Z drogi. Zapiski na marginesie „Powrotu do Reims”
W połowie lutego wielkopolska wieś żyła wśród lekkiej, jasnej pierzynki. Na polach i w lasach leżał śnieg, całe kilometry polnych dróg znaczone były jedynie śladami zwierząt. Spłoszone ptactwo, zające, sarny i dziki nagłą ucieczką pobudzały otępiały od śniegu i słońca wzrok. Gdzieś z oddali słychać było pracę wsi, pracę w przydomowych warsztatach, kurnikach, oborach i chlewniach. Od indyczych farm roznosił się intensywny zapach ptasich odchodów. Gdzieś dalej od ferm, na wolności, słychać i widać było już żurawie, które upodobały sobie podmokłe, pełne wierzb i trzcin okolice.
Wiał wiatr, przywołujący wspomnienia dawnych zim, gdy utrzymujące się długo na polach śnieżne zaspy kładły się przed nami na obraz i podobieństwo morskich fal. Teraz śniegu było o wiele mniej, lecz w ciągu kilkunastu dni przykrył ziemiste, żółtawe i rdzawe, zgniłozielone barwy przyrody. Gdy po długim spacerze wracałem do wsi, kilkaset metrów od pierwszych domów zmieniało się powietrze – stawało się pyliste, ciężkie od dymu z pieców, pozostawiało na ustach lekko gorzki posmak, zabijało rześkość i aromat zimowych lasów i pól.
24 lutego było już po wszystkim. 18 stopni na termometrze, później nawet więcej. Śnieg w większości stopniał w ciągu kilku dni. Jego smętne resztki broniły się zaciekle w przydrożnych rowach, blisko wierzbowych i lipowych alei. W słoneczne, nienormalnie ciepłe dni odchodzącego lutego cień drzew był śniegowi sojusznikiem w beznadziejnym oporze. Byłem online, bo szerokopasmowy Internet na wielkopolskiej wsi zapewnia aż nadto dobry kontakt z małymi sprawami wielkiego świata: długoterminowe prognozy jasno wskazywały, że właściwie już po zimie. Ludzi, którzy zaprzeczają globalnemu ociepleniu, nie dało się czytać bez szyderczego wykrzywienia warg w coraz bardziej oszalałych okolicznościach pogody. To było nawet zabawne, więc w krótkim rękawie, w koszuli zawiązanej w pasie, poszedłem na długi spacer, patrzeć jak kilka kilometrów dalej, na polach, których nikt już nie uprawia, powstaje duży kompleks fotowoltaiczny.
Nagości ziemi i ukrytych wcześniej pod śniegiem sprawek nie dało się już ukryć. Truchło czarnego kota przy drodze było jak ponury żart o pechu, a niczym wstrętna oprawa krajobrazów niemal wszędzie przy polnych drogach objawiły się śmieci. Szklane małpki, osuszone półlitrówki, plastikowe opakowania po energetykach, przesłodzonych napojach i tak zwanych przekąskach – konsumpcja bieżąca, pocieszanie i pokrzepianie utrudzonych codzienną harówką ciał i dusz. Rzadziej – worki ze śmieciami, śmieci wielkogabarytowe i jakieś plastikowe skrzynki, podobne do tych używanych w inspektach. Wszystko to w otwartej ranie ziemi – nim bujna zieleń na nowo nie ukryje syfu przed ludzkim wzrokiem. Część z tego na szczęście zniknęła w marcu, wyzbierana przez szkolne dzieci w ramach corocznych syzyfowych prac.
Odechciało się w końcu spacerów, gdy to wszystko aż nadto podpełzło pod oczy. Z czytnikiem ebooków w ręku poszedłem na wiejskie boisko sportowe, które na dobre wzięły w posiadanie krety. Siadłem na ściętym pniu topoli, wystawiając twarz do wciąż nisko wiszącego, ale już solidniej przygrzewającego słońca. Kretowisko wżynało się głęboko w ziemię, która jeszcze należy do moich wspomnień. To „duże boisko”, w odróżnieniu od małego, szkolnego, które dawno już nie istnieje – podzielone na działki, po części suburbanizowane, po części przejęte wraz ze szkolnym budynkiem przez dom spokojnej starości.
Miałem czytać, ale patrzyłem. To dobry punkt obserwacyjny, z szeroką panoramą. Na dużym boisku wciąż stoją bramki, ale nie wiem, czy da się jeszcze siłami dzieciarni z okolicznych wsi wystawić dwie jedenastki w wieku od dziesięciu do czternastu lat. Część boiska zajęły zresztą – duży plus! – dziecięcy ogródek do zabaw i sprzęt fitness na wolnym powietrzu oraz ładna, drewniana wiata do spotkań lokalnej społeczności.
Obrazy nakładały się na siebie. Ten jeden, dla mnie obcy, to czyjaś codzienność – mała, suburbanizowana część wsi, jakby na uboczu. Kilka domów, bogatszych na ogół od starej zabudowy, których realność przeczy pamięci – tam było boisko do piłki nożnej i siatkówki, żwirowe bieżnie, tam się skakało w dal i wzwyż; tam były linie topoli, wyznaczające prostokąt szkolnego boiska, a za nim PGR-owskie i gospodarskie pola, w które chodziliśmy na harendę, na strączki, po lucernę i kolby kukurydzy.
W zbożu wiły się ścieżki, o których nie mówiliśmy dorosłym, ciągnęły się aż do balotów, do wysokich na kilkanaście metrów słomianych stert, które latem dla wielu były jedyną wakacyjną przygodą. Bo nie wszystkich, mimo gorących apeli dyrektora podstawowej szkoły, rodzice chcieli puszczać na wakacje pod harcerskie namioty do Mielna. Bo ich rodzice, nawykli do nadgodzin w pegeerze, do kilkunastu godzin dziennie harówki w ludowej ponoć ojczyźnie, bo ich dziadkowie, nawykli do folwarcznej pracy u dziedzica z pałacu, przecież też nigdy i nigdzie w wakacje nie jeździli. A dzieci i wnuków potrzebowali latem w domu do pomocy przy sezonowych pracach.
A gdy upadł PGR, potrzebowali ich dziecięco-nastoletniej pracy jeszcze bardziej, jak pieniędzy z sezonowej roboty u badylarza. Choć czasem innej już w ogóle nie było. Dziś moi czterdziestoletni rówieśnicy, gdy ściskamy sobie ręce pod wiejskim sklepem, lubią czasem pochwalić się, jak daleko pojechali z dzieciakami na urlop, i jak bardzo nic nie musieli na tym urlopie robić, popijając piwko i wódeczność do smażonej na grillu kiełbasy.
Ale jest luty 2021 roku. Siadam więc z czytnikiem na ściętym pniu drzewa (pieniądze ze ściętych topoli poszły na potrzeby wsi, na remizę bodaj, albo dom ludowy). Patrzę na prywatny dom spokojnej starości, który kiedyś był publiczną szkołą podstawową; patrzę na kaplicę, która stoi na ziemi, jaką niegdyś od PGR-u podnajmowali wiejscy nauczyciele; patrzę na dawną zabudowę, pamiętającą jeszcze pański majątek, dziś pstrokatą, gdzieniegdzie z dobudówkami, ocieploną i wytynkowaną, ale często pokrytą liszajami, starą i niszczejącą. Przy drodze ubywa z roku na rok kasztanowców, schorowanych, próchniejących, niebezpiecznie uległych wobec porywistych wiatrów. Z ich owoców jesienią robiliśmy pamperki, z rączkami i nóżkami z wypalonych zapałek; ale jedni zbierali je na zajęcia praktyczno-techniczne, inni, gdy przyszedł czas biedy, na klej. Podobnie jak ślimaki winniczki, na które chodziły całe wsie, gdy już przyszło budować kapitalizm.
Dalej jest podwórzec byłego PGR, czyli przedwojennego majątku Chłapowskich. Dziś – własność latyfundysty. A drzewa, wspinające się coraz wyżej pod niebo, znaczą park, do którego wstęp jest wzbroniony. A tam, w opustoszałym pałacu pośród platanów, kasztanowców, świerków i wszelkich chaszczy, ukrywa się moja pamięć z lat przedszkolnych, o dużych salach dla maluchów i starszaków, rozległym tarasie z widokiem na pokryte rzęsą stawy, dziecięca pamięć o metalowych huśtawkach, przy kikutach których piliśmy znakomite w smaku jak naiwna młodość tanie wino – jeszcze w pierwszej połowie lat 90. A później huśtawki chyba poszły na złom i wedle mojej niepełnej przecież wiedzy – bo wstęp do parku surowo wzbroniony – odbywają się tam ptasie sejmy, trele i morele wolne od ludzkich paranoi.
Siedzę na pniu z czytnikiem. Wybieram „Powrót do Reims”. Równocześnie bliska i obca mi książka. Didier Eribon: „Zawsze czułem zażenowanie, a nawet nienawiść, gdy słyszałem, jak wokół mnie pogardliwie i lekceważąco wyrażano się o prostych ludziach, ich trybie i stylu życia. W końcu stamtąd przyszedłem. Czułem też od razu nienawiść, gdy spotykałem się z wrogością ludzi zamożnych i ustosunkowanych wobec ruchów społecznych, strajków, protestów, ludowego sprzeciwu”.
Popegeerowska wieś jest jednak spokojna. Nigdy nie było tu strajków i protestów. Najwyżej w latach 90. głosowano na postkomunistów, o czym mówiono szczerze nawet w niedzielę, stojąc pod kaplicą, gasząc papierosa, gdy ministranci (dziś ksiądz musi obyć się bez nich) chwytali za dzwonki i trzeba było klęknąć na Przeistoczenie. Z zapełnionej po brzegi kaplicy wysypywali się później ludzie: Bogu oddali co boskie. I szli do swojej cichej złości, której nikt nie chciał wysłuchać.
Dziś w niedzielę ich dzieci i wnuki, gdy mają dość plebana, wsiadają w samochody i jadą kilka, kilkanaście kilometrów dalej na mszę, do miasta lub miasteczka. A gdy ich spotkasz gdzieś po drodze, gdy cię podwożą, to jeszcze kpią, że tu u nich to stare babki głosują na PiS, bo się boją, że ich wnukom zabiorą pięćset plus, albo nie będzie obiecanej czternastej emerytury. Ale nie wiesz, co tak naprawdę myślą, czy wszystko ci mówią, jak myślą, czy sprawdzają, co chcesz usłyszeć, bo jesteś i nie jesteś już stąd.
I znów nie czytam, tylko się zamyślam, aż gorzkawy dym z kominów i cierpki popiół ze wspomnień zaczynają kręcić w nosie i piec w oczy.
Na Wielkanoc trzeba przyjechać, wiosną znów tam będzie ładnie – myślę już w pociągu do Warszawy.
Swobodny potok myśli powoli zmienia swój bieg, wtłacza się w inne koryto, gdzie są odmienne słowa, odmienny czas, odmienne gesty i międzyludzkie gry; gdzie inna jest cisza nocy i ludzie inaczej się noszą. Sięgam po „Powrót do Reims” i znów czuję bliskość z tak obcym sobie człowiekiem.