W tym mieście ktoś ma bardzo długie ręce

Z Przemysławem Paskiem, prezesem Fundacji Ja Wisła, rozmawiamy o pasji, jego nadwiślańskich działaniach, groźbach wobec niego i walce z warszawskimi urzędnikami.
Rozmowa pochodzi z publikacji „Kuźnia Kampanierów 2 – poradnik walczących społeczników”, wydawca Kuźnia Kampanierów oraz Instytut Spraw Obywatelskich, 2015
Paulina Lota: Powiedz, od czego się zaczęło twoje zainteresowanie Wisłą?
Przemysław Pasek: Zaczęło się w dzieciństwie. Spacery z dziadkiem, inscenizacja desantu na Czerniaków, łowienie ryb… I pierwsza wycieczka z kolegami. Mieliśmy sześć, siedem lat. Z dachu dwunastopiętrowego wieżowca zobaczyliśmy Wisłę i zapadła decyzja: idziemy. Byliśmy malutcy, a przeszliśmy kawał drogi, z okolic ulicy Puławskiej dotarliśmy aż do Siekierek, w okolicach ulicy Rodzynkowej, gdzie jest taka betonowa główka, piaszczysta zatoka i do tej betonowej główki są przypięte trzy kompletnie zardzewiałe barki. To jest rok osiemdziesiąty, osiemdziesiąty pierwszy? Potem po wielu, wielu latach historia splecie mnie z tą barką drugi raz, bo to był „Herbatnik”, to on tam wtedy stał.
„Herbatnik” to początek Fundacji Ja Wisła.
Tak, ale to też początek mojego nowego życia.
W początkach XXI wieku miałem małą firmę, która nawet nieźle prosperowała, do czasu. Zaczęło iść coraz gorzej, firma coraz mniej działała i ja coraz mniej działałem, do tego stopnia, że na dwa lata wyautowałem się z życia. Przestałem zarabiać pieniądze, przestałem funkcjonować jak dorosły człowiek. Zredukowałem się. W tym czasie – to był gdzieś tak 2002, 2003 rok – mieszkałem tutaj niedaleko i chodziłem na spacery. Właśnie wtedy znalazłem „Herbatnika”.
„Herbatnik” to taka mała barka: 16 metrów długości, 3 szerokości, metr wysokości burty, otwartopokładowa, która kiedyś służyła do przewożenia kamieni, piasku i wikliny po Wiśle. Kiedy ją znalazłem, leżała pod mostem Łazienkowskim zatopiona, kompletnie zardzewiała, przykryta mułem… i… i co? I bardzo pięknie wyglądała – dla mnie. Na początku ją po prostu odwiedzałem. Wychodziłem z domu, żeby pobyć tutaj, przy niej. Gdzieś tam urodziła się taka więź, tak jakbym odwiedzał kogoś, kto jest… kto jest drzewem, kto jest kamieniem, kto jest przedmiotem nieożywionym, zaklętym, uwięzionym w czymś. Stąd też ta nazwa, bo nazwa nie odnosi się do ciasteczka, to jest taki idiom z grypsery więziennej – odnosi się do kolegi z celi, który siedzi z tobą 25 lat za „dziesione” i razem palicie papierosy. To był mój taki bezosobowy przyjaciel, dziesięciotonowa zardzewiała barka leżąca na dnie, tak jak ja wtedy leżałem na dnie – zardzewiały i kompletnie gdzieś na marginesie…
Postanowiłem wyłowić go spod wody. Kupiłem barkę za złotówkę i wziąłem się do roboty. Mam w sobie ogromną niezgodę na to, żeby coś, co według mnie jest wartościowe, uległo degradacji i zniszczeniu. Chciałem dać „Herbatnikowi” drugie życie. I zrobiłem to za pomocą wiaderka od farby emulsyjnej i dwóch łopat. Musiałem wylać 16 ton wody, uszczelnić 57 dziur poniżej linii wodnej, odkopać go całego, a do połowy był zapadnięty w mule. A potem podniosła się woda w Wiśle i „Herbatnik” zaczął pływać. Pomysł wtedy był taki, żeby popłynąć nim do Amsterdamu, to znaczy wsadzić tam silnik od mercedesa „beczki” i popłynąć. Ten pomysł wydawał mi się wtedy taki realny… malujemy „Herbatnika”, wsadzamy silnik od mercedesa „beczki” i płyniemy. Nawet zapisałem się na kurs motorowodny i zrobiłem patent, bo myślałem, że to już za kilka miesięcy. A to było dwanaście lat temu…
No i tak to się zaczęło. Najpierw na barkę przychodzili znajomi, potem znajomi znajomych, z czasem pojawiało się coraz więcej ludzi, zaczęły się koncerty, happeningi, przedstawienia robione przez niepełnosprawne dzieci. I zupełnie spontanicznie z barki, która miała popłynąć do Amsterdamu, stał się „Herbatnik” miejscem spotkań ludzi.

Posprzątaliśmy w Porcie Czerniakowskim, który wtedy był tylko kompletnie zapomnianym, zarośniętym wysypiskiem śmieci. Przyszli znajomi z rodzinami i zebraliśmy kontener – 12 metrów sześciennych śmieci. Skończyło się to straszną awanturą w Urzędzie Miasta, ponieważ teren jest miejski i ma go doglądać firma, która pobiera za to pieniądze. Potem sadziliśmy wierzby. Napisałem w swojej nieświadomości list do pani dyrektor Zarządu Terenów Publicznych na temat tego, co się dzieje na „Herbatniku”, że odbywają się koncerty, wydarzenia kulturalne, przychodzą tam warszawiacy i miło spędzają czas. I w dodatku jeszcze sprzątają ten teren. Odpowiedzią było wezwanie do usunięcia barki w ciągu siedmiu dni. Wkurzyłem się strasznie i napisałem pani dyrektor ZTP pismo pod tytułem „Jaki herb ma Warszawa i dlaczego jest to Syrenka?”. Odczepili się od nas na jakiś czas.
Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.
A fundacja? Jak powstała?
Niewiele wtedy wiedziałem o tym, jak działa Urząd Miasta ani że współpracuje z organizacjami pozarządowymi. Szczerze mówiąc, w ogóle nie wiedziałem, że istnieją jakiekolwiek fundacje, organizacje pozarządowe. Podczas jednego z koncertów podszedł do mnie jakiś człowiek i powiedział, że bardzo mu się podoba to, co tutaj robimy, i że chciałby mnie zaprosić na konferencję Europejskie Dni Ochrony Dziedzictwa Kulturowego. Przede mną występował dyrektor koncernu Daimler-Chrysler na Niemcy i opowiadał, jak jego firma rewitalizuje za miliony euro port na Renie po Bundeswehrze. Ja miałem opowiedzieć, jak za zero złotych robię nielegalne koncerty w Porcie Czerniakowskim na zardzewiałej barce, którą kupiłem za złotówkę. Byłem strasznie zestresowany, na szczęście przygotowałem to sobie i napisałem na kartce. To było moje pierwsze wypracowanie po maturze, pod tytułem „”Barka „Herbatnik” z Portu Czerniakowskiego – nadrzeczna kultura OFF, rewitalizacja przestrzeni publicznej na własną rękę”. I dostałem owacje na stojąco.
To poparcie od ludzi, którzy tam byli, było dla mnie bardzo ważne. Ministrowie, dyrektorzy biur miejskich, Stołeczny Konserwator Zabytków, autorytety, eksperci – mówili mi, że robię dobre rzeczy i żebym robił je dalej. To było ważne, dostałem potwierdzenie, że robię coś pożytecznego, od ludzi, z którymi dotychczas nie miałem kontaktu. To było jakieś uwiarygodnienie dla mnie.
Wtedy dotarło do mnie, że to, co robię, spełnia w 100% misję organizacji pozarządowej, tylko samej organizacji nie ma. Więc napisałem statut i 14 lutego 2005 roku zarejestrowałem Fundację Ja Wisła, której celem jest ochrona dziedzictwa kulturowego i środowiska przyrodniczego Wisły oraz promocja takich zachowań i działań, które umożliwiają kontakt z rzeką w sposób nieniszczący przyrody, krajobrazu, środowiska. W sposób dający możliwość zrozumienia tej rzeki.
Sformalizowanie Waszych działań pozwoliło w końcu starać się o dofinansowanie.
Tak, zarejestrowawszy fundację, mieliśmy szansę na otrzymywanie wsparcia z urzędu i zaczęliśmy się starać o to wsparcie. Na początku to były niewielkie dotacje, w 2005 roku dostaliśmy pierwszą – chyba pięć i pół tysiąca złotych. Zrobiliśmy wtedy pierwszą edycję KinoMostu. Przestrzeń na Cyplu Czerniakowskim pod mostem Łazienkowskim, bardzo fajny, designerski teren, wówczas była to czarna dziura. To było miejsce, gdzie mafia dzieliła się ze skorumpowanymi policjantami pieniędzmi za narkotyki. Cypel Czerniakowski był miejscem, gdzie odbywały się walki psów, gdzie zostało zabitych kilku ludzi. Kiedyś tacy panowie bez karków odwiedzili nas nawet na barce. Na szczęście nas zlekceważyli, bo okazaliśmy się zbyt słabym dla nich przeciwnikiem i nie wiedzieli, jak nas ugryźć, więc tylko przez telefon meldowali komuś, że „siedzą na kocach, szefie, siedzą na kocach”. Postanowiliśmy ich stamtąd przepędzić. Namówiłem dyrektora Miejskiego Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji w Warszawie, żeby przywiózł 100 ton piasku i zrobiliśmy tę przestrzeń od nowa: rozsypaliśmy piasek na ziemi, na nim postawiliśmy leżaki, świeczki, ekran uszyty ze spadochronu, zawieszony na kilometrze sznurka od snopowiązałki i stary projektor.
Gdy na seans zaczęło przychodzić 150–200 osób, miejsce nabrało zupełnie nowego kontekstu. To było pierwsze plenerowe kino w Warszawie po Jutrzence z lat 60. Bandyci zniknęli jak kamfora. Potem pojawili się studenci, przyjeżdżali ludzie rowerami, całymi rodzinami leżeli na piasku, paliły się rzędy świeczek, były oklaski jak w starym Iluzjonie. To było kino z duszą. To był pierwszy taki projekt, który jednocześnie zmieniał tę przestrzeń fizycznie, bo tam wcześniej było potłuczone szkło, pety i bandyci w beemwicach. To było piękne.
Miałem poczucie, że robimy coś naprawdę pożytecznego. Wtedy zauważyły nas media. Przyjeżdżały telewizje, radia, dzienniki i relacjonowały to, co robimy. Zrobili dla nas dobrą robotę popularyzatorską, pokazując to, co się dzieje w jakiejś niszy nad Wisłą, w terenie wyklętym, gdzie nic nie można zrobić, w którym się nie da, w którym jest syf, beznadzieja, niebezpiecznie i groźnie. Myśmy byli takimi pionierami pokazującymi, że można, że się da, że tu jest fajnie, że ludzie chcą przyjść nad Wisłę, tylko trzeba im dać szansę. Myślę, że też dzięki temu nasze działania zostały dostrzeżone przez Urząd Miasta. Dotacje na działania fundacji zaczęły rosnąć lawinowo: z poziomu pięciu tysięcy złotych w 2005 roku do poziomu kilkuset tysięcy złotych, łącznie z dotacjami województwa mazowieckiego i Ministerstwa Kultury do prawie 800–900 tysięcy w 2009 roku. Wtedy fundacja realizowała po kilkanaście projektów rocznie.
Co robiliście za takie fundusze?
To były cykle, które zaczynały się na początku maja, a kończyły pod koniec października. Na „Herbatniku” były po dwa koncerty w tygodniu, przedstawienia teatralne, były Tańce na Dechach. Ponadto: edukacyjne rejsy łodziami, rejsy na Bielany o świcie i o zmroku, rejsy z okazji Powstania Warszawskiego, wyświetlanie filmów pod mostem, wycieczki rowerowe „Kryterium Wisły”, czyli rajdy rowerowe wzdłuż Wisły po Mazowszu, spływy kajakami po małych mazowieckich rzekach. Znakowaliśmy granice rezerwatów przyrody Wyspy Zawadowskie i Wyspy Świderskie, w ramach wolontariatu pracowniczego zbieraliśmy śmieci i sadziliśmy wierzby. Większość tych projektów, które robiliśmy, to były projekty, które przecierały drogi i pokazywały, że Wisła to wspaniałe pod każdym względem miejsce. Wierzyłem wtedy, że już za chwilę będziemy w stanie zorganizować poważną, potężną placówkę edukacyjną nad rzeką, gdzie powstanie Muzeum Wisły, którego sercem będzie Dworzec Wodny.
Przyciągnąłeś warszawiaków nad Wisłę, mieliście poparcie mediów, wsparcie od miasta. Wszystko się nagle urwało. Dlaczego?
Za sprawą jednego pana. Pełnomocnika Prezydenta m.st. Warszawy ds. zagospodarowania nadbrzeża Wisły, pana Piwowarskiego. Paradoksalnie, to my walczyliśmy o utworzenia takiego stanowiska, przez dwa lata o to zabiegaliśmy. Wcześniej udało się powołać Komisję Dialogu Społecznego ds. Wisły w Warszawie, która skupiała pasjonatów, naukowców, czołowe autorytety z tytułami profesorskimi, przyrodników, całą gamę ludzi, którym Wisła z jakiegoś powodu była bliska i chcieli poświęcać swój wolny czas na to, żeby dobrze doradzić. Wydawało mi się wtedy, że wszystko idzie w dobrym kierunku.
Tymczasem okazało się, że miasto z wolnej ręki zamówiło opracowanie koncepcji planu zagospodarowania obu brzegów Wisły, ignorując wielomiesięczną pracę Komisji. Całe porozumienie, które wypracowaliśmy w ciągu roku – bo Wisła to bardzo wiele wizji i trzeba o tym rozmawiać – cała nasza praca poszła na marne. To był praktycznie koniec współpracy.
Pełnomocnik Prezydenta ds. Wisły powiedział mi, że na polecenie z poziomu dyrektora biura więcej ma być w mediach o tym, co robi miasto, a nie Ja Wisła. To był taki czas, kiedy wszyscy dziennikarze byli zainteresowani naszą działalnością, cieszyliśmy się autorytetem i uznaniem. Dzisiaj myślę, że specjaliści od PR w Ratuszu postanowili zawłaszczyć nasze osiągnięcia, sympatię ludzi i mediów na potrzeby kampanii politycznej. Nagle dotacje dla Fundacji zaczęły gwałtownie wysychać.
Złożyliśmy wniosek na projekt „Chodź nad Wisłę”, który wcześniej realizowaliśmy z ogromnym sukcesem, w którym wzięło udział mnóstwo osób, dzieci, szkół. Mieliśmy 141 stron rekomendacji. Dostaliśmy zero punktów. W Centrum Komunikacji Społecznej usłyszałem od pani dyrektor: „Panie Przemku, pan wie i ja wiem”. Podejrzewam, że wystarczył jeden telefon od Pełnomocnika z przykazem, żeby nie dawać nam dotacji. W następnym roku większa część naszego projektu została zrealizowana w ramach zadań własnych Pełnomocnika.

Skąd taka nagła niechęć miasta do Fundacji po kilku latach udanej współpracy?
Sądzę, że zaczęło się od mojej interwencji w sprawie Wawra, czyli dzielnicy, w której mieszka pani prezydent Gronkiewicz-Waltz. Wiosną 2008 roku na terenie międzywala Wisły, na obszarze Natura 2000, na powierzchni około 40 hektarów została nielegalnie zdeponowana gigantyczna ilość nielegalnych odpadów z budowy – gruz, betony, ziemia, to wszystko plantowane przez buldożery. Zatrzymaliśmy te prace, w momencie kiedy spychacz pchał hałdy betonu w kierunku topoli, na której dwa bieliki właśnie budowały gniazdo. W dodatku jest to obszar zalewowy, czyli taki, którego ukształtowania nie można zmieniać ze względów przeciwpowodziowych. Żeby robić tam cokolwiek, cokolwiek składować, trzeba mieć zgodę Dyrektora Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej. Oczywiście nie muszę mówić, że żadnej zgody nie było. W tej sprawie wszystkie instytucje, które powinny stać na straży prawa, umorzyły postępowania. Prokuratura, policja, Regionalny Zarząd Gospodarki Wodnej, Urząd Marszałkowski i prezydent Warszawy. Jedyną konsekwencją był mandat dla operatora spychacza.
Smutne jest szczególnie to, że pani prezydent umorzyła postępowanie. Być może chodziło o to, że pan przedsiębiorca, który to robił, był jej sąsiadem. A może o to, żeby ten teren zamienić na bardzo drogie działki budowlane, bo powyżej, na skarpie stoją już jedne z najdroższych rezydencji w Warszawie. Myślę, że mówienie o tym wtedy, nagłaśnianie tej skandalicznej sprawy sprawiło, że popadliśmy w niełaskę.
Innym punktem zapalnym była kwestia burzenia pozostałości po starych plażowych prysznicach z lat 60. w ramach oczyszczania terenów nad Wisłą pod Stadionem Narodowym z okazji Euro 2012. Miasto próbowało wprowadzić tam ciężki sprzęt do rozbiórki, do pięknego lasu łęgowego. Zorganizowaliśmy happening, na który przyszły całe rodziny z dziećmi, i z pomocą młotków rozmontowaliśmy i wynieśliśmy ręcznie 16 ton gruzu na chodnik przy Wybrzeżu Szczecińskim, co spotkało się z bardzo złym przyjęciem ze strony miasta. Okazało się przecież, że nie trzeba wjeżdżać na brzeg kilkutonowym buldożerem ani wycinać drzew, tylko można to zrobić kosztem mniejszej ingerencji. Pan Pełnomocnik wtedy ciężko się na mnie obraził.
Kolejna sprawa, która działa się w tym czasie, to kwestia selektywnej wycinki drzew pod budowę ścieżki rowerowej na praskim brzegu. Staraliśmy się przekonać Urząd Miasta, żeby zrobić to za pomocą klucza gatunkowego i wyciąć klony jesionolistne, które są gatunkiem inwazyjnym, przeznaczonym do wycięcia w planie ochrony obszaru Natura 2000 w Dolinie Środkowej Wisły. Kiedy zaczęła się wycinka, okazało się, że pilarze cięli wszystko, jak leci. Zrobiłem wtedy burzę w Biurze Ochrony Środowiska, żeby Urząd zaczął szanować ustalenia. Udało nam się zmusić ich do tego, żeby nie zniszczyli wszystkiego na tym terenie. Ale pan Piwowarski nigdy mi tego nie wybaczył. W 2010 roku doprowadził do tego, że tylko jedna organizacja miała realizować cały Festiwal Sztuki nad Wisłą Przemiany – ogromną imprezę, mieszankę różnych działań. Pomysł iście szatański. Wyłożyliśmy się na jakimś małym błędzie formalnym. Żadna organizacja nie dostała wtedy środków, a miasto z pieniędzy, które miały być przeznaczone na rewitalizację Wisły, dało 3 miliony złotych dla Centrum Nauki Kopernik, które robi Festiwal Przemiany w ciągu trzydniowej imprezy. Biuro Kultury przestało ogłaszać konkursy na działania nadwiślańskie, a pieniądze Pełnomocnik po prostu przekazał innej instytucji miejskiej.
W pewnym momencie w działania przeciwko Wam była zaangażowana policja rzeczna.
Kolejna absurdalna sytuacja, która mocno wpłynęła na nasz wizerunek. W 2009 roku rozpoczęliśmy projekt „Na Bielany”, czyli dwa razy dziennie rejsy z Portu Czerniakowskiego krypą Basonia. Jednym z elementów tego rejsu było przepłynięcie przez Port Praski, czyli pod samym Komisariatem Policji Rzecznej. Komendant i wszyscy policjanci widzieli nas przynajmniej cztery razy codziennie. Po tygodniu, kiedy wypływaliśmy z kompletem pasażerów, pojawiły się nagle dwie policyjne motorówki na sygnale i zawróciły nas do portu. A tam, na brzegu tłum dziennikarzy, czekają kamery, mikrofony i odbywa się aresztowanie krypy Basonia.
Rzecznik prasowy policji odczytuje komunikat, w którym wymienia paragrafy zarzutów narażenia na uszczerbek życia i zdrowia przez prezesa Fundacji Ja Wisła Przemka Paska, mówi o dzieciach przywiązanych do leżaków i leżakach zaklinowanych w podłodze, co groziło w przypadku wywrócenia łodzi katastrofą i roztacza czarne wizje. Krypa jest aresztowana, aresztowane są wszystkie kamizelki ratunkowe, koła itd. Mnie i sternikowi są postawione zarzuty karne i spawa wygląda bardzo źle.
Trwa trzy miesiące i po tym czasie Prokuratura Rejonowa Warszawa-Praga umarza postępowanie z braku znamion czynu zabronionego na podstawie oceny rzeczoznawcy ds. wypadków na śródlądziu, pana Bohdana Prądzyńskiego z Gdańska. To jest wybitna postać, kapitan żeglugi, który wykonał to, czego ja nie miałem, budując krypę, czyli analityczne przekalkulowanie wielkości i masy, gęstości drewna, materiału użytego itd. Z badania tego wyszło, że łódź jest niewywracalna. Nie da się za pomocą dwunastu pasażerów, którzy są na pokładzie, spowodować wywrócenia krypy ze względu na jej proporcję i masę, bo ona ma 12 na 4 metry, jest takim płaskim prostokątem i jest bardzo stabilna. W dodatku, jak napisał, wyporność drewna użytego do budowy łodzi zapewnia jej całkowitą niezatapialność. Czyli nawet gdyby pasażerowie zmówili się przeciw załodze i wyrąbali siekierami dziurę w dnie, to łódź nabierze wody i będzie płynąć dalej, ponieważ drewno jest wyporne i unosi się dalej. Konkluzją analizy tej historii spisanej przez rzeczoznawcę na polecenie Prokuratury było to, że zarzuty były nieadekwatne i narażenie było abstrakcyjne.
Sprawę umorzono. Ale przez trzy miesiące rzecznik prasowy policji i wiele mediów, które zostały odpowiednio poinstruowane, głosiło wprost przeciwną informację. Zepsuło to nam opinię i wiele relacji, na przykład ze sponsorami i firmami, które z nami wcześniej współpracowały, a teraz nie chciały się już z nami pokazywać, ponieważ w mediach pojawiały się czołówki typu „Krypa – niebezpieczna”, „Ja Wisła robi coś złego”. Tymczasem kiedy okazało się, że wszystko jest OK, wtedy wokół tego była cisza, żadnej wzmianki w mediach. Bardzo łatwo zniszczyć czyjś wizerunek. Policja doskonale wiedziała, co robimy, i każdy policjant mógł ze swojego gabinetu w Komisariacie Rzecznym wystawić lizak przez okno i nas skontrolować, a nie zrobił tego, tylko urządzili spektakularną akcję. To było działanie celowo wymierzone w Fundację Ja Wisła.
Kto za tym stał? Tego się pewnie nigdy nie dowiemy. Prowadziłem własne dochodzenie. Komendant Komisariatu Rzecznego Policji powiedział mi: „Panie Przemku, my do pana nic nie mamy. My pana szanujemy i jest wszystko OK, ale dostaliśmy taki rozkaz z Komendy Stołecznej i jesteśmy służbą, i musimy wypełniać rozkazy. Więc jeżeli pan chce tę sprawę drążyć dalej, to proszę do Pałacu Mostowskich, życzę powodzenia”. Próby dotarcia do inspiratorów nie przyniosły skutku. Pisałem do Wydziału Kontroli w tej sprawie i za każdym razem rozchodziło się na niczym. Wiele miesięcy oczekiwań, odpisywania w kolejnych terminach, kiedy jedne dobiegały końca, odpowiedzi, że sprawa jeszcze jest nierozpatrzona, po czym, że nie do końca wiadomo, o co chodzi, że komendant ubolewa… Po wielu miesiącach już byłem tak zmęczony, że sobie odpuściłem. Był ktoś, kto miał tak długie ręce, że sięgał do Pałacu Mostowskich. Kto to jest, kto to był? Nie wiem. Bardzo nieprzyjemna sytuacja.
Nieprzyjemna to mało powiedziane. Ale doświadczyłeś też tego, że praca społecznika może być po prostu niebezpieczna.
To było jak film. Historia z Wawra, z tą nielegalną zwałką odpadów. Będąc tam na miejscu, widziałem, kto przywozi te odpady. Jedna z największych firm przewozowych w Warszawie. W swojej naiwności po prostu pojechałem do ich siedziby, żeby spytać, dlaczego to robią, w jakim celu, czy wiedzą, że to obszar Natura 2000. Sekretarka wzięła ode mnie kontakt i po jakimś czasie zaprosiła na spotkanie z właścicielem. To było dziwne spotkanie.
Okazało się, że pan właściciel posiada niezwykle szczegółową wiedzę na mój temat, wie, co robię, wie, gdzie mieszka i pracuje moja dziewczyna, moja mama, pokazuje mi zdjęcia z naszych rejsów. Najpierw był bardzo miłym wujkiem, a po chwili, nie wprost, klucząc wokół tematu, doszedł do punktu, w którym zaczął mi sugerować, co może się stać, jeśli nie odpuszczę tego tematu. Co może się stać mnie, a może mojej dziewczynie, mojej mamie. „Bo wie pan, pan tak pływa tą łódką, a czy pan ma wszystkie dokumenty do tej łódki? Może ktoś przecież wypaść za burtę”.
Czułem się jak w filmie „Ojciec chrzestny”. Wszystko to okraszone historiami, kogo zna na najwyższych szczeblach, łącznie z kierownictwem Komendy Głównej Policji, Komendy Stołecznej i Zarządu Mienia Miasta. Atmosfera była coraz gęstsza. Kiedy stamtąd wychodziłem, byłem zlany potem i marzyłem tylko o tym, żeby już nigdy go nie spotkać. Na placu przed siedzibą firmy, kiedy proponował mi podwiezienie swoją luksusową limuzyną, wskazał na jedną z wielkich ciężarówek na parkingu i powiedział: „Wie pan, taka ciężarówka waży 16 ton. Niech pan nie wkłada palca pod koło, bo te koła tak czy inaczej będą jeździć. Zapomnij o mnie, ja zapomnę o tobie”.
Rzeczywiście jak z „Ojca chrzestnego”. Zapomniałeś?
Tak. Nie wiem, na ile naprawdę był groźny, ale nie mogłem narażać moich bliskich. Dotarło do mnie wtedy, że dotknęliśmy ogromnego biznesu, że ta ziemia, te odpady są wywożone nielegalnie, ponieważ na tym się zarabia ogromne pieniądze. Że to jest prawdopodobnie tylko wierzchołek góry lodowej, którego dotykamy przez przypadek, i tacy panowie wywożą odpady w sto innych miejsc. A skoro to robią bez konsekwencji, to znaczy, że są elementem wielkiej układanki.
Wcześniej naiwnie sądziłem, że takie coś wystarczy zgłosić do prokuratury i sprawa jest oczywista, sprawca jest znany, a przestępstwo jest rażące. Mieliśmy wtedy dwie podobne sprawy dotyczące degradacji przyrody na ogromnych obszarach. W Józefowie i w Nowym Dworze Mazowieckim. Równie oczywiste. Mijają lata i nic się nie zmienia. I nie zmieni się, ponieważ instytucje, które mają narzędzia, żeby jednym podpisem zmienić ten stan rzeczy, nie robią tego.
Gdyby pani prezydent Gronkiewicz-Waltz wydała decyzję administracyjną nakazującą panu Jerzemu M. z Wawra usunięcie nielegalnych odpadów, to ten pan musiałby to zrobić. I prawdopodobnie temu panu ani nikomu innemu już by się nie opłacało robić takich rzeczy. Ale tego nie zrobiła, umorzyła sprawę. Cóż, jeśli ten pan chwalił się, jakie ma kontakty na wysokim szczeblu, to prawdopodobnie je ma.
Mówisz o takich rzeczach głośno, może tym nadepnąłeś komuś na odcisk? Mam wrażenie, że miasto nie tylko przestało Was wspierać, ale zaczęło wręcz zwalczać.
Nie miasto. Konkretna osoba. Pełnomocnik Prezydenta ds. Wisły. Od 2006 roku staramy się o uzyskanie dzierżawy w Porcie Czerniakowskim. Nieustannie nam jej odmawiano. Pełnomocnik Piwowarski powiedział wprost: „Przemek, usuń się z Portu, a damy Wam żyć”. Weźmy przykład „Dech”. Parkiet o powierzchni 100 metrów kwadratowych, kilkanaście razy wykorzystywany na miejski projekt „Tańce na Dechach”. Nie rozmontowaliśmy go na zimę, zostawiając jako wspólną przestrzeń do użytkowania przez mieszkańców. Dostaliśmy wezwanie do zapłaty za użytkowany teren na astronomiczną kwotę. Okazało się, że Zarząd Mienia Miasta przysłał swoich mierniczych, którzy wyliczyli, że Fundacja zajmuje ponad 6 tysięcy metrów kwadratowych. Przypomnę, że parkiet miał ich 100. Ale w jednym miejscu był parkiet, w drugim stał toi-toi, w trzecim leżała drewniana łódka, a w czwartym stojaki rowerowe – dodajmy, że postawione przez samorząd, bo przez Urząd Dzielnicy Śródmieście. Łącząc linią te cztery punkty, rzeczywiście otrzymamy ponad pół hektara. Warszawiacy napisali do Urzędu tysiące listów w tej sprawie. Po wielu miesiącach spór został rozwiązany na naszą korzyść w przeddzień drugiej tury wyborów prezydenckich. Tego samego dnia o godzinie siedemnastej dyrektor Jakubowicz z Zarządu Mienia Miasta zmieniła swoją decyzję, czego nie była w stanie zrobić przez jedenaście miesięcy walki. Ale dostaliśmy karę za opóźnienie w zapłacie – 17 tysięcy złotych. Ówczesny wiceprezydent dał mi słowo honoru, że jak zapłacimy, to dostaniemy teren pochylni pod dzierżawę, o którą występowaliśmy od początku. Zapłaciliśmy, co nas prawie zrujnowało, a zamiast pochylni dostaliśmy propozycję przeniesienia się na Cypel Czerniakowski, czyli działkę bez dostępu do wody oddzieloną od Wisły ulicą. Znów okazaliśmy się naiwni w relacjach z miastem.
A teraz coś jak z Mrożka. Po wielu miesiącach próśb w lipcu zaczęły się mediacje między Pełnomocnikiem a mną, dotyczące wezwania do zapłaty za cumowane łodzie. Nie płaciliśmy, bo po sąsiedzku jest komercyjna firma, która ma wodę za darmo, a to po prostu niesprawiedliwe. Mediacje Pełnomocnik zaczął od informacji, że mamy też inne zadłużenia, za stacjonowanie w dolince Portu Czerniakowskiego. To teren, który nie podlega dzierżawie, więc miasto nie może pobierać opłat. Okazało się, że w 2012 roku miasto zmieniło granice działki geodezyjnej, wyłączając dolinkę z Portu na dwadzieścia kilka miesięcy, więc zajmowaliśmy nielegalnie teren należący do miasta. Przez ten czas narósł dług około 150 tysięcy złotych. W tym samym roku trzy razy składaliśmy wnioski o dzierżawę terenu, wszystkie odrzucone. O zmianach granicy Portu nikt nas nie poinformował. Działalność Pełnomocnika urąga pełnieniu służby publicznej, a takie posunięcia – uważam, że powinny być karalne.
To jak wygląda teraz Wasza sytuacja?
We wtorek stąd znikamy. Dzisiaj mamy piątek…
Nie wiem, co powiedzieć… Korzystając z tych doświadczeń, co mógłbyś doradzić ludziom, którzy chcą działać?
Właśnie nie wiem, czy mogę coś radzić, bo mi się wszystko nie udaje… Ale myślę sobie, że te wszystkie historie spowodowały zmiany mnie samego. Jestem dzisiaj innym człowiekiem, niż byłem w 2003 roku, kiedy zaczynałem przygodę z „Herbatnikiem”. Ona zmieniła bieg mojego życia. Zbudowałem wokół niej również samego siebie. Być może bez tej przygody byłbym w zupełnie innym miejscu swego życia, ale być może wcale nie lepszym. Może byłbym nad Jeziorkiem Czerniakowskim bezdomnym alkoholikiem, a nie jestem. Więc myślę, że jeżeli ktoś ma pasję, ma wizję, widzi potrzebę społeczną, widzi cel i czuje, że to jest słuszna droga, to nawet wbrew przeszkodom należy to robić. Z pewnością jest tak, że sprzyjające otoczenie pomaga w realizacji. Być może gdyby Fundacja Ja Wisła nie miała wroga w Urzędzie Miasta na stanowisku Pełnomocnika ds. Wisły, to dzisiaj w sprawie Wisły byłaby instytucją taką jak Muzeum Powstania Warszawskiego. Ale potoczyło się inaczej.
Wierzę, że nie należy tracić nadziei. Może nie warto wchodzić w konflikty od razu ze wszystkimi, ale nie można być uległym, ciepłym, miłym i sympatycznym dla ludzi, którzy na to nie zasługują. Trzeba mieć własne zdanie i należy to zdanie jasno wypowiadać.
Warto dbać o motywację, o to, czy na pewno wiemy, o co nam chodzi. Czy w organizacji na pewno wszyscy mamy ten wspólny cel, czy też spotykamy się, bo lubimy się spotykać. Warto to sobie uświadamiać, zadawać pytania: „Po co ja to robię? Czy ja naprawdę chcę to robić?”. Pasja jest bardzo ważna, ale bez prawdziwej motywacji skończy się przy pierwszych niepowodzeniach. „Herbatnik” pewnie pójdzie na żyletki, ale ja się nie poddaję.
I co dalej?
Nowa łódź i może w końcu ten Amsterdam…
Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:
Przejdź do archiwum tekstów na temat:
# Społeczeństwo i kultura Kuźnia kampanierów