Książka

Wiesławiec Deluxe: Każda praca hańbi. Pozdrowienia z późnego kapitalizmu

książka Każda praca hańbi
fot. Wydawnictwo Znak Literanova
Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 283 / (22) 2025

Wiesławiec Deluxe z krytycznym dystansem, dużą dawką abstrakcyjnego humoru i erudycją pokazuje, jak nasze życie można sprowadzić do obrazka narysowanego w Paincie. Bez znieczulenia przedstawia emanacje późnego kapitalizmu i desperackie próby odnalezienia się w systemie, który kreuje bezsensowne bullshit jobs. To książka przeraźliwie śmieszna i absurdalnie smutna. (z opisu Wydawcy)

Wydawnictwu Znak Literanova dziękujemy za udostępnienie fragmentu do publikacji. Zachęcamy do lektury całej książki.

Podsumowanie

Po dziesięciu latach spędzonych w różnych zakładach pracy najemnej dowiedziałem się o pracy tylko jednej rzeczy, mniej więcej takiej samej jak konstatacja wujka Nikolaia na temat natury więzienia w 25. Godzinie Spike’a Lee:

zakład pracy nie jest miejscem, w którym chcesz się znajdować.

Jest to bardzo smutny wniosek, stojący w krzykliwej sprzeczności z wizją porządku społecznego, którą miałem w momencie ukończenia studiów i życzeniową definicją pracy, rozumianej jako celowa i rozumna działalność człowieka, który w tym procesie przekształca otaczającą go rzeczywistość w celu realizacji swoich potrzeb. Nic takiego w miejscach zatrudnienia, w których się znalazłem, nie zaobserwowałem.

Widziałem za to: władzę, taśmową powtarzalność zadań, bezsens wąskiej specjalizacji, represje, eksploatację i przede wszystkim różne formy rozkwitającego kretynizmu, pełniącego funkcję ideologicznej paczki, mającej dostarczać z zewnątrz znaczenie dla pozbawionych znaczenia czynności.

W pewnym sensie przedstawioną w książce historyjkę można potraktować jako opowiastkę o odklejonym od rzeczywistości kolesiu, który odrzucił oferowaną mu prawicową ustawkę, w zamian za co otrzymał cały wachlarz spotkań z kapitalistycznym rynkiem pracy (w Polsce istnieją bowiem dwie zasadnicze formy egzystencji: prawicowe ustawki i wolny rynek). Można też na kanwie tych doświadczeń próbować budować jakąś mininarrację o ewolucji pracy w naszym kraju przez ostatnie piętnaście lat. W tym celu można, w duchu Davida Graebera, roboczo podzielić opisane miejsca świadczenia pracy najemnej na dwa podstawowe podtypy: prace gówniane (shit jobs) i prace ściemy (bullshit jobs). Do tych gównianych należałyby zatem doświadczenia sprzedaży okularów przeciwsłonecznych na standzie w shopping mallu w Irlandii czy zatowarowywanie sklepu spożywczego, do prac ściem zaś: przeciwdziałanie praniu brudnych pieniędzy i outsourcingowa analiza ryzyka kredytowego.

Pomiędzy nimi sytuowałyby się te, które spełniają kryteria pracy gównianej i pracy ściemy jednocześnie, jak zatrudnienie w banku niemieckim oraz typowe zajęcia eksploatacyjne, wykonywane jednak w warunkach biurowych i przede wszystkim pełniące jeszcze jakąś dającą się zidentyfikować funkcję, jak działy sprzedaży fabryki zakrętek i fabryki kartonu.

W pewnym sensie jest to także opowieść o aktualnym miejscu naszego kraju w globalnym podziale pracy i ewolucji tego miejsca w ciągu ostatnich piętnastu lat.

Specjalne strefy ekonomiczne i umiejscowione w nich montownie, zakłady produkcyjne, różnego rodzaju przemysłowi podwykonawcy i firmy wytwarzające komponenty o średnim stopniu zaawansowania technologicznego, służące później do kompletowania produktów finalnych sygnowanych niemieckimi, francuskimi, szwedzkimi czy holenderskimi markami, wpisują Polskę w łańcuchy dostaw w obrębie Unii Europejskiej i w model Mitteleuropy, czyli niemieckiej ekonomicznej kontroli nad bliską zagranicą. Tu przynajmniej jednak wiemy, o co chodzi: robimy dla nich taniej rzeczy, które można na nas scedować bez przekazywania nam kontroli nad strategicznymi aspektami procesu.

Powstała dzięki temu w Polsce w ciągu trzydziestu lat nowoczesna baza przemysłowa, następuje skapywanie technologii i kultury pracy, podmioty z krajów UE dostają u nas ulgi podatkowe, teren uzbrajany jest zazwyczaj w ramach funduszy unijnych.

Wielki proces inwestycyjny, wyglądający jak podnoszenie leżącego w rowie pijaka (Polska w 1989), stawianie go do pionu, klepanie po twarzy celem ocucenia, kierowanie pod prysznic, przekazanie mu nowych ciuchów, skierowanie na stołówkę, do pośredniaka, na zawodowe kursy doszkalające, po czym po trzydziestu latach masz miłego sąsiada zmierzającego codziennie rano z teczką do pracy, który kosi kupioną za ciężko zarobione pieniądze kosiarką trawniczek przed domem. Włączenie żula w obieg.

Śmieszniej sprawa wygląda z powstającymi w Polsce w ostatnich dziesięciu latach bullshit jobami i całym sektorem pracy niematerialnej. David Graeber w swojej książce Praca bez sensu, jak i na wykładach i spotkaniach, których zapis znaleźć można na YouTubie, nie dał jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o makrospołeczną funkcję przerostu bezsensownego zatrudnienia w gospodarce kapitalistycznej. Jedną z najlepszych hipotez wyjaśniających jest jednak hipoteza polityczna: po wyeksportowaniu procesów materialnej produkcji do krajów peryferyjnych, w państwach kapitalistycznego centrum, ze szczególnym wskazaniem na kraje anglosaskie, nie ma wystarczającej liczby produktywnych miejsc pracy, aby obsłużyć obecną na miejscu klasę średnią, przyzwyczajoną do wykonywania zadań w konwencji white collar.

Tendencja do mnożenia się prac ściem nie tyle jest zaplanowaną polityczną akcją, ile generuje w sposób niezamierzony efekty funkcjonalne z punktu widzenia systemowej stabilności: daje „zatrudnienie” osobom, które bez niego stanowiłyby potencjalny polityczny rozsadnik reżimu, nie naruszając jednocześnie spetryfikowanego wokół pracy społecznego konsensu: praca po czterdzieści godzin w tygodniu, obsesja na punkcie tworzenia nowych miejsc zatrudnienia, płaca tylko za pracę – broń Boże żadnych socjalistycznych pomysłów typu gwarantowany dochód podstawowy.

Jest to zatem, podobnie jak niektóre historyczne praktyki w bloku socjalistycznym, ukrywanie strukturalnego bezrobocia przy kurczowym trzymaniu się założenia, że organizowana przez kapitał monopolistyczny praca najemna stanowi wielką etyczną wartość.

Na tę obecną w krajach centrum tendencję nakładają się jednak tendencja przeciwstawna, polegająca na cięciu kosztów, offshoringu i outsourcingu miejsc pracy do tańszych lokacji biznesowych, i koncentracja na wykazywaniu przez zarządy wielkich spółek jak najlepszych krótkoterminowych wyników finansowych w celu wzbudzania zaufania inwestorów i powiększania kapitalizacji. Gdy te dwie przeciwstawne tendencje się na siebie nakładają, otrzymujemy rezultaty takie jak opisane biuro banku niemieckiego czy tworzenie zespołów złożonych z różnorodnych flunkies*, mających dowodzić powagi stanowiska jakiegoś zlokalizowanego w USA managera od razu w tańszej lokacji biurowej, z efektem w postaci codziennych kretyńskich konferencji o niczym na Zoomie czy gadania do plastikowych głośnomówiących pudełek w shutterstockowych salkach konferencyjnych. Polska, będąc w ostatnich dziesięciu latach prawdziwym eldorado dla takich biznesowych projektów, korzysta tutaj z geopolitycznego położenia jako atrakcyjnej kosztowo wysuniętej flanki bloku zachodniego. Bullshit joby powstają u nas, szczególnie w największych miastach, tysiącami, zarządy zachodnich spółek prezentują dzięki temu korzystne tabelki wyników finansowych,

Polacy wydają zarobione w biurowcach pieniądze na pizzę z pieca opalanego drewnem, wegańskie sushi, pad thaia i kawę ze Starbucksa.

Interes się kręci.

Trzeci wniosek, który byłem w stanie wyciągnąć z moich zawodowych doświadczeń, to dość demoralizująca konstatacja braku korelacji między wynagrodzeniem a łatwo mierzalną intensywnością pracy oraz nieco słabiej uchwytną, ale wciąż intuicyjnie dość dobrze zrozumiałą, istotnością danej pracy z punktu widzenia przedsiębiorstwa. Możesz więc zarabiać pięć tysięcy złotych, pełniąc fundamentalną dla firmy funkcję specjalisty ds. sprzedaży, przez którego „przechodzi” całość lokowanych przez klientów zamówień, ale też mając te same umiejętności i kompetencje, możesz zarabiać piętnaście tysięcy złotych, symulując przez osiem godzin dziennie pracę podczas kolejnych bezsensownych business calli.

W drugim przypadku praca polega na ciągłym inscenizowaniu obecności i gotowości do kooperacji.

Zamiast pracy świadczysz teatr pracy.

Istnieje za to znacząca korelacja pomiędzy wielkością przedsiębiorstwa, dla którego pracujesz, a twoim wynagrodzeniem. Sytuacja numer jeden prawie na pewno zajdzie w niewielkiej, poddanej bezpośredniej presji rynku firmie, sytuacja numer dwa wydarzy się zaś w wielkim, quasi-monopolistycznym molochu. Uczy to na własnej skórze pewnego podstawowego równania, jakim jest promowane przez dwóch nieortodoksyjnych ekonomistów Jonathana Nitzana i Shimshona Bichlera sformułowanie capital = power.

Nie ma czegoś takiego jak obiektywna wartość twojej pracy, rozumianej jako wycena umiejętności, inteligencji, trudu i poświęcenia, jakie włożyłeś w wytworzenie czegoś.

Teoria wartości oparta na pracy nie działa. Istnieje za to cena pracy nabywanej na rynku i tutaj najlepszymi oferentami są zawsze, ceterisparibus, największe kapitalistyczne podmioty. Nie musisz być w ogóle produktywny, masz za to ładnie kucać do miecza. Zasada ta obowiązuje tym bardziej, im większy jest kapitałowy kaszalot, w którego bebechach się znalazłeś. Najlepsza „praca” to synekura w radzie nadzorczej wielkiej państwowej spółki.

Ujawnienie władzy jako ostatecznej zasady organizującej społeczeństwo, odmieniające „produktywność”, „racjonalność” i „merytokrację” przez wszystkie przypadki, nie jest ostatecznie żadną rewelacją, daje jednak pewne narzędzie do dokonywania na własny użytek w warunkach domowych krytyki ideologii.

Za każdym eksponowanym w mediach Jeffem Bezosem stoją: tysiące siknięć w pieluchę wyrabiających target kierowców, dziesiątki tysięcy epizodów lękowej derealizacji pracowników magazynu w budkach do mindfulnessu,

setki tysięcy przypadków bólu pleców w odcinku lędźwiowym zagłuszanych lekami opioidowymi, miliony mantr „mój Boże, to nie dzieje się naprawdę, niech to się skończy” w kabinach toalet, miliardy przymusowych klaskań, plastikowych uśmiechów, sztucznych deklaracji entuzjazmu i godzin upokarzającej pustki, alienacji, poczucia bezsensu i klęski. Kryzys pracy i impas późnego kapitalizmu najlepiej opisali David Graeber, Mark Fisher oraz David Foster Wallace, stojący w przedsionku współczesnego piekła ze swoimi opisami Reaganowskich procedur w oddziale IRS w Peorii (Blady Król) i Clintonowskiego horroru ilościowej interpretacji wyników korporacyjnych badań fokusowych nad nową linią czekoladek (opowiadanie Mister Squishy ze zbioru Niepamięć). Z powodów, które wydają się złączone metafizyczną klamrą, wszyscy trzej nie żyją.

okładka książki Wieslawca Deluxe pod tytułem Każda praca hańbi

Wiesławiec Deluxe, Każda praca hańbi. Pozdrowienia z późnego kapitalizmu, 2022, Wydawnictwo Znak Literanova

Przypisy:
* – Według Davida Graebera jedna z kategorii prac ściem, tłumaczona jako przydupasy.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 283 / (22) 2025

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Rynek pracy # Społeczeństwo i kultura

Być może zainteresują Cię również: