Wszystko to, co już mamy, czyli jak myśleć, by robić mniej, a było lepiej?

stary drewniany dom
fot. Manja Michael z Pixabay

Gaja Gronostaj

Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 155 / (51) 2022

Żywię wielkie zamiłowanie do archaiczności, techniki wykonania, wygody użycia, sensu używania, naturalnych materiałów i piękna. W związku z tym wszelkie przejawy archaiczności takie jak chociażby młynek do kawy albo kuchnia kaflowa traktuję z wielkim pietyzmem. Mój kolega zdziwiony takimi preferencjami zapytał mnie kiedyś: czemu Ty taka jesteś?”. Nie wiem, ale odpowiedziałam mu wtedy, że ja po prostu nie pozwalam ludzkości zapomnieć o jej dotychczasowym dorobku”.

To było ze cztery lata temu, gdy mieszkałam w starym, drewnianym domu na działce i radośnie pląsałam wśród technicznych archaiczności i niepozornych skarbów, jakie można znaleźć w gospodarstwie domowym z dawnych lat. Dzisiaj piszę ten felieton, żeby dalej kultywować nasz dotychczasowy dorobek.      

Dziedzictwo, które nader często oblepia się brudem bezrefleksyjnych przekonań o wyższości nowoczesności nad… no nie wiem – wszystkim, co dotychczas powstało?

Ja osobiście uwielbiam luksus, ale w żadnym wypadku nie stawiam tego pojęcia na równi z nowoczesnością.

Czuję w sobie coś w rodzaju onieśmielenia, że będę rozkładać na czynniki pierwsze tak proste (dla mnie…) prawdy, ale gdy widzę bezsens, gdy widzę antysens i dyssens, a przede wszystkim gdy widzę utrudnianie i unieestetycznianie życia, zamiast ułatwiania i upiększania go, to pojawia się we mnie bezkres antyentuzjazmu i dysharmonii w relacji ja versus świat zewnętrzny. A zatem: będę tu udowadniać, że czasami lepiej jest nic nie robić niż robić.

Asfalt zamiast bruku – hopka* zamiast jednostajnego ruchu

Cała moja lawina przemyśleń została wprawiona w ruch za sprawą remontu uliczki, przy której mieszkam. Stara nawierzchnia była jak sparciała gumka i kruszyła się co i rusz ukazując swoje wnętrze, niełatwe do omijania i nieprzyjemne względem samochodzich opon i zawieszenia. Pewnego dnia patrzę: a tu panowie robotnicy wraz z robotnymi maszynami wszystko zrywają. Robili to w bardzo szybkim tempie, tak że na drugi dzień moim oczom ukazało się coś, czego się nie spodziewałam. Była to kostka brukowa. Ale jaka! Zupełnie różna od tej, którą kładzie się kosteczka przy kostce, w jednym kolorze, równiutko… Estetyczna NUUUDAAA.

Moim oczom ukazała się już archaiczna kostka brukowa – taka, którą zachowują sobie nacje południowo-zachodnie, a w naszym kraju zachował ją np. Kraków. Przez chwilę poczułam, że powietrze, którym oddycham patrząc na tę mozaikę pięknych, naturalnych kamieni na drodze, pachnie sztuką. Tak samo jak pachnie dla mnie Kraków. Nagle relacja ja versus świat zewnętrzny stała się jakby spójniejsza. Dawid Podsiadło zaśpiewałby, że były między nami fale. Zwykła ulica kieleckiego centrum zamieniła się w uroczą uliczkę. A przypomnę, że takie doznania zafundowało mi tylko i wyłącznie usunięcie powłoki starego asfaltu.

Jak już wspomniałam – praca odbywała się w szybkim tempie i już kolejnego dnia dobitnie doświadczyłam tego, co to znaczy „NIE MA FAL”, gdy zobaczyłam świeżuśką warstwę płaskiego jak płaskostopie i gładkiego jak skóra bez włosów nowego asfaltu, bez najmniejszej zmarszczki w swojej zwartej i nieprzepuszczającej niczego strukturze. Szorstko lśniący asfalcik spojono z chodnikiem dla utrzymania spójności materiałów betonopodobnych… Czego się czepiasz?! Przecież odnowiliśmy ci jezdnię! Nówka-sztuka, asfalt nie śmigany… Niewdzięczna niewiasta… Nie wie i nie zna się i jeszcze jest wdziękoujemna. Ehe… W centrum miasta stworzono raj dla kolarzy szosowych. I dla szybkich samochodów. Wnet zamontowano hopki – urocze z nazwy, mniej urocze z obycia. Oczywiście dla dobra i bezpieczeństwa nas wszystkich. Ktoś lubi hopki? Są tu jacyś fani?

„Mniej znaczy więcej”. Rozumiem więcej, doceniając mniej

Ja mam kontrrozwiązanie dla tego typu zmian krajobrazu miejskiego i nie tylko. Jest proste jak prawda. Rozwiązanie ładniejsze, wygodniejsze, tańsze, pronaturalne, oszczędzające ludzki wysiłek i poprawiające komfort (czy mogłabym zaoferować coś więcej?): można po prostu zostawić piękną nawierzchnię dawnej roboty ludzkich rąk, na nowo odkryć starą kostkę brukową… I TYLE.

Ten pozorny ład i uniwersalizm, który wprowadza nowoczesna kostka brukowa jest o kant dupy potłuc. A w naturze nie ma kantów, rantów, rogów!

Kostka brukowa, o której ja mówię, nie składa się z pospolitych jak gołębie kamiennych sześcianów, a z dużych, nieco obłych kamieni, z których każdy jest inny, ale wszystkie do siebie pasują. TO jest sztuka. Jest wyboiście, więc nikt nie przyspieszy NA CAŁEJ DŁUGOŚCI ULICY. Czy to nie na tym nam – pieszym, pobliskim mieszkańcom, rodzicom, dziadkom – zależy? A co powiedzą na to kierowcy? „Kocie łby”? No nie! Na powierzchni wyłożonej z kamienia, który – jak to skała – potrafi weżreć się w ziemię z należytym zawzięciem – nie ma warunków do tego, by zrobiły się dziury. Przecież to takie proste. I genialne! Przecież złoto wydobywa się z ziemi – nie z chodnika, asfaltu, betonowych płyt czy rubikowej kosteczki brukowej. Czemu sami blokujemy sobie do niego dostęp?

To samo zjawisko zaobserwowałam już wcześniej na wsi. Gmina czy ktośtam z systemu, a może i sama Unia Europejska „daje pieniądze”… Ale ale, zanim przejdę dalej: co to w ogóle znaczy? Kto dokładnie komu dokładnie „daje”? I co oprócz pieniędzy wchodzi w wymianę? Na co te pieniądze się zamienia? W słowniku przy definicji „dawać pieniądze” można by było umieścić takie pytania pomocnicze jak: kto? komu? po co? w jakim celu? dlaczego? Jednym zdaniem: dużo dopełnień do odkrycia.

Tak więc ktoś daje pieniądze wsi, aby zrobiła sobie nową drogę na miejscu już istniejącej – no ale szutrowej… Po co? Jaka jest intencja? Intencją najczęściej jest unowocześnienie. Ale czy unowocześnienie niesie ze sobą korzyści a priori?

Skąd wzięło się połączenie konceptu technologii i nowoczesności z konceptem poprawy komfortu życia? Bo co – bo po kocich łbach „nie da się jeździć”? Bo „ta droga jest już stara”? I w ten sposób wsie zaczynają się metropolizować, leży świeżutki asfalt, ale nie ma chodników – no bo to przecież wieś – dorośli i dzieci korzystają z drogi na równi z samochodami, które rozpędzają się na tyle, na ile asfalt pozwala. A pozwala na dużo. A potem ludzie się dziwią denerwują, narzekają, psioczą, że „jeżdżą jak wariaci!!!”. To może tak tylko wtrącę, że wariackie rozwiązania przyciągają adekwatnych użytkowników… I wtedy spirala wariactwa się nakręca. Montuje się hopki – „dla bezpieczeństwa”. Montuje się znaki drogowe, lustra drogowe – „dla bezpieczeństwa”. Cudownie! Achhh, jak przyjemnie, piękny, naturalny krajobraz. Ja jestem estetką i przestrzeń, w jakiej przebywam, ma ogromne znaczenie dla mojej samopoczuwalności. I zastanawiam się, po co ludzie wykonują kroki, które prowadzą do kolejnych kroków zabezpieczających ich przed tymi pierwszymi… Kiedy można było nie zrobić nic lub jedynie poprawić w znaczeniu odświeżyć to, co już mamy… Najpierw stwarzają sobie niebezpieczne warunki, żeby potem móc tym warunkom zapobiegać.

Jedna z wielu Złotych Myśli, które przekazał mi ProMentor (takie moje rozszerzenie na określenie mojego genialnego promotora, Pana Adama): najpierw pomyśl, potem nie rób.

Mój Tata wyznaje – i podobno dziadek też wyznawał – podobną zasadę: lepiej trzy godziny myśleć i trzy minuty robić niż na odwrót.

Mój znajomy, który pracuje dla Tour de Pologne powiedział, że wsie wręcz zabiegają o to, żeby trasa wyścigu przechodziła przez nie… A wszystko dla tego asfaltu. Wiem jak tragiczna potrafi być droga na wsiach, wiem. Tylko zamiast naprzeciwległej skrajności, to ja wolałabym skorzystać z pigułki złotego środka.

Kto z kim przestaje, takim się staje

A teraz przejdę do kolejnego przykładu. Bo powiem jeszcze, że nasze samochody, nasze opony – nasze ciała – też wozimy po takim asfalcie. Po co chodzimy w butach tam, gdzie nie musimy? Bo tam, gdzie musimy, no to rozumiem.

Wiesz ile razy byłam bohaterką opowieści o bosych stopach?  A jakie to śmieszne było… A jaki wstyd przynosiłam… Bo bez butów po ziemi chodziłam… albo po podłodze. No wariatka. Prymitywna wariatka. A ja powiem tak… Rozumiem, jak się czuję, jak się moje ciało czuje chodząc w butach, a jak bez. To chyba jest proste i łatwe, prawda?

Gdzieśmy jako ludzkość doszli, żeby własne stopy uważać za coś wartego zgorszenia? Jakoś widok dupy już mało kogo gorszy…

Nie chodząc boso fundujemy swoim ciałom cały czas taki asfalt (skostnienie, coś utwardzonego, jakąś automatyzację, brak różnorodnej maści mikroruchów).Ze świata szeroko pojętego show-biznesu przytoczę      dwa przykłady bosostopych. Mogłabym trzy, ale… po co mieszać w to jeszcze religię. Oglądaliście film „The Big Short”? A pamiętacie scenę, jak jeden wściekły boss wrzeszczy na Michaela Burry’ego, czyli tego, który odkrył cały szwindel? Chcąc go obrazić, wyśmiewa się z niego słowami „ten, który sam sobie obcina włosy i chodzi boso”. Tak jak i Steve Jobs. I ja. Może Ty też?

Na dodatek babcie i mamy mają jakąś manię na punkcie noszenia ciapków, kapci. „Załóż kapcie” – ile razy słyszeliście to w życiu? Już nawet we własnym domu nie można chodzić o własnych stopach… Kiedy ja naprawdę lubię chodzić boso!

Zastanawiałam się nad tym wielokrotnie i doszłam do wspaniałej odpowiedzi: nie zrozumie mnie nikt, kto nie lubi masażu. Kto nie lubi dotyku. Kto nie lubi jeżdżenia palcem wzdłuż mięśni. Kto tego nawet nie spróbował…

Nie próbowali, a się wypowiadali

To wciąż jest powszechne! Łazi wśród nas skompresowane w „nie znam się, to się wypowiem”. Czai się za komentarzami obcesowo bezobcesowymi albo quasi-opinią nieoczekiwaną. Czasami przybiera formę „nie znam się, to kogoś opierdolę”. Najlepsze jest to, że ci ludzie są kompletnie nieświadomi tego, że się nie znają. Pytanie z odpowiedzią wartą miliardy tego świata brzmi: jak uświadomić im nieświadomość, by zechcieli jej nabyć?

Dzieci wiedzą, co najlepsze. Poproś je o poradę, a zostanie Ci udzielona

Byłam niedawno na kinderparty leśnego przedszkola i szkoły. Wiecie co dzieciom podobało się najbardziej? Bieganie. Przeciąganie liny! Tańczenie. Jedyna „atrakcja” z jakiej korzystały, to mała tyrolka. Wszystko na ziemi, na trawie. Bezinwazyjnie lub wykorzystując możliwości, jakie daje natura.

Jak to jest, że moja Mama do dzisiaj wspomina, jak chodziła po górce z kamieni przeznaczonych na budowę domu (zresztą tego domu, w którym ja jakieś czterdzieści lat później sobie radośnie pląsałam) i do tej pory jest przekonana, że widziała tam diamenty (kamień ładny, skrzący się)? Jak to jest, że gotowałam sobie gołąbki z liści i błota, i przekonana byłam, że sztuką kulinarną dorównuję mojej babci? Jak to jest, że chłopcy biorą patyk, a sądzą, że to Miecz Przeznaczenia? Czy naprawdę komuś się może jeszcze wydawać, że Ziemia – taka, jaką jest – nie wystarcza? Przecież to jest misconception! Najczystsza misconception, jaką stworzył sobie w głowie człowiek. Piszę misconception, bo nie znalazłam polskiego odpowiednika, chociaż Pan Adam wpadł na definicję bliską sensowi tego słówka: „pojęcie, które nie zawiera w sobie istoty pojęcia”. Czyli pomimo tego, że wydaje Ci się (a nawet jesteś przekonany), że masz o czymś pojęcie, to w pewnym momencie odkrywasz, że… to nie to pojęcie. Tłumacząc na innym przykładzie: fortune to szczęście, fortuna. Misfortune to nieszczęście, niesprzyjający los. Conception to zamysł, koncepcja. Misconception to w takim razie niezamysł i niekoncepcja. Najbliższym polskim odpowiednikiem wydaje się być „nieporozumienie”, aczkolwiek brakuje w tym słówku nutki jakiegoś absurdalnego błędu.

Spójrz czasem przez obiektyw – subiektyw czasem nie ostrzy    

Kolejne nieporozumienie, jakie wychwycił mój obiektyw, to przystanki autobusowe. Zastanówmy się, do czego ma taki przystanek służyć? Jaka jest jego pierwotna koncepcja?

Dla mnie p     rzeznaczenie przystanków jest bardzo proste: mają być bezpieczną przystanią dla tych, którzy czekają na (zazwyczaj) publiczny środek transportu. Mogą też służyć jako schronienie dla każdego, kto wyszedł ze swojego schronienia, czyli domu. Czasami nawet służą tym, którzy nie mają swojego schronienia, czyli domu. No dobrze. Generalnie korzystają z nich podróżujący komunikacją miejską – tzw. piesi; osoby, które przemieszczają się nie swoim środkiem transportu. Ja nie wiem czy wszyscy doświadczyli takich podróży, ale czasem zdarza się tak, że pada deszcz. Albo wieje wielki wiatr. Albo słońce pali. Albo śnieg zamiata czasoprzestrzeń. A na autobus trzeba czekać – i wtedy przystanek powinien służyć jako oaza.      

Zastanawiam się wciąż jak konstrukcja z wielkich kawałków jakiegoś szkła, na dodatek niepołączonych ze sobą, niespojonych przez spawacza, cieślę, budowlańca, a więc konstrukcja przewiewna przezroczysta – ma być dla kogokolwiek bezpieczną przystanią. Przecież scyzoryk się w kieszeni otwiera… A ja noszę scyzoryk, więc nie ma żartów. Kto na to pozwala? Kto decyduje o tym, że stoisz i czekasz, a wiatr chłosta Cię po kostkach jak biczem? Kto decyduje o tym, że już ledwo stoisz, bo Słońce akurat postanowiło przewiercić Ci czubek głowy rozgrzanym do czerwoności wiertłem, które przecież nie zważa na to, że stoisz pod sufitem? SZKLANYM sufitem. Kto rządzi losem czekających na autobus? Bo ja odnoszę wrażenie, że to jeden z tych, co się nie zna, a się wypowiada. O zgrozo! Mówią, że on projektuje. Najgorsze, że w czasie przeszłym dokonanym – on zaprojektował. To się działo niby na naszych oczach, ale jednak poza widokiem tych, którzy mogliby coś doradzić – wiecie, tak z własnego, codziennego doświadczenia. No, powiedzmy – z życia.

A najlepsze jest to, że stare przystanki, te takie wiaty, spełniały swoje zadanie. I można było se normalnie usiąść całą dupą, a nie przysiąść na zydelku, który przygotowano dla nas w ramach minimalistycznego modernizmu.

Brrr, aż mię ciarki przeszły. Pozostała mi ostatnia kwestia… Ta, która boli jeszcze bardziej niż dupa od siedzenia na tych źle wyprofilowanych ławuniach. To jest kwestia, która wyzwala największy ból – ból dupy. Pieniądze, moi mili! W Kielcach jeden taki przystaneczek kosztował około czterysta tysięcy złotych! Haha! John Ruskin w swoich esejach zatytułowanych Traffic pisze, że to, czego chcemy, to nie złoto, nie pieniądze, lecz ich wartość. Równowartość. Ja tu nie postawię znaku równowartości. Ach, przepraszam, przecież dochodzą jeszcze koszty przebudowy całych zatok i te pe i te de… Nie ma problemu. Naprawdę, niechaj wszystko kosztuje tyle, ile należy. Energia wymiany musi się zgadzać, bo inaczej wszystko się posypie. Właśnie tak. I potem przychodzi zdziwienie, że to wszystko się psuje, rozklepuje, rozstraja, że ludzie nie szanujo… Znalazłam taki cytat całkiem nowoczesnego projektanta, który nazywa się Frank Chimero. People ignore design that ignores people. Ludzie ignorują rozwiązania, które ignorują ludzi. Amen.

* hopka – próg zwalniający

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 155 / (51) 2022

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Społeczeństwo i kultura

Być może zainteresują Cię również: