Nierzadko takie firmy powstały parę dni przed wizytą u zachwyconego wójta czy burmistrza, ale podobne problemy ma „stara” Unia. Włodarze nawet dużych miast mają problemy z wielkimi koncernami, które otrzymują od państwa dotacje na innowacje. Mamią jakimiś niestworzonymi rzeczami, niesamowitymi technologiami, których nie zastosowano wcześniej. Rzekomo wybrane miasto stanie się słynne w całym świecie dzięki tej technologii, która nigdy wcześniej nie była stosowana w przeróbce odpadów niebezpiecznych.

Jakie są ulubione materiały wykorzystywane przez konstruktorów bomb ekologicznych?

Najczęściej są to odpady, które na Zachodzie są trudne do usunięcia, np. odpady przemysłowe, farby, lakiery, barwniki, rozpuszczalniki, odczynniki chemiczne, ale też co dziwne zwykłe odpady. Nie zdajemy sobie sprawy z ilości odpadów, jakie bogate państwa Zachodu wysyłały lub wysyłają do krajów biednych jak Chiny czy Filipiny.

Z jednej strony Zachód nieustannie prawi o ekologii, ochronie całego świata, a z drugiej strony stosuje podwójne standardy.

Osobiście bardzo boję się zalewu śmieciami i odpadami po powodziach, jakie późnym latem i wczesną jesienią 2021 roku nawiedziły Austrię, Niemcy, Holandię, Belgię. Są zdjęcia pasma autostrady o długości 8 kilometrów, przeznaczonej na składowanie rupieci z tych dziesiątków tysięcy domów, budynków. Co się z nimi stanie? Jak polskie władze zamierzają się przygotować do importu przez cynicznych przedsiębiorców zarówno polskich jaki i zagranicznych, twierdzących, że będą tu rozwijać nowe technologie i super innowacyjne rozwiązania? Obawiam się, że w wybranych miejscach pojawią się piękne tablice informacyjne, a po nocach będą zakopywane popowodziowe odpady i później na koszt polskiego podatnika będą te rupiecie latami utylizowane.

Czy posiada Pan ranking polskich bomb ekologicznych, które powinny zostać jak najszybciej usunięte?

Mój ranking obejmuje raczej dawne zakłady przemysłowe, które zanieczyściły środowisko w wyniku swojej działalności, a potem nic nie zrobiono, by te tereny posprzątać. Na pierwszym miejscu są dawne Zakłady Chemiczne Zachem w Bydgoszczy. Zakłady chemiczne od zakończenia drugiej wojny światowej produkowały całe spektrum substancji chemicznych, związków organicznych i zanieczyściły obszar nawet czterdziestu kilometrów kwadratowych. Zanieczyszczenie substancjami rakotwórczymi i mutagennymi jest nadal bardzo duże. Tysiące mieszkańców od lat nie może doczekać się od kolejnych ekip rządzących miastem, jak i na szczeblu rządowym, działań poprawiających ich los.

Mam listę dwudziestu najpotężniejszych bomb ekologicznych, nie ująłem w moim spisie miejsc, które systemowo powinny być załatwione na poziomie gminy lub powiatu. Na tej liście są zakłady chemiczne, metalurgiczne, huty, kopalnie. To lista priorytetów, które z puli środków państwa powinny być utylizowane jak najszybciej.

Na Zachodzie jest zazwyczaj pełne następstwo prawne, a w Polsce te zakłady były państwowe, po 1989 roku były prywatyzowane, większość z nich upadła, więc nie ma już następcy prawnego. Niektóre zakłady zostały przejęte na początku XXI wieku przez prywatnych przedsiębiorców, którzy przekonują, że dopiero od niedawna funkcjonują i nie mogą prawnie odpowiadać za niektóre działania, podjęte w czasach PRL. Ci przedsiębiorcy kompletnie nie poczuwają się do tego, by teren, który teraz do nich należy, był przez nich sprzątany.

Szacuję, że w Polsce jest co najmniej 2,5 do 3 tysięcy małych składowisk odpadów, ale ile dokładnie ich jest, tego nie wiadomo, gdyż Ministerstwo Środowiska do dziś nie chce przekazać dziennikarzom listy lokalizacji tych małych bomb ekologicznych, twierdząc że to są jedynie materiały robocze. Trzeba mieć na uwadze fakt, że na tej liście były też podmioty, które prawidłowo działały, uczciwie prowadząc swoją działalność na podstawie tych samych przepisów co podmioty, które parały się oszustwem. Podawanie listy niezweryfikowanych bombek ekologicznych z tymi solidnymi przedsiębiorstwami grozi tym, że Ministerstwo Środowiska mogłoby mieć poważne sprawy sądowe o pomówienie. Nie wolno a priori zakładać, że każdy, kto uzyskał pozwolenie na przetwarzanie odpadów jest przestępcą.

Czy w Polsce istnieje kodeks dobrych praktyk w zakresie ścigania i rozbrajania bomb ekologicznych?

Powtarzam, w Rzeczpospolitej Polskiej nic nie istnieje, nie ma żadnych przepisów. Tu wszystko odbywa się na zasadzie wolnoamerykanki, jak się coś zapali, to wszyscy się zjawiają, a gdy się wypali, to już nie ma nikogo. To jest rzeczywisty kodeks praktyk w naszym kraju. Jeśli ludzie w miejscu zdarzenia nie cisną władz, samorządy ignorują i zapominają o problemie.

To zabija sprawczość małych społeczności, gdyż jeśli taki problem występuje w dużym mieście, to o ile tylko ludzie się przebudzą i nacisną na swoich przedstawicieli, władze biorą się do roboty i ogarniają temat. W małych gminach społeczność lokalna może nawet dokonać sztafety pokoleniowej przy problemie, jaki chce rozwiązać, a mimo to kolejne ekipy samorządowe będą kompletnie ignorować ich wnioski i dowody. Bo ile głosów mała społeczność ma w czasie wyborów? Bardzo mało.

Dobrze to widać na przykładzie Zachem-u, gdzie w bezpośrednim sąsiedztwie zakładów mieszka około tysiąca ludzi, a bydgoscy politycy mogą kalkulować, czym jest nawet te powiedzmy siedemset głosów w wyborach w mieście, które liczy 354 tysiące mieszkańców? Czy to oznacza, że włodarze Bydgoszczy mogą z tego powodu to miejsce przekształcić w totalną „kloakę”? Jak miejscowi mają walczyć o swój dobrostan przy takim podejściu najbliższych im władz samorządowych?

Jaka instytucja Rzeczpospolitej Polskiej jest najbardziej skuteczna w walce z patologią bomb ekologicznych?

Obawiam się, że nie jestem w stanie powiedzieć, że mamy taką instytucję. To jest walka, która jest przegrywana każdego dnia. Nie widać żadnej jaskółki, jakichś zmian na lepsze.

Powinniśmy brać przykład z kraju zbliżonego do nas mentalnie czyli od Włochów. Oni w pewnym momencie musieli powołać Policję Ekologiczną. Musimy w Polsce wykształcić aparat ścigania przestępstw ekologicznych w organach ścigania, a nie w urzędach, gdyż polski urzędnik nigdy nie będzie tak skuteczny jak funkcjonariusz. Urzędnicy w Polsce co do zasady są niewydolni, nie potrafią sobie radzić z tego rodzaju przestępstwami. Wydaje mi się, że w oparciu o istniejące przepisy prawa dałoby się scedować zakres obowiązków na istniejące służby, ale to też jest kwestia wykształcenia i wiedzy.

Podobno Policja Państwowa wraz z Głównym Inspektoratem Ochrony Środowiska uruchomiła studia w zakresie eko-przestępstw. To wymaga unikalnej specyficznej wiedzy specjalistów i ekspertów, która musi być stosowana ale też nowoczesnego zaplecza laboratoryjnego. Nasze państwo trwa od wielu lat w błogim stanie świadomości, wypiera ze swojej świadomości fakt, że służby ochrony środowiska są skandalicznie wręcz niewydolne. Próbuje je bronić za wszelką cenę, nawet za cenę prawdy i logiki oraz cenę skrzywdzenia lokalnych społeczności. Ja nie mam zamiaru atakować służb ochrony środowiska, ale ktoś musi im uświadomić, że problemem tej niewydolności są one same. Dlaczego tyle lat wszyscy twierdzą, że wszystko jest w porządku, a same służby nie potrafią się przyznać, że tak nie jest? Czemu one nie umieją dokonać pomiarów na miarę XXI wieku, tkwią w metodologii z przełomu XIX i XX wieku?

Czemu przez tyle lat nie utworzono laboratorium, które w ciągu 24 godzin zbadałoby próbki z bardzo niebezpiecznymi substancjami? Przecież jest tyle przypadków bardzo szybkiego zacierania dowodów przez eko-przestępców. Podniesiono jedynie kary za przestępstwa ekologiczne. Mówi się o tym jak o wielkim osiągnięciu, ale to są jedynie działania populistyczne, gdyż by kogoś solidnie ukarać, najpierw należy udowodnić mu winę, a tego polskie służby nie potrafią.

Przestępstwa, które są w toku, najczęściej nie podlegają karze, nasze państwo od lat deklaratywnie głosi, że coś robi w tym kierunku, ale tak naprawdę jest to fikcją. Trzeba jak najszybciej dokonać głębokiej reformy służb ochrony środowiska i powołać nie „formalno-papierową”, ale sprawczą i przede wszystkim skuteczną agencję ochrony środowiska, np. na wzór amerykańskiej Environmetal Protection Agency (EPA).

Ilu Polaków mieszka w pobliżu bomb ekologicznych?

Według mnie w zasięgu niekorzystnego oddziaływania różnego rodzaju zanieczyszczeń, w tym pochodzących z prawdziwych bomb ekologicznych, może mieszkać nawet kilka milionów Polaków. Nasze państwo nie ma takich danych, a nawet za czasów PRL-u były one dostępne.

Według oficjalnych danych z 1988 roku jedna trzecia populacji polski (12,3 mln ludzi) mieszkała na terenach, które można było uznawać za obszary katastrofy ekologicznej. Tych terenów nie oczyszczono, upadły tylko zakłady odpowiedzialne za wieloletnie emisje zanieczyszczeń do środowiska, po których zostały jednakże odpady i skażenie gleb i gruntów oraz wód podziemnych.

W ogóle warto może podnieść kwestię, że żyjemy w czasach bardzo silnej „chemizacji” środowiska i naszego otoczenia. Ilość chemikaliów stosowanych w różnych celach jest bardzo duża, a o ich niekorzystnych skutkach dowiadujemy się nawet po kilkudziesięciu latach od ich dopuszczenia na rynek. Nawet we krwi niedźwiedzi polarnych czy w drobnych żyjątkach w głębokich oceanicznych rowach wykrywane są szkodliwe substancje stworzone przez człowieka, których nie powinno tam być. Nie ma już chyba na całym naszym globie obszarów kompletnie czystych tylko raczej mniej lub bardziej zanieczyszczone.

Jak Czytelnik naszego Tygodnika może sprawdzić, czy jest w tej grupie?

Niestety, nie ma żadnego wiarygodnego źródła informacji w tym zakresie. Wszelkie wykazy, dostępne na stronach Ministerstwa Środowiska lub przedstawiane przez jego odpowiednie jednostki, są niepełne i zawierają według mnie nie te tereny i obiekty, które tam być powinny. Społeczeństwo też chyba te kwestie mało obchodzą, bo ostatnio przeczytałem artykuł o rodzinie, która na dawnym składowisku, wbrew problemom technicznym, zbudowała dom. I to pomimo że w wykopach fundamentowych znajdowano przeróżne śmieci czy nawet beczki z wyciekającą smołą.

Wydźwięk artykułu, który całkowicie pomija kwestie zagrożeń zdrowotnych i dla życia tych ludzi, jest skrajnie nieodpowiedzialny. Wskazuje się ten przykład jako świadectwo sprawności technik budowlanych, które otwierają oczy „niedowiarkom”, że proszę, da się, dom stoi, ściany się nie walą, tynki nie odpadają. Ludzie nieinformowani o zagrożeniach lub karmieni takimi „osiągnięciami” nie biorą pod uwagę, że mogą później ponosić straszliwe konsekwencje skażenia środowiska. Chcą mieć dom czy mieszkanie, a sąsiedztwo potencjalnej „bomby ekologicznej” ich nie interesuje. Są jednak świadomi obywatele, którym musimy dostarczać rzetelnej wiedzy i dla nich mam prostą radę, po pierwsze niech sięgną po listę 80 największych trucicieli z 1990 roku oraz niech spróbują prześledzić historię użytkowania działki w przeszłości. Jest to trudne, bo niestety pamięć ludzi jest bardzo krótka, ale jest to możliwe i warto to zrobić dla swojego bezpieczeństwa i własnej rodziny.

Jaki jest szacowany wagomiar bomb ekologicznych w Polsce (według Pana metodologii pomiaru) i szacowany koszt ich utylizacji?

Bomba ekologiczna to nazwa kompletnie zdewaluowana i nacechowana ogromnym bagażem emocji przy zerowej treści informacyjnej. Według mnie konieczne jest odejście od tego pojęcia i zastąpienie go pojęciem „teren silnie zanieczyszczony” lub „teren stwarzający poważne zagrożenia dla ludzi i środowiska”. Trzeba stworzyć metodologię oceny skali tego zanieczyszczenia i zagrożenia, a następnie dla listy rankingowej tych miejsc i obiektów wdrażać przemyślane programy naprawcze. Bo tych miejsc nie powinniśmy się bać,  potrafimy bowiem je skutecznie rozbroić i ochronić zamieszkujących w ich sąsiedztwie ludzi, a także oczyścić środowisko.

Zamiast przemyślanej metodyki, procedur i mądrego prawa Ministerstwo Środowiska prowadzi prace nad specustawą, która ma rozwiązać problem.

Nie wiadomo, jak to się stanie i pojawiają się też liczne kontrowersje i kwestie dyskusyjne. Ministerstwo Środowiska proponuje np. pojęcie „wielkoobszarowego ogniska zanieczyszczeń”, które jest nie tylko po raz kolejny kompletnie nieprecyzyjne, ale też wiadomo, że to nie rozmiar ma znaczenie. Tak że długa droga jeszcze przed nami a rządzącym zdaje się, że już są blisko mety. Obawiam się, że nowe, proponowane regulacje nic nie zmienią, a raczej nawet pogorszą obecną już i tak beznadziejną sytuację. 

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 97 / (45) 2021

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Ekologia # Zdrowie

Być może zainteresują Cię również: