Wyrzuceni na bruk. Zwolnienie związkowców w korporacji Genpact
Z Karolem Dwornikiem rozmawiamy o bezprawnym zwolnieniu z pracy członków związku zawodowego, działaniu sądów w kwestii praw pracowników oraz o tym, że zmiany w prawie trzeba wywalczyć.
(Wywiad jest zredagowaną i uzupełnioną wersją podcastu Czy masz świadomość? pt. Skandal do potęgi. Genpact, sądy i „dialog” z pracownikami).
Rafał Górski: Gdyby Alfred Hitchcock żył i chciał nakręcić film o Pana walce w obronie praw pracowników, to jaka powinna być pierwsza scena tego filmu?
Karol Dwornik: Filmy Alfreda Hitchcocka są znane z tego, że rozpoczynają się od trzęsienia ziemi, a później napięcie stale narasta. Dla mnie takim „trzęsieniem ziemi” był fakt, który miał miejsce krótko po bezprawnym wyrzuceniu nas z pracy. Chodzi o posiedzenie najwyższych władz „Solidarności”, organu, który nosi nazwę Komisja Krajowa. Krótko po zwolnieniu na tym zgromadzeniu omawiana była nasza sprawa i ówczesny zastępca przewodniczącego małopolskiej „Solidarności” zadał Henrykowi Nakoniecznemu pytanie: „Co można byłoby zrobić dla kolegów wyrzuconych z Genpactu?”.
Henryk Nakonieczny był jednym z bardziej prominentnych działaczy „Solidarności” i jej długoletnim członkiem. Odpowiadał za dialog społeczny i negocjacje. Jego odpowiedź na wspomniane tu pytanie brzmiała: „A czy Ty wiesz, ile Genpact ma pieniędzy?”. Reakcja Nakoniecznego była dla mnie trzęsieniem ziemi, ponieważ zrozumiałem, że NSZZ „Solidarność”, ruch, który lubi mówić o sobie, że obalił komunizm albo że zmienił świat, boi się Genpactu. Od tej odpowiedzi mógłby się zacząć film.
Czy Pan się przysłuchiwał tej rozmowie?
Powtórzył mi ją zastępca przewodniczącego małopolskiej „Solidarności”.
Czy było to w czasie, kiedy Pan był członkiem NSZZ „Solidarność”?
Tak, zaledwie kilkanaście dni po nielegalnym wyrzuceniu nas z pracy.
Czym jest Genpact i dlaczego został Pan wyrzucony na bruk?
Jest to odnoga jednej z najpotężniejszych firm na całym świecie, czyli General Electric. General Electric na pewnym etapie postanowił wyodrębnić dział zajmujący się księgowością i tak powstał Genpact, który obecnie świadczy usługi finansowo-księgowe dla wielu głośnych światowych marek. Wraz z dwójką moich kolegów zostałem wyrzucony z krakowskiego oddziału Genpact, ale warto zauważyć, że korporacja ma oddział również w Lublinie.
Powodem wyrzucenia nas z pracy była obrona kobiet przed bezrobociem. Mój kolega Zbigniew Zysek, który jest przewodniczącym związku, nie mógł pogodzić się z faktem, że na bruk wyrzucane są polskie matki. Tym bardziej, że powodem ich zwalniania nie był bynajmniej brak pracy, lecz nieokiełznana chciwość.
Otóż Genpact postanowił dodatkowo zwiększyć zyski i rozpoczął przenoszenie stanowisk pracy do Indii, gdzie jak wiadomo pracownikom płaci się o wiele mniej. Zbigniew Zysek był tym święcie oburzony i w reakcji na te wydarzenia zaproponował mi założenie związku zawodowego, a ja się zgodziłem, ponieważ zależało mi na obronie polskich matek przed bezrobociem i biedą.
General Electric kojarzy mi się z wzorem turkusowego zarządzania – tego, jak powinno się kierować zespołem, jak ważni są pracownicy i dialog z nimi. Jak to wyglądało u Państwa?
Ma Pan rację. General Electric znany jest z tego typu działań. Interesującym aspektem są też jego wcześniejsze powiązania z „Solidarnością”. W czasach Polski Ludowej, General Electric był jednym z wielkich podmiotów gospodarczych, który finansowo wspierał „Solidarność”. A teraz, kiedy wskutek przeróżnych działań ustrój socjalistyczny się skończył, General Electric za pośrednictwem Genpactu zwalcza działaczy „Solidarności”, którzy stanęli w obronie wyrzucanych na bruk polskich matek.
Czy wcześniej był Pan członkiem rady pracowników funkcjonującej w tej firmie?
Działałem w radzie pracowników, ale to było już po powstaniu „Solidarności”. Pełniłem funkcję przewodniczącego tej rady, a w chwili bezprawnego zwolnienia sprawowałem też funkcję Zakładowego Inspektora Pracy.
Rada pracowników została powołana, by pracodawca miał z kim konsultować zwolnienia. Od początku działał w niej natomiast mój niezawodny towarzysz, uczestnik walk o godność pracowników Krisztian Kovacs. Z pochodzenia Węgier, który szybko spostrzegł, że organ ten nie ma praktycznie żadnej mocy i funkcjonuje wyłącznie w charakterze konsultacyjno-doradczym.
Jak firma uzasadniała usunięcie Państwa z pracy?
Genpact oczywiście nie był zadowolony z tego, że to właśnie w jego murach powstał pierwszy związek zawodowy w krakowskiej korporacji. I to na domiar złego taki związek, którego założyciele z pełną powagą potraktowali swą misję i z podziwu godną odwagą bronili pracowników i upominali się o ich godność. Dla władz firmy była to potwarz. Nie mogły tego znieść.
W związku z tym zaproponowano nam pieniądze w zamian za dobrowolne odejście z firmy, a przez to zaprzestanie działalności związkowej – czego prostą konsekwencją byłby rozpad związku, ponieważ poza naszą trójką nikt nie ma odwagi, aby go prowadzić.
Nie zgodziliśmy się zatem na przyjęcie – jak to określił K. Kovacs – „brudnych pieniędzy” i w wywiadzie dla Dziennika Polskiego postanowiliśmy opowiedzieć o kulisach usiłowania korupcji i innych nieprawidłowościach licznie występujących w Genpact. To nie spodobało się pracodawcy i zostaliśmy wyrzuceni.
W jakich okolicznościach pojawiła się propozycja korupcyjna? Kto ją złożył?
Propozycja padła w zaciszu jednego z gabinetów Genpact w Krakowie. Nasza bezpośrednia kierowniczka przysłała nam wiadomość o enigmatycznym tytule: „Spotkanie HR”, nie podając jakichkolwiek szczegółów. Odpowiedzieliśmy, że w spotkaniu chętnie weźmiemy udział, ale jako poważny związek zawodowy chcielibyśmy wiedzieć, co ma być jego tematem, aby się przygotować. Kilkakrotnie ponawialiśmy prośbę o informację, ale każdorazową odpowiedzią była cisza.
W dniu owego spotkania znowu przyszła wiadomość od naszej bezpośredniej przełożonej o treści: „Panowie, my na was czekamy”. Nie zareagowaliśmy na nią, gdyż wciąż nie wiedzieliśmy, czego spotkanie miałoby dotyczyć. Po kilku minutach podeszła do nas kierowniczka i zapytała, dlaczego nie chcemy wziąć udziału w spotkaniu. Odpowiedzieliśmy, że chcemy przyjść, ale musimy być do niego przygotowani i nie pozwolimy się traktować w taki sposób. Dodaliśmy, że chcemy prowadzić dialog, ale w tym celu należy zawczasu przedstawić temat spotkania.
Poprosiliśmy o wyznaczenie daty następnego spotkania i zaznajomienie nas z jego tematem, na co kierowniczka odpowiedziała: „Panowie, to ma dotyczyć spraw, o których nie można było napisać”, po czym dodała, że jeżeli nie chcemy dziś rozmawiać, to ona bardzo prosi, abyśmy poszli z nią do oczekującej nas dyrektor Magdaleny Latosińskieji przedstawili jej nasze argumenty.
Poszliśmy więc do gabinetu dyrektor M. Latosińskiej, była tam także główna kadrowa Sylwia Piegza-Cudak. Gdy przedstawiliśmy nasze stanowisko, Latosińska odpowiedziała, że wrócili właśnie z Rumunii, gdzie mieściła się wtedy główna europejska siedziba Genpactu, i tam zapadła decyzja, że będą odtąd zwiększać zatrudnienie w Krakowie i planują pozyskiwać większą liczbę klientów dla krakowskiego oddziału. Ponadto stwierdziła, że my, jako związek zawodowy, im „przeszkadzamy”, czepiając się różnych spraw, inicjując kontrole Państwowej Inspekcji Pracy, których Genpact chciałby uniknąć. Następnie zaproponowała, abyśmy zastanowili się, czy istnieje określona kwota, za którą bylibyśmy gotowi odejść z firmy.
Ta propozycja została przedstawiona całej trójce czyli Zbigniewowi Zyskowi, Krisztianowi Kovacsowi i mnie. Po tygodniu umówiliśmy się na rozmowę z Magdaleną Latosińską i przekazaliśmy jej decyzję odmowną. Powiedzieliśmy, że nie ma takich takich pieniędzy, za które bylibyśmy gotowi zostawić naszych towarzyszy broni.
Wspomniał Pan o tym, że trudno było znaleźć pracowników, którzy chcieliby działać w związku zawodowym, ponieważ w firmie panował strach. Z czego on wynikał?
Z pięćdziesięciu pięciu związkowców, których w szczytowym okresie mieliśmy, nikt poza naszą trójką nie zgodziłby się na to, aby zgodnie z ustawą i przyjętym w innych przedsiębiorstwach zwyczajem, zlecić pracodawcy potrącanie składek członkowskich z tytułu przynależności do związku zawodowego. Każdy tak bardzo bał się represji i reperkusji, że nie godził się, aby składki potrącał mu pracodawca. Myślę, że dobrze oddaje to obraz lęku, który panował w Genpact. Kiedy rozmawiam z kolegami z innych organizacji związkowych zrzeszonych w NSZZ „Solidarność”, zwłaszcza z tymi z przedsiębiorstw państwowych, to oni wysłuchując mojej opowieści łapią się za głowę, nie mogąc uwierzyć w to, co mówię, ponieważ u nich składki potrącane są przez pracodawcę i przelewane na konto danego związku.
Jak po sytuacji bezprawnego zwolnienia przez Genpact wyglądała Wasza relacja z centralą Związku?
Centrala Związku przyjęła uchwałę, w której wyraziła swoje oburzenie bezprawnym zwolnieniem z pracy jej członków. Ponadto postanowiła zwrócić się do Ministra Sprawiedliwości i Prokuratora Generalnego, którym był wtedy Zbigniew Ziobro, aby objął on swoim nadzorem postępowanie prokuratorskie dotyczące tego zdarzenia. Minister Ziobro oczywiście niczego w tej kwestii nie zrobił. Nawet nie kiwnął palcem. Szybko wyszło to na jaw, bo prokurator obarczony prowadzeniem czynności uparcie odmawiał ich wszczęcia.
Dopiero interwencja posłów partii Razem spowodowała, że prokurator wreszcie rozpoczął śledztwo, ale jednocześnie postanowił je zawiesić do chwili zakończenia postępowania przed sądem pracy. Przed sądem pracy! Mamy tu do czynienia z rzeczą kompletnie kuriozalną, bo to przecież nie w kompetencji sądu pracy leży zajmowanie się przestępstwami, jakich dopuścił się Genpact. Tego typu zagadnienia rozpatruje wyłącznie sąd karny.
To trochę dziwna sytuacja, że posłowie Razem występują w Państwa obronie i są skuteczniejsi niż posłowie PiS-u, wśród których są też członkowie „Solidarności”. Czy nie są oni tak efektywni jak posłowie partii Razem?
Zdecydowanie skuteczniejsi są posłowie Razem. I o wiele bardziej skorzy do pomocy. Szczególnie pomocnym okazał się Maciej Konieczny z Katowic. Posłowie PiS-u, a jednocześnie bardzo prominentni członkowie „Solidarności”, jak były jej przewodniczący Janusz Śniadek i poseł Stanisław Szwed, który był swego czasu przewodniczącym Rady Ochrony Pracy torpedowali pomysł zwiększenia ochrony związkowej. I chociaż trudno w to uwierzyć, to w końcu nie kto inny jak oni w trakcie dwóch posiedzeń komisji sejmowej sypali piach w tryby przyjęcia korzystnych dla ludzi pracy rozwiązań.
„Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło” – mówi przysłowie. Co dobrego wyszło z tego, że pracodawca potraktował Was tak, a nie inaczej?
Dla nas samych nie wyszło z tego nic dobrego. Natomiast uważam, że dokonaliśmy rzeczy, i tu nie boję się użyć tego słowa, wielkiej, ponieważ z powodu mojego pomysłu, który później wsparło dwóch moich kolegów związkowców, pracownicy w Polsce są dzisiaj znacznie lepiej chronieni. Nadal nie idealnie, w każdym razie nie tak, jak tego chcieliśmy, ale na pewno lepiej.
Aktualnie jest tak, że pracodawca może wyrzucić na bruk pracownika, a on ma wtedy trzy tygodnie na to, aby napisać pozew do sądu pracy. Przygotowany przeze mnie projekt ustawy całkowicie odwracał tę sytuację. Zakładał on, że jeżeli zatrudniający chce pozbyć się pracownika, to wtedy ma on trzy tygodnie na to, aby napisać pozew do sądu pracy, a pracownik pracuje tak długo, aż sąd nie wyda zatrudniającemu ewentualnej zgody na jego zwolnienie. Przewidywał jeszcze karę więzienia dla osoby, która nielegalnie odważyłaby się zwolnić pracownika podlegającego szczególnej ochronie. Jednakże posłowie Razem i Lewicy, jak również PiS-u nie przystali na takie rozwiązanie. W niczym nie zmienia to jednak faktu, że w ostatecznym rozrachunku dokonaliśmy rzeczy wielkiej. Takiej, której przez ponad trzydzieści lat nie potrafiła dokonać „Solidarność” i pozostałe centrale związkowe.
Indywidualnie zapewne przeżywacie Państwo olbrzymie tragedie.
Jako się rzekło nam osobiście niczego dobrego to nie przyniosło.
Nasz przewodniczący Zbigniew Zysek, który w wyniku silnej choroby cukrzycowej stracił nogę, przez co stał się inwalidą, bezinteresownie zaangażował się w pomoc innym ludziom. To on był pomysłodawcą związku i postanowił skorzystać z przepisu, który mógłby go przywrócić do pracy do chwili procesu sądowego. Niestety, w następstwie skandalicznego postanowienia krakowskiego sądu drugiej instancji do tejże pracy nawet czasowo nie został przywrócony. Tak więc dobrodziejstwo przepisu, który zapewniliśmy innym, nie zadziałało w stosunku do nas.
Jakie przepisy dotyczące zwolnienia pracownika obowiązywały w ustawodawstwie polskim przed zmianą w prawie, którą dzięki Państwu została wprowadzona?
Wcześniej przepisy były takie, że pracodawca pod byle pretekstem mógł zwolnić pracownika, pozostawiając go bez środków do życia, a sprawy sądowe trwały latami. My już cztery i pół roku jesteśmy bez pracy a końca udręki nadal nie widać, ponieważ sąd odwoławczy nie wyznaczył jeszcze terminu rozprawy.
W chwili obecnej pracodawca niestety wciąż ma możliwość zwolnienia pracownika, ale wprowadzona we wrześniu ubiegłego roku nowelizacja przewiduje „uprawdopodobnienie roszczenia”. Stanowi ona, iż jeżeli osobie, szczególnie chronionej na podstawie dokumentów, uda się udowodnić, że jest ona związkowcem, członkiem Rady Pracowników, czy Społecznym Inspektorem Pracy, to wtedy sąd bez wnikania w sprawę może taką osobę przywrócić do pracy do czasu zakończenia postępowania. Należy podkreślić, że oczekując na zapadnięcie wyroku pracownik normalnie pracuje i otrzymuje wynagrodzenie.
Dlaczego przez trzydzieści lat różne środowiska, również związki zawodowe i partie, które mają na ustach prawa pracowników i składają wieńce przy okazji różnych rocznic pomordowanych robotników w PRL-u, nie byli w stanie zrobić tego co Pan i Pana koledzy teraz?
Jest to pytanie frapujące. Wielokrotnie się nad tym zastanawiałem. Żyjemy w kraju „Solidarności”, a więc kraju, którego dzisiejszy ustrój niejako ukonstytuował się na walce wielomilionowego ruchu społecznego „Solidarność” o wolność i demokrację. W każdym razie taka jest oficjalna wykładnia. Z wielu moich rozmów, także tych przeprowadzonych z prawnikami Związku wynika, że takie brutalne traktowanie pracowników – mam na myśli bezlitosne wyrzucanie ludzi na bruk i pozostawianie ich bez środków do życia. Na skutek dyscyplinarnego zwolnienia nie mają oni prawa nawet do tej jałmużny, jaką jest u nas zasiłek dla bezrobotnych – ma miejsce od ponad dwudziestu lat. Przepis, który zdawałoby się, dostatecznie zabezpiecza interesy pracowników i ich chroni, od dziesięcioleci był brutalnie i w zasadzie bezkarnie łamany. I pomimo tego nikt wcześniej nie pokusił się o dokonanie jego nowelizacji. Dlaczego nikt tego nie zrobił? Widocznie związkowym decydentom na tym nie zależało. Nie znajduję innej odpowiedzi na tak postawione pytanie.
W Polsce od ponad trzydziestu lat u władzy są partie wyrastające z korzenia „Solidarności”. Myślę o PiS, PO, wcześniej AWS i temu podobnym ugrupowaniach, którym z tajemniczych względów przez tyle lat nie udało się rozwiązać tak prostej sprawy. Całkiem niedawno – już po pomyślnym finale naszych starań – przewodniczący krajowej „Solidarności” Piotr Duda na jednym z posiedzeń Komisji Krajowej wypowiedział następujące słowa: „Widać, że można. Jeśli się chce, to można. Wprowadzenie tego przepisu pokazuje, że można”. Moje pytanie zatem brzmi: dlaczego nie chciano wcześniej?
Panów ukrzyżowano, a dopiero potem posłowie wzięli się za zmianę w przepisach. Nie wiem nawet, jak to skomentować. Może zostawmy to w takim razie bez komentarza.
Co na to polskie sądy?
Sąd karny w Krakowie potrafił stanąć na wysokości zadania i bezbłędnie przejrzał bezczelne kłamstwa, machinacje i machlojki przedstawicieli Genpact. W obu instancjach wydał wyrok postanawiający, że zostaliśmy zwolnieni z rażącym naruszeniem prawa. Tym większy jednak kontrast stanowił dla nas wyrok sądu pracy, który zapadł rok później. Tenże sąd – co prawda – również stwierdził, że wyrzucenie nas z pracy nastąpiło z rażącym naruszeniem prawa, ale jednocześnie postanowił, że oddala powództwo o przywrócenie do pracy. W uzasadnieniu tego wyroku podano: „Powód Zbigniew Zysek i pozostali powodowie udzielając informacji do artykułu prasowego z Dziennika Polskiego dopuścili się ciężkiego naruszenia podstawowych obowiązków pracowniczych, poważnie zagrażając interesom i renomie pracodawcy. Artykuł zawierał treści nieprawdziwe, niepoparte merytorycznymi argumentami, przedstawiał pracodawcę w negatywnym świetle jako pracodawcę nagminnie łamiącego prawo”. I kolejny cytat: „Ich powrót do pracy byłby zatem niewskazany, gdyż rodziłby znaczne ryzyko kontynuowania nagannych zachowań przez powodów”.
Proszę zdać sobie sprawę z tego, że obronę polskich matek, obronę godności polskiego pracownika i prawa pracy w ogóle, polski sąd nazywa „nagannym zachowaniem”.
Jak aktualnie wygląda Państwa sytuacja ?
Jesteśmy w sytuacji tragicznej. Rzecz jasna odwołaliśmy się od wspomnianego wyżej wyroku. Czekamy na rozprawę w sądzie odwoławczym, ale jednocześnie już dziś wiemy, że do zakładu pracy nie powrócimy. Bardzo jednoznacznie wynika to z odmowy przywrócenia do pracy przewodniczącego Zbigniewa Zyska. Jeszcze raz to podkreślę – inwalidy po amputacji nogi. Odmawiając Zbigniewowi dalszego zatrudnienia sąd pracy w pełni podtrzymał werdykt sądu pierwszej instancji i również uznał, że nasze zachowanie było „naganne”.
Ukazuje to absurd działania wymiaru sprawiedliwości, ponieważ sąd karny w obu instancjach twierdzi, że wyrzucenie nas z pracy odbyło się z rażącym naruszeniem prawa i że wszystko, co powiedzieliśmy w wywiadzie, było prawdą, łącznie z próbą korupcji, a sąd pracy, który nie zna się i nie zajmuje przecież przestępstwami typu korupcja, stwierdza, że kłamaliśmy. Tenże sąd bezrefleksyjnie uwierzył dyrektor Latosińskiej, a nie zgodnemu świadectwu trzech związkowców, którzy bez żadnego interesu osobistego stanęli w obronie innych pracowników.
Jak to możliwe, że żaden z podejmujących rozstrzygnięcie sędziów nie zajrzał w głąb swego sumienia i nie zadał sobie sakramentalnego w takich przypadkach pytania „qui bono?”. Nie zapytał o to samego siebie, ale na żadnej z tylu rozpraw nie zapytał o to również i nas. Do dnia dzisiejszego nie wiemy, jaką w opinii sądu korzyść miałaby odnieść trójka związkowców z oszczerczego oczerniania jednego z pośrednio najpotężniejszych koncernów na świecie?
Rozumiem, że nadal Pan jest członkiem NSZZ „Solidarność”. Czy na tym etapie, na którym dzisiaj Państwo jesteście, otrzymujecie pomoc ze strony największego związku w Polsce?
Pomoc ze strony największego związku w Polsce jest w tej chwili tylko pomocą prawną. Powiedziałem „tylko”, dlatego że poza pomocą prawną nie otrzymujemy żadnej innej, ale przy tej okazji bardzo chciałbym podziękować prawnikom, którzy są zaangażowani w obronę, bo rzeczywiście wkładają w nią bardzo, bardzo wiele serca i czasu.
Największy związek zawodowy w Polsce, który mówi sam o sobie, że „zmienił świat” nie pomaga nam w żaden inny sposób. Nie upomina się o nas i od dawna nigdzie nie interweniuje. Jeszcze pod koniec 2019 roku przewodniczący „Solidarności” Piotr Duda napisał pismo do ówczesnej ambasador USA w Polsce, pani Georgette Mosbacher, w którym opisał kulisy wyrzucenia nas z pracy, ale odpowiedzi, jaką od niej uzyskał, nie doczekaliśmy się do dziś. Kilkakrotnie prosiliśmy kolegów z małopolskiej „Solidarności”, członków krajowych władz tego gremium, by zapytali Piotra Dudę o reakcję Mosbacher. Niestety, przewodniczący Duda milczy od przeszło czterech lat. Nie wiemy więc nawet, czy jakąkolwiek odpowiedź w ogóle otrzymał.
Czy Państwa sprawa została opisana w „Tygodniku Solidarność”?
Tak, pojawił się tam jeden wywiad z nami, ale tylko dlatego, że poprosiliśmy władze małopolskiej „Solidarności” o to, aby taki wywiad w końcu się ukazał. Sam z siebie nikt nie potrafił jakoś tego zrobić, mimo że władze krajowe dobrze znały naszą sytuację.
A powinno być dokładnie odwrotnie, bo jest wiele czynników, które powodują, że temat wydarzeń w krakowskiej korporacji winien być niezwykle nośny. Weźmy chociażby pochodzenie trójki zwolnionych – Zbigniew Zysek, wprawdzie Polak, ale jednocześnie mieszkaniec Czech, Krisztian Kovacs, mieszkający w Polsce Węgier i Karol Dwornik, Polak – założyli związek zawodowy po to, żeby bezinteresownie stanąć w obronie wyrzucanych na bruk polskich matek i sami zostali zwolnieni. Ponadto kwestia propozycji korupcyjnej i świadomość, że jeden ze zwolnionych, nota bene przewodniczący związku, jest inwalidą, to szereg aspektów, które również powinny budzić zainteresowanie opinii publicznej. Wszystko wskazuje jednak na to, że z pewnych względów komuś bardzo niewygodnie jest nagłaśniać tę aferę.
Dlaczego opinia publiczna nie interesuje się tematyką praw pracowników?
Wysłuchałem bardzo interesującego wywiadu przeprowadzonego przez pana z Adrianą Rozwadowską, w którym padło pytanie: „Jak to jest, że w kraju, w którym 16 milionów ludzi jest pracownikami różnego typu, występuje tak małe zainteresowanie tą sprawą i nienajlepsze podejście do związków?”.
Negatywne podejście do związków zawodowych wynika w większości przypadków z faktu, że działają one nadal głównie w instytucjach państwowych, publicznych, samorządowych, gdzie prawa pracowników nie są aż tak ostentacyjnie deptane, jak ma to miejsce w podmiotach należących do kapitału zagranicznego. Chociaż trzeba przyznać, że również i tam zdarzają się sytuacje zatrważające.
We wspomnianym piśmie do ambasador Mosbacher, Piotr Duda poruszył też kwestie innego amerykańskiego przedsiębiorstwa w Polsce – 3M, które w swojej polskiej fabryce tolerowało urągające zasadom bezpieczeństwa pracy, zagrażające życiu załogi warunki. Jedyną odpowiedź, jaką usłyszeli związkowcy od kierownictwa spółki był komentarz: „Nas tu polskie prawo nie interesuje”.
Co Pan radzi pracownikom, którzy chcą się organizować w ramach rad pracowników lub związków zawodowych?
Jest to pytanie, nad którym zastanawiałem się niezliczoną ilość razy. Nade wszystko namawiałbym ich do gruntownego przemyślenia podejmowanej decyzji i uświadomienia sobie, na co się porywają w polskich warunkach. Ofiarna i odpowiedzialna działalność w organach przedstawicielskich ruchu pracowniczego jest służbą. Żeby nikt nie był w stanie zarzucić takiemu społecznikowi dążenia do osiągnięcia jakichkolwiek prywatnych korzyści, służba ta wymaga posiadania całego zespołu cech, z których chociażby jedną niełatwo jest znaleźć u współczesnego człowieka. Myślę o takich przymiotach charakteru jak gotowość do poświęcenia dla innych, chęć niesienia pomocy, uczciwość, odwaga, godność osobista i wewnętrzna siła, by nie dać się przekupić. Zdecydowana większość moich rozmówców, w tym niestety i tych z kręgów związkowych, twierdzi, że oni daliby się skorumpować i bardzo dziwi się nam, że my skorumpować się nie daliśmy.
Ponadto ważne są także stałość, wytrwałość oraz umiejętność wysłuchania i zrozumienia argumentów zarówno kolegów ze związku jak i pozostałych pracowników. Poznałem działaczy, którzy parokrotnie chcieli zrezygnować z członkostwa w zarządzie związku z powodu nawet mało istotnej różnicy zdań.
Z mojego gorzkiego doświadczenia wynika również, iż jedną z najważniejszych zasad w tej działalności jest umiejętność zachowania dyskrecji. Najtrudniejsze chyba momenty w mojej praktyce to te, gdy koleżanki płacząc, przychodziły do mnie ze skargą na działania zatrudniającego, ale żaląc się na jego zachowanie jednocześnie błagały, aby – jak same to określały – nic z tym nie robić, ponieważ obawiały się represji. Bo przecież one mają dzieci, mają kredyty itd. A muszę tu dodać, że tchórzliwa, poddańcza postawa takich osób mocno utrudniała moją robotę. Czasami ją wręcz sabotowała. W takich przypadkach, choć wszystko się we mnie gotowało, to lojalność i odpowiedzialność za przyszłość innych ludzi wymagały ode mnie dyskrecji.
Od 2006 roku Instytut Spraw Obywatelskich prowadzi kampanię na rzecz wzmocnienia rad pracowników. Wychodzimy z założenia, że ponieważ związki zawodowe są obecne w około 15% zakładów pracy, w pozostałych przedsiębiorstwach po prostu ich nie ma i pracownicy nie mają wsparcia. Rady pracowników mają charakter konsultacyjny i dużo mniejszą siłę niż związek zawodowy, lecz jest to jakaś forma działania i pomocy dla zatrudnionych. Przez 18 lat działań oddolnych nie potrafimy przekonać związków zawodowych, żeby nie blokowali tego, co robimy, tylko spojrzeli na rady pracowników przychylnym okiem. Z czego, według Pana, wynika ta sytuacja?
Chciałbym podziękować panu i pana towarzyszom za konsekwentne działania w tej sferze. Jest to szlachetna praca, którą bardzo doceniam. Faktem jest, że pozycja rady pracowników jest o wiele słabsza niż pozycja dobrze zarządzanego i kierowanego przez uczciwe osoby związku zawodowego. Wobec czego niezbędne jest jej wzmocnienie.
Kiedy wybrano mnie na przewodniczącego siedmioosobowej rady pracowników, to czterech jej członków należało do związku i mogę rzec, że nasza współpraca układała się doskonale. Nikomu z nas nigdy nie przyszłoby do głowy deprecjonowanie rady, umniejszanie jej wartości czy też odwodzenie kolegów od działalności w takim organie.
Niejednokrotnie słyszałem, że rady pracowników nie mogą się porozumieć ze związkiem zawodowym i to się potwierdza, bo rada poprzedniej kadencji, ta, której nie byłem członkiem, rzeczywiście napotykała na pewne trudności we współpracy ze związkiem zawodowym. Wynikało to jednak nie z niechęci strony związkowej, ale z tego, że była ona w dużej mierze zasiedlona „potakiwaczami”, a więc osobami, którym w ogóle nie chodziło o działalność społeczną, lecz tylko o zapewnienie sobie ochrony przed zwolnieniem. Realizując swój partykularny interes przytakiwali pracodawcy, stając się w pewnym sensie jego tubą. Zmieniło się to wszystko z chwilą, gdy mój serdeczny towarzysz Krisztian Kovacs i ja weszliśmy w skład rady nowej kadencji. Aby dać możliwość działania pozostałym radnym i nie narażać ich na bezpośrednią konfrontację z pracodawcą, wszystkie bardziej drażliwe sprawy, sprawy „ciężkiego kalibru” prowadził związek zawodowy, radzie pozostawiając zadania lżejsze, które żartobliwie mógłbym scharakteryzować jako rozpisanie konkursu na najładniejszego ludzika wykonanego z zapałek i kasztanów.
Podam jeden przykład. Pracownicy Genpactu dowiedzieli się, że w innych korporacjach jest automat do kawy, którego nie było u nas. Prosili, byśmy jako rada wnoskowali do pracodawcy o zakup takiego urządzenia. Postanowiliśmy się tym zająć. Jako przewodniczący poszedłem z tą intencją do dyrektor Magdaleny Latosińskiej, na co ona odpowiedziała mi krótko: „Ta rzecz nie wchodzi w kompetencje rady pracowników”.
Jakiego ważnego pytania nikt jeszcze Panu nie zadał w temacie, o którym rozmawiamy? I jaka jest na nie odpowiedź?
Nie zadano mi nigdy pytania o to, jaką rolę w naszej precedensowej sprawie odegrały organy państwa, a zwłaszcza te, które odpowiadają za pomoc pracownikowi i przestrzeganie prawa. Z ogromnym żalem muszę przyznać, że była to rola nadzwyczaj ponura i nasze doświadczenia w tym względzie są nader negatywne.
Zacznę od posłów. Po wyrzuceniu z pracy zwróciliśmy się do przewodniczącego małopolskiej „Solidarności”, aby umówił nas z jakimś posłem w celu omówienia przeprowadzenia interwencji poselskiej w prokuraturze, ponieważ, jak wcześniej wspomniałem, prokurator uparcie odmawiał wszczęcia postępowania w tej jakże skandalicznej sprawie. Wraz z przewodniczącym udaliśmy się do biura poselskiego znanej w całym kraju poseł Małgorzaty Wassermann, gdzie przedstawiliśmy jej kwestię bezprawnego zwolnienia i zapoznaliśmy ją ze stosowną dokumentacją. Pani Wassermann jest prawnikiem, więc łatwiej jej było zrozumieć nasz przypadek. Obiecała nam interwencję u prokuratora. Niebawem okazało się, że niestety nic nie zrobiła. Nie dostaliśmy od niej nigdy żadnej pisemnej odpowiedzi, a kiedy nieco rozdrażnieni przedłużającym się milczeniem, ponownie poszliśmy do przewodniczącego „Solidarności”, usłyszeliśmy od niego, że „Małgosia powiedziała mi, że ona nie może tak ciągle wydzwaniać do tego prokuratora”.
Ze strony Państwowej Inspekcji Pracy, instytucji, która w założeniu ma się zajmować pracą, a zwłaszcza jej ochroną, doświadczyliśmy pokazu lenistwa, niekompetencji i niechęci do niesienia pomocy. To, że sąd nie przywróci nas, będzie w pewnej części wynikać z zaniechań Inspekcji Pracy. Inspektorów, którzy przychodzili do Genpact na kontrolę i zawsze odkrywali poważne nieprawidłowości, każdorazowo prosiłem o nałożenie na Genpact bodaj drobnego, symbolicznego mandatu. Przekonywałem, iż niewykluczone, że podobna kara może nieco ostudzić rozpalone nienawiścią do strony społecznej głowy. Żaden z krakowskich inspektorów nigdy tego nie zrobił. Po wyrzuceniu nas z pracy tę samą prośbę przedłożyłem inspektorom PIP z Rzeszowa. Odmówili, tłumacząc się możliwością odmowy przyjęcia mandatu przez pracodawcę. Chodziło o to, że w wypadku takiej odmowy sprawa trafia do sądu, a inspektorom nie chciało się przyjeżdżać na rozprawy.
Na koniec pozostała prokuratura, która miała świadomość przestępczych poczynań Genpact, zmierzających do zniszczenia związku zawodowego. Kierownictwo Genpact miało w tym doświadczenie, gdyż wcześniej udało im się zniszczyć organizację zakładową w Lublinie, a jej przewodniczącą doprowadzić do choroby psychicznej. Na przestrzeni lat ta odważna kobieta była poddawana tak dokuczliwym represjom i prześladowaniu, że przez kilkanaście miesięcy musiała się leczyć psychiatrycznie i nie była w stanie pracować. Decydenci Genpactu zniżyli się nawet do tego, że otwierali adresowaną do niej korespondencję.
W naszej sprawie prokuratura ciągle nie chciała wdrożyć postępowania mimo ewidentnych, przy czym odpowiednio udokumentowanych, dowodów przestępstw. I nawet kiedy sąd zmusił prokuratura do wszczęcia dochodzenia, ten nadal upierał się przy swoim. Gdyby włożył tyle energii w ściganie antypracowniczego przestępcy, ile zmarnował jej na sporządzanie urągających podstawowym zasadom logiki uzasadnień, dlaczego nic w tej sprawie nie zrobi, to losy związku potoczyłyby się zupełnie innym torem.
W kontekście działań krakowskich sądów sytuacja jest nader niejednoznaczna. Sądy karne w obu instancjach zachowały się wręcz wzorowo. Natomiast przewód sądowy i konkluzje oraz spostrzeżenia zawarte w wyroku sądu pracy to absolutny skandal. Inaczej tego nazwać nie mogę.
W tym miejscu postawmy kropkę. Dziękuję za rozmowę.
Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:
Przejdź do archiwum tekstów na temat:
# Rynek pracy Centrum Wspierania Rad Pracowników