Wolność, McŚmieciowa praca, fastfoodowe żarcie
Do McDonalda pierwszy raz poszedłem w Poznaniu na Wildzie. To mógł być 1993 rok, może trochę później. Cienko przędły pobliskie Zakłady Przemysłu Metalowego Hipolita Cegielskiego. To się dawało odczuć na tamtejszych ulicach: na Tokarskiej, Hutniczej, Traugutta, na Langiewicza, Przemysłowej, Dolnej Wildzie – wszędzie tam, gdzie rządzili, dziwnie na coś wściekli mężczyźni w wieku naszych ojców i nieco tylko starsi od nas miłośnicy szybkiego mordobicia. Zawsze mieli czas, mieli go aż nadto. Ale to nas nie dziwiło. Byliśmy z różnych stron Polski i trochę już przywykliśmy do tego, że niemal cały świat naszego dzieciństwa idzie w ruinę. Obiecywano nam w zamian coś innego, lepszego. Poszliśmy więc do Maca, nieco onieśmieleni, ale głęboko przekonani, że oto rodzi się dla nas nowy, wspaniały, słodki świat.
Przestały nas ciekawić małe kawiarenki w starym stylu, z barokowymi nazwami łakoci, w których przesiadywali starsi państwo; z książką skarg i zażaleń kurzącą się jeszcze gdzieś za kontuarem; z nienagannymi obyczajami szefowych i kelnerek podających smarkaczom najtańszy nawet deser z miną, jakby serwowały profanom boską ambrozję. McDonald był nowocześniejszy, prostszy, papierowo-plastikowy. I nawet jeśli czułeś, że po burgerze z Maca jesteś głodny szybciej niż po zwykłej kanapce, to i tak miałeś ważniejsze rzeczy na głowie niż kaloryczny bilans. Poza tym, mówiąc między nami, wtedy byliśmy szczupli.
Gdy dwa lata temu szedłem na dietę (z ponad stu kilogramami na liczniku), dziwiłem się niepomiernie. Kiedy zdążyłem awansować, najdrobniejszy w klasie, wzorcowy, mały, przemądrzały okularnik, do ligi grubasów? A jednak udała mi się ta sztuka. Pierwsza wizyta u dietetyczki była jak przesłuchanie: pytania o nocne podjadanie, o śniadanie, a raczej jego brak, o cukier w herbacie, kawie i napojach, o siedzący tryb życia, o ilość snu (nie zgadniecie, żeby chudnąć, trzeba regularnie się wysypiać). Nie zabrakło też pytań o żywność wysokoprzetworzoną, o posiłki w fast foodach. Czy wyrzekasz się ogrodu ziemskich rozkoszy, rozpisanego na wysokokaloryczne menu z restauracji ze śmieciowym jedzeniem? I wszystkiego, co z nim związane? Wyrzekam się!
Po miesiącu, dwóch, zaczynasz rozumieć, że zafundowałeś sobie niezłe przemeblowanie, że chodzi nie tylko o to, co masz na talerzu, ale i o to, jakie masz możliwości dysponowania czasem, negocjowania z tymi, którzy ci płacą za jego zamianę w pracę. Gdy łapiesz w końcu rytm, chudniesz tych kilkanaście kilogramów – przychodzi pandemia, zamykają nawet parki w mieście. Znów mniej chętnie patrzysz rano na wagę, na nowo negocjujesz z własnym talerzem, lodówką, apetytem, imprezami rodzinnymi, czasem, światem i życiem.
I wciąż ją mijasz na ulicach. Wciąż dotyka cię w mediach cała ta sytość, feeria fastfoodowych barw i zapachów, przesyt, łapczywość, słodycz popularnych napojów, które miały być przecież jak wielki świat, jak Zachód, Ameryka, wolność, dostatek, demokracja, a które nagle musiały ustąpić miejsca marchewce, ogórkom, chudym serom i mięsu (nikt nie jest idealny).
Cała ta radość, niemal euforia, nagły wyrzut chemii do mózgu, gdy odwijasz gorącą bułę z firmowego papieru, poszła precz. Zastąpiła ją marchewka. Marchewka, k…!
Jakbym cofnął się w czasie do własnego dzieciństwa i na szkolnej przerwie w ramach przekąski znów jadł surową marchew z przydomowego ogródka. Jakby ktoś szeptał do ucha: „Doskonale można się obyć bez tego, co tobie i milionom wydaje się niezbędnym komponentem szczęścia”. Jakby ktoś zdarł kurtynę pozorów z przedstawienia, które udaje posiłek. Jakby z propagandowej machiny, która żyje w niemal doskonałej symbiozie z kulturą masową, została tylko najbardziej materialna treść: nadmiar tłuszczu w ludzkich ciałach. I nieunikniona tego konsekwencja: choroby cywilizacyjne jako efekt uboczny łatwego dostępu do taniej konsumpcji.
Ktoś bystrze zauważy: „A przecież można z tym zerwać, sam o tym opowiadasz. Można iść na dietę, zacząć się ruszać, jeść regularnie i zdrowiej”. Kłopot w tym – o czym wspominałem w innym felietonie – że indywidualne strategie nie naruszają logiki systemu. Po prostu czasem udają się drobne korekty. Rzecz jasna, klasa średnia lubi opowieści o tym, że wystarczy chcieć, zmotywować się, racjonalnie wydawać pieniądze i organizować sobie czas. Gdy odejmiesz 16 godzin przeznaczonych na osiągnięcie sukcesu, a z reszty wykroisz czas na sen, jogę, siłownię, oglądanie holenderskiego malarstwa, czytanie haiku, kontemplację zachodów słońca, warsztaty z lepienia glinianych garnków, pomaganie głodnym dzieciom i bezdomnym zwierzętom, wychowanie potomstwa, dbanie o swój związek (lub związki), słuchanie nowej płyty rapera Maty, skomentowanie w social mediach wyników Konkursu Chopinowskiego, podróże po mieście między domem a pracą, koniecznie własnym SUV-em, możesz jeszcze zadbać o swoją dietę. Odżywiaj się regularnie, kupuj produkty tylko od sprawdzonych producentów, dbaj, żeby wszystko było fair trade, bo przecież nie tylko o twoje dobro na tym świecie chodzi.
Wtedy z pewnością schudniesz.
A gdy schudniesz – będziesz wydajniej pracował tych 16 godzin na własny sukces. To niezbędne, tego nauczają prorocy realnego liberalizmu. I może nawet tak jak oni w końcu regularnie będziesz w „Gazecie Wyborczej” tłumaczył bliźnim świat, demokrację i uzgodnioną z wyrokami unijnych instytucji konstytucję. Czasem nawet, od wielkiego dzwonu, ironicznie rzecz jasna, będziesz mógł skoczyć do Maca po zestaw młodego rapera. Zjeść, nasycić się guilty pleasure, odchodząc, spojrzeć wyniośle na kłębiące się przy kasach tłumy. Joł, joł, men, takie rzeczy są możliwe.
Tylko musisz przestać być roszczeniową, leniwą bułą. Musisz przestać wierzyć w popkulturowe paradygmaty, musisz wykosztować się na nieco zdrowszą kuchnię i znaleźć więcej czasu dla siebie. I dużo snu.
Zapytaj coacha, czy wystarczy zmienić pracę, lepiej wydawać pensję uszczuploną o kredyt na M2, a może wyjechać na jakąś ciepłą wyspę i codziennie stąpać boso po jej plażach, którym obcy nadbałtycki zgiełk i zapach taniego oleju, który skwierczy o wiele za długo. Jest tyle możliwości, tylko trzeba zacząć myśleć twórczo o swojej z trudem wyszarpanej światu średniej krajowej.
Ale może być też tak, zupełnie pechowo, że masz śmieciową pracę albo z jakichś innych przyczyn za dużo pracujesz na innych, za mało na siebie. Przecież w Polsce jest wielu, którzy pracują po 12-14-16 godzin, ale nie robią dzięki temu błyskotliwych karier. Co najwyżej utrzymują się na powierzchni. Jest na ten temat cała literatura, nazywa się tych ludzi pracującymi ubogimi. Ale nie o nich mówią prorocy ultraliberalnego ładu, gdy pomstują na lewicę broniącą „przeciętniaków”. Musieliby wskazać na wiele dodatkowych czynników, poza samą pracą; czynników, które istotnie wpływają na miejsce jednostek i całych społeczności oraz grup zawodowych w hierarchii, premiując zdecydowanie mniej licznych i skutecznie ograniczając możliwości mas.
A nawet jeśli twoja praca jest w porządku i nieźle z niej żyjesz, to jednak zabiera ci ona więcej niż dziesięć godzin dziennie. Pechowo, od zawsze uczono cię jeść tłusto i słodko, słodko i tłusto, koniecznie z papierosem, sporą ilością alkoholu i napojów energetycznych. To się zdarza, zdarza się masowo. I co w tym właściwie złego? Wokół przecież słyszysz, że tylko ludzie zazdrośni, małostkowi i niełapiący nic z kontrkulturowego sprytu Maty czepiają się, że reklamuje wysokokaloryczne żarcie z fast fooda.
Poza tym jesteś wolnościowcem, już kilka lat temu protestowałeś, gdy ze szkolnych sklepików miały zniknąć drożdżówki. Nie rozumiesz ludzi, których śmieszą lub gniewają automaty ze słodyczami w poczekalniach placówek medycznych.
Nie przemawia do ciebie argument, że polskie dzieci mają chroniczny problem z nadwagą, że rośnie konsumpcja alkoholu, jakbyśmy cofnęli się do najgorszych lat PRL-u, że często cierpimy na choroby sercowo-naczyniowe, że Polacy i Polki są w europejskiej czołówce przepracowanych narodów. Choć niekoniecznie dla nich są zyski z tej harówki…
Poza tym, jak zauważył na Twitterze użytkownik Kryst1975: „Dla dzieciaków z mojego miasteczka powiatowego wizyta w Macu to najważniejszy punkt wszystkich wycieczek szkolnych do Wrocławia. Dla nich to wciąż powiew wielkiego, lepszego świata świata znanego z tv i internetu”.
Ale ty nie wierzysz w popkulturowe, psychospołeczne wzorce, napędzane przez współczesny rynek, choć dla współczesnego marketingu to empiria, mierzona czystym zyskiem, a nie kwestia wiary. Twierdzisz, że istnieje tylko indywidualna odpowiedzialność. I indywidualny sukces. Zatem trzeba pracować tych 16 godzin. Tak pracują wielcy ludzie i dzięki temu lecą w kosmos. Albo mają piękne wille pod miastem. Albo pomagają swoim dzieciom w oszałamiającej karierze. A czy może być większy sukces w kraju tak ciężko dotkniętym przed dekadami realnym socjalizmem niż własny zestaw w McDonaldzie? Niewiele, przyznacie, pomyślniejszych rzeczy może się ludziom w Polsce przytrafić.
Są tacy, którzy myślą, że największym nieszczęściem naszego kraju są polityczne konflikty. A przecież może być tak, że są większe tragedie. Wciąż żyjemy wizją utopii, która przepoczwarzyła się już we własną parodię, w niebezpieczną karykaturę. Oto kraina wiecznej obfitości – raj dany nielicznym. Większość z nas patrzy na jego mieszkańców z zachwytem, choć to z harówki, nadwagi i niedospania mas żyją oni w tym paradyzjum. Wielogodzinna harówka jako mantra mainstreamowych, opiniotwórczych burżua, żarcie z fast foodu jako prezent dla kolejnego pokolenia. Kapitalizm gry pozorów: jeszcze jedna wariacja na temat ekonomicznego zniewolenia udającego kulturową wolność. Międzypokoleniowa sztafeta robienia w wuja biedniejszych przez bogatych. Oklaski, aplauz, przepracowanie i zestaw niezawodnych „szczęśliwych posiłków” dla mas.