Felieton

W poszukiwaniu dobra – Maria Kwaśniewska, łodzianka, która nie bała się Hitlera

Maria Kwaśniewska trzymająca oszczep
Maria Kwaśniewska, fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Weronika Kursa

Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 285 / (24) 2025

Wiele jest zła na świecie, a tym samym wiele się mówi o złych wydarzeniach. Nieomal każdego dnia jesteśmy bombardowani negatywnymi wiadomościami. Potakujemy ze smutkiem głowami, że tak już jest, bo w końcu „piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj”. Jak zatem przejść przez to piekło i nie stać się diabłem? Jak mówić o dobru, nie popadając przy tym w moralizatorstwo? Przecież historie o złu są o wiele ciekawsze – stąd, jak sądzę, tak wielka popularność kryminałów pod postacią wciągających książek i seriali; jak również wszechobecne analizowanie osobowości psychopatycznych, toksycznych. Na szczęście Teatr Powszechny w Łodzi nie poszedł tą drogą, decydując się na zrealizowanie kolejnej sztuki (obok poruszających „Biedermannów” czy dowcipnego „Chciałem być”), pokazującej tematy i postaci ważne dla miasta. Tym razem chodzi o Marię Kwaśniewską, która w okrutnych czasach szukała w ludziach dobra i sama to dobro niosła.

Sztuka „Maria” w reżyserii Adama Orzechowskiego wywarła na mnie ogromne wrażenie. Szczególnie poruszyły mnie słowa, które padły właściwie na sam koniec, a które wydają się nie współgrać z tendencjami naszego konsumpcyjnego, skoncentrowanego na „ja” świata. Brzmiały mniej więcej tak: „szczęścia i sensu nie znajdziemy w sobie. Znajdziemy je w innych, w pomaganiu innym. W sobie znajdziemy chaos, smutek, czasem rozpacz”. Jak wielką niepopularnością mogą cieszyć się tego typu słowa w dzisiejszych czasach, kiedy to zewsząd namawiani jesteśmy do szukania szczęścia w samych sobie! Często promuje się wręcz toksyczną miłość do samego siebie poprzez internetowe „złote” myśli w stylu: „gdy zdasz sobie sprawę ze swojej wartości, przestaniesz dawać ludziom zniżki”.

Tymczasem wydaje mi się, że zamiast zdrowej asertywności i poczucia własnej wartości coraz częściej promuje się najzwyklejszy egocentryzm.

Nie będę jednak w tym momencie zastanawiać się nad szukaniem złotego środka w tej kwestii, chodzi raczej o to, że w obliczu tego typu modnych treści, mówienie o szukaniu sensu życia w innych, a nie w sobie, jest niecodzienne, ale jakże, w mojej opinii, wartościowe.

„Mamy stać i patrzeć jak zło zwycięża? (…) Przenigdy!”

Zanim jednak na dobre popłynę w odmęty subiektywnych refleksji na temat dobra, przedstawię pokrótce postać Marii Kwaśniewskiej (1913-2007) – polskiej lekkoatletki, reprezentantki naszego kraju w siatkówce i koszykówce, czternastokrotnej mistrzyni m.in w skoku w dal, trójboju i pięcioboju oraz – co najważniejsze dla poruszanego tu tematu – brązowej medalistki igrzysk olimpijskich w Berlinie w rzucie oszczepem w 1936 r.  To właśnie tam, na tych igrzyskach propagandy, została zrobiona słynna fotografia m.in. Marii z Hitlerem, dzięki której później udało jej się uratować wiele istnień ludzkich. Ale po kolei.

Berlin stał się gospodarzem Letnich Igrzysk Olimpijskich w 1936 r., pomimo głosów sprzeciwu – brutalność reżimu narodowych socjalistów znana już była opinii publicznej. Mimo tych protestów, olimpiada dochodzi jednak do skutku, zaś Międzynarodowy Komitet Olimpijski (MKOL) uzyskuje zapewnienie o dopuszczeniu do olimpiady sportowców pochodzenia żydowskiego. Nawet w niemieckiej kadrze narodowej pojawia się Helene Mayer, mająca właśnie żydowskie pochodzenie. Domyślamy się jednak, że w 1936 r. jest to tylko gest symboliczny… Podobnie w symbolicznym, a właściwie propagandowym geście z ulic Berlina znikają na czas olimpiady tablice informujące o zakazie wstępu Żydów w określone miejsca.

Igrzyska pozorów ruszają.

To właśnie wtedy, polska lekkoatletka zdobywa brąz, co obserwuje z loży honorowej Adolf Hitler, który postanawia osobiście pogratulować zawodniczkom. I w tym momencie dochodzi do słynnej „wymiany zdań” tych dwojga, gdyż Hitler powiedział: „gratuluję małej Polce”, a ta bez zastanowienia odparła: „wcale nie czuję się mniejsza od pana”. Przy zdarzeniu był obecny m.in. minister propagandy, Joseph Goebbels. Prasa niemiecka wybrnęła z kłopotliwej dla Hitlera sytuacji, podając, że gratulował on „małej Polsce”. Pamiątką po tym wydarzeniu pozostaje wspólna fotografia zwyciężczyń z Adolfem Hitlerem, która niebawem stała się przepustką do życia dla wielu istnień uratowanych przez Marię Kwaśniewską.

Fotografia – przepustka do wolności, przepustka do życia

Gdy wybucha II wojna światowa, Maria przebywa we Włoszech, gdzie jest na stypendium, przygotowując się do Igrzysk Olimpijskich w Helsinkach w 1940 (które nie dojdą jednak do skutku). To szczytowy moment jej kariery sportowej, wymieniana jest w gronie kandydatek do olimpijskiego złota. A jednak na wieść o napaści Niemiec na Polskę bez zastanowienia opuszcza bezpieczne wówczas Włochy i wraca do kraju.

„Przyjechałam do kraju pod prąd. Już się mówiło o wojnie, więc mogłam zostać. Wszyscy mnie do tego namawiali, ale ja nie chciałam. Na granicy w Zebrzydowicach patrzyli na mnie trochę jak na wariata. Tabuny ludzi wyjeżdżały z kraju, a ja wracałam do Warszawy, chociaż nie bardzo miałam czym i jak” – wspominała po latach.

W okupowanym kraju pomaga, jak potrafi. Jako sanitariuszka przewozi rannych żołnierzy z okopów do szpitali, za obronę Warszawy później zostanie odznaczona Krzyżem Walecznych. Działa w ruchu oporu.

Przede wszystkim jednak wyprowadza więźniów z obozu przejściowego w Pruszkowie za pomocą „magicznej” fotografii z Hitlerem.

Żandarmi zapewne nie wiedzieli, kim jest Maria Kwaśniewska, ale w obliczu kobiety osobiście znającej Führera nie stawiają oporu, salutując i wpuszczając ją na teren obozu. I w ten sposób Kwaśniewska wyprowadzała najpierw po kilku, a później całymi grupami więźniów na wolność.

„Wyprowadzałam ludzi na zewnątrz do Pruszkowa, potem brałam do Podkowy Leśnej do domu. W moim domu miałam obóz przejściowy”.

Nie wiadomo dokładnie ilu ludzi zawdzięcza jej życie, z pewnością byli wśród nich: pisarz Stanisław Dygat oraz powieściopisarka Ewa Szelburg-Zarembina. 

„Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”

Najlepszy czas dla uprawiania zawodowego sportu mija Marii podczas wojny, kiedy jednak bez zawahania oddaje się innej aktywności, do której podjęcia nawet w czasach pokoju nie ma tłumu chętnych – pomaganiu bliźnim. Na szczęście, żyjąc w czasach pokoju, nie umiemy sobie wyobrazić tych wszystkich trudnych wyborów, jakich dokonywali ludzie w tak okrutnych czasach, na szczęście – i oby tak zostało – nie musimy sobie tego wyobrażać. Choć oczywiście chętnych do osądów moralnych nie brak nigdy. A przecież, jak pisała nasza noblistka, „tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”…

Myślę, że nie będzie górnolotnym stwierdzenie, że test z człowieczeństwa został przez Kwaśniewską zdany.

Na pograniczu „hagiografii” – „Powidoki” Wajdy

Co do samej sztuki w Teatrze Powszechnym w Łodzi – niezmiernie ucieszyło mnie, że twórcy nie poszli w wybudowanie pomnika trwalszego niż ze spiżu, czyli innymi słowy, w bezkrytyczne ukazanie postaci jako świętej.

Tutaj granicę smaku łatwo przekroczyć, co stało się, w moim odczuciu, w wypadku ekranizacji życia innej związanej z Łodzią postaci – Władysława Strzemińskiego. Odniosłam wrażenie, że Andrzej Wajda w przesadnie nieskazitelny sposób ukazał postać artysty w „Powidokach”, pomijając niewygodne wątki. Takim wątkiem z pewnością było piekło jego małżeństwa z Katarzyną Kobro. Piekło, które on sam urządzał. Można oczywiście spierać się o to, czy należy mieszać wątki prywatne z tymi „publicznymi” czy „zawodowymi”, jednak w wypadku kiedy zarówno Kobro jak i Strzemiński są artystami wnoszącymi wkład w rozwój kulturalny kraju, należałoby chociaż utemperować swego rodzaju hagiograficzne zapędy względem jednego z nich. Tym bardziej, że Strzemiński przyczynił się do zrujnowania kariery Kobro (a więc w grę wchodzi także aspekt zawodowy).

Być może ta dysproporcja raziła mnie tym bardziej, że wcześniej poruszyła mnie sztuka „Kobro” w Teatrze Nowym w Łodzi w reżyserii Iwony Siekierzyńskiej, ukazująca artystów z perspektywy ich córki, Niki Strzemińskiej, a więc z perspektywy naocznego świadka piekła skrywanego przez ściany ich domu. Ponadto „Powidoki” oglądałam przebywając we Francji, gdzie tytuł filmu przetłumaczono dosłownie na „Niebieskie kwiaty”. Jest to istotne o tyle, że w fabule pełnią niebagatelną rolę – niedopowiedzianego symbolu małżeństwa Strzemińskich, bo – choć Władysław nie pofatygował się na pogrzeb żony, później złożył na jej grobie ukochane przez nią niebieskie kwiaty, co w dziele Wajdy jest jedynym wyraźnym odniesieniem do ich relacji, a jednocześnie jedną z ostatnich scen, domykającą opowieść.  

Zwyczajna niezwyczajność

Wracając jednak z morza dygresji ku wątkowi głównemu – twórcy „Marii” nie poszli w hagiografię i chwała im za to! Sami realizatorzy spektaklu stwierdzili, że sztuka nie będzie laurką ani pomnikiem Kwaśniewskiej, chcieli bowiem stworzyć „portret człowieka z całą złożonością jego charakteru i «zwyczajnym» życiem codziennym”.

Ukazali więc również m.in. jej niełatwe relacje z córką, która narzekała na to, że nie ma „normalnej” matki tylko taką, co, mówiąc w uproszczeniu, woli pomagać całemu światu, a nie zajmuje się najbliższymi. Chodziło bodajże o sytuację, w której dziewczyna chciała dostać nową sukienkę, ale Kwaśniewska nie miała na to pieniędzy, bo dała je bardziej potrzebującym i próbowała ukoić nerwy córki, tłumacząc, że inni mają gorszą sytuację i trzeba pomóc. Pokazane zostały także rozterki Marii, katoliczki, w obliczu rozwodu z pierwszym mężem.

Rozwiedziona święta, mająca konflikty z dziećmi? Zaburzyłoby to obraz, gdyby jego celem było ukazanie osobowości bez skazy.

A jednak chodziło o pokazanie dobra w „zwykłym” człowieku. Próby niesienia tego dobra. Próby odnajdowania tego dobra. Po prostu.

Mottem dla przedstawienia miała być jedna z wypowiedzi lekkoatletki: „Przede wszystkim kocham ludzi. Ludzie nie są doskonali, bywają źli i co z tego? Mamy stać i patrzeć, jak zło zwycięża? Mamy uciekać, gdy kogoś biją, gdy komuś potrzeba naszej pomocy? Mamy żyć wyłącznie własnymi sprawami, robić szmal, kariery i nie przejmować się innymi, ludzką biedą, ludzkimi nieszczęściami? Przenigdy! Nie na tym polega życie”.

Reżyser, Adam Orzechowski, dopowiada: „Dobro jest mało spektakularne, teatr woli ludzi odtrąconych, słabych, zapomnianych, zjawiska patologiczne. Postawa naszej bohaterki zaprzecza światu, który jest nastawiony na siebie”.

Nie każdy zdolny jest do wielkich czynów i nie należy też tego oczekiwać.

Niektórzy być może zdolni są głównie do złych, jak Hitler, który w scenie koszmaru sennego Marii złowieszczo dopytuje, czy gdyby u bram raju pokazał swoją fotografię z nią, to czy zostałby do niego wpuszczony…

Z pewnością nie powinno się zbyt łatwo oceniać, a wystarczy choćby przejrzeć fora internetowe pod jakimkolwiek tematem: anonimowych, często okrutnych sędziów nie brak. Oczywiście, każdy powinien mieć prawo do wyrażenia własnej opinii, byłoby jednak o wiele lepiej i ciekawiej, gdyby opinie te cechowała chociażby otwartość umysłu.

Maria Kwaśniewska była zwykłą dziewczyną, która wypracowała swój sukces zawodowy, a następnie, w szczytowym okresie, gdy mogła pozostać na Zachodzie bezpieczna i w miarę możliwości kontynuować karierę, wróciła do piekła wojny i pomagała ocalić „skrawek nieba” w tym piekle. Gdy osoba z takimi doświadczeniami mówi, że szczęścia nie odnajdziemy w sobie, lecz w innych, w pomaganiu im; że życie nie polega na robieniu szmalu i nieprzejmowaniu się ludzkimi dramatami – możemy chyba bez większych wątpliwości uwierzyć w sens tych słów. Mają one pokrycie w czynach, nie są pustymi sloganami.

Jak wspomniałam na początku, nie odnajdziemy w sztuce Teatru Powszechnego moralizatorstwa. Wydaje mi się, że twórców cechuje wspomniana otwartość umysłu – widzowie nie poczują się nakłonieni do czynienia wielkich rzeczy. Może chociaż (oby) lekko zainspirowani do spojrzenia nie tylko w kierunku zła tego świata, ale również w kierunku mniej oczywistego dobra.

Może chociaż na własnym polu każdy z nas mógłby spróbować czynić dobro. A dobro nie musi ograniczać się do wielkich czynów. To także drobnostki, a podobno życie składa się z drobiazgów.

Bunt przeciwko złu

Albert Camus powiedział kiedyś „buntuję się, więc jesteśmy”. Szczególnie zapamiętałam to zdanie, bo mimowolnie chciałoby się je poprawić: buntuję się, więc jestem. Nie wchodząc w kontekstualne szczegóły traktatu filozoficznego „Człowiek zbuntowany”, z którego pochodzą te słowa, myślę, że nie wyrządzę szkody temu świetnemu nobliście, jeśli zinterpretuję je tutaj po swojemu.

Przenosząc je do omawianego tu zagadnienia, mogłabym zrobić więc następującą parafrazę: buntuję się przeciwko złu, więc jesteśmy.

Skoro „buntuję się” a nie „buntujemy się” – oznaczać to może tyle, że nie czekam na działanie innych. Nie czekam na doping. Działam samodzielnie, bez oglądania się na innych.

I wydaje się, że Kwaśniewska nie potrzebowała żadnej zachęty ze strony innych, by rzucić wszystko i wrócić do ogarniętego wojną kraju, by spróbować na coś się przydać w walce ze złem. Na ile mogła, sama rozpoczęła walkę, zbuntowała się i pomogła innym.

To do tych, których ocaliła, należałaby druga część tego zdania – „więc jesteśmy”. Zbuntowała się, więc byli. Przeżyli, Maria dała im przepustkę do życia.

Źródła:
Maria Kwaśniewska i historia jednej fotografii, dostęp: 02.05.2025;
Łódź. W Teatrze Powszechnym spektakl o łodziance, która nie bała się Hitlera, dostęp: 02.05.2025;
Małgorzata Czyńska, „Kobro. Skok w przestrzeń”, Wydawnictwo Czarne, 2021.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 285 / (24) 2025

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Społeczeństwo i kultura

Być może zainteresują Cię również: