Ziemia. Jak doprowadziliśmy do katastrofy
Już w 1979 roku naukowcy posiadali wystarczająco dużo informacji o efekcie cieplarnianym i o skutkach wzrastającej temperatury. […] Jedynie garstka naukowców, polityków i strategów podjęła desperacką próbę ratowania planety, jednocześnie ryzykując własnymi karierami. Książka Nathaniela Richa opowiada o dramatycznej walce podjętej o nasze dobro wspólne, jakim jest Matka Ziemia.
Wydawnictwu W.A.B. dziękujemy za udostępnienie fragmentu do publikacji. Zachęcamy do lektury książki.
Prolog:
Rozliczenie
Niemal wszystko, co wiemy o globalnym ociepleniu, wiedzieliśmy już w 1979 roku. Wtedy lepiej też to rozumieliśmy. Dzisiaj prawie dziewięciu na dziesięciu Amerykanów nie zdaje sobie sprawy, iż ogromna większość naukowców podziela opinię, że to ludzie, spalając na masową skalę paliwa kopalne, przyczynili się do zmian klimatycznych na świecie. Przed 1979 rokiem główne tezy nie podlegały dyskusji, a uwaga z podstawowych zasad przesuwała się w stronę uściślenia prognozowanych skutków. W przeciwieństwie do teorii strun i inżynierii genetycznej „efekt cieplarniany” – metafora sięgająca początków dwudziestego wieku – stanowił zamierzchłą historię opisywaną w podręcznikach do biologii. Fundamenty nauk ścisłych nie były zbyt skomplikowane. Dało się je sprowadzić do podstawowej prawdy: im więcej dwutlenku węgla w atmosferze, tym cieplej na Ziemi. Spalając paliwa kopalne, ropę naftową i gaz, ludzie każdego roku pompowali w powietrze coraz więcej zatrważających ilości dwutlenku węgla.
Od czasów rewolucji przemysłowej temperatura na Ziemi wzrosła o jeden stopień Celsjusza. Porozumienie klimatyczne z Paryża – podpisane w Dniu Ziemi w 2016 roku, a obecnie niewiążące, nierealne i dawno puszczone w niepamięć – miało na celu utrzymanie globalnego ocieplenia na poziomie poniżej dwóch stopni. Według ostatniego badania prawdopodobieństwo sukcesu wynosi jeden do dwudziestu. Jeśli jakimś trafem nam się poszczęści, będziemy musieli poradzić sobie tylko ze znikaniem raf koralowych na świecie, podniesieniem o kilkanaście metrów poziomu wód w morzach i oceanach, zagładą Zatoki Perskiej. Klimatolog James Hansen nazwał wzrost temperatury o dwa stopnie „receptą na długoterminową katastrofę”. Długotrwały kataklizm jest w tej chwili najbardziej optymistycznym scenariuszem. Natomiast wzrost temperatury o trzy stopnie to recepta na krótkoterminową katastrofę: pojawienie się lasów w Arktyce, zniszczenie większości nadmorskich miast, głód na masową skalę. Robert Watson, były przewodniczący Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu (Intergovernmental Panel on Climate Change) przy Organizacji Narodów Zjednoczonych, twierdził, że wzrost temperatury o trzy stopnie jest sensownym minimum. O cztery: w Europie panuje permanentna susza, duża część Chin, Indii i Bangladeszu zamienia się w pustynie, Polinezja pogrąża się w wodach oceanu, rzeka Kolorado zawęża się do strużki. Niektórzy wybitni światowi klimatolodzy, a nie należą oni do ludzi zbyt egzaltowanych, wieszczą upadek cywilizacji w przypadku ocieplenia o pięć stopni. Bezpośrednią przyczyną nie będzie samo ocieplenie – nie spłoniemy i nie zamienimy się w popiół – ale czynniki pośrednie.
Czerwony Krzyż szacuje, że już teraz więcej uchodźców opuszcza swoje domy nie z powodu konfliktów zbrojnych, lecz kryzysu ekologicznego.
Głód, susza, powodzie, a także rozszerzanie się na dużą skalę terenów pustynnych zmuszą setki milionów ludzi do ucieczki przed śmiercią. Masowe migracje zachwieją nietrwałymi regionalnymi rozejmami, intensyfikując walkę o zasoby naturalne, akty terroryzmu i nowe wojny. W pewnym momencie dwa największe zagrożenia, przed jakimi stoi nasza cywilizacja: globalne ocieplenie i broń jądrowa, wyrwą się spod kontroli i staną przeciwko swoim twórcom.
Jeśli perspektywa wzrostu temperatury o pięć czy sześć stopni wydaje się osobliwa, to tylko dlatego, że mamy nadzieję w porę zareagować. Wciąż zostaje nam dużo czasu na dekarbonizację, zanim dojdziemy do sześciu stopni. Upłynęło już jednak wiele dziesiątek lat – naznaczonych katastrofami klimatycznymi – i zrobiliśmy prawie wszystko, co w naszej mocy, by pogłębić problem.
Dalsza wiara, że ludzkość w obliczu śmiertelnego zagrożenia zachowa się racjonalnie, nie wydaje się uzasadniona. Zrozumienie dzisiejszej i przyszłej sytuacji nie jest możliwe bez zrozumienia, dlaczego nie rozwiązaliśmy tego problemu, kiedy mieliśmy na to szansę. A przez dziesięć lat, między 1979 a 1989 rokiem, były na to wspaniałe widoki. Zabrakło kilkunastu podpisów przedstawicieli najważniejszych światowych mocarstw pod zatwierdzeniem wiążących ram dla redukcji emisji dwutlenku węgla – tak blisko sukcesu nie znaleźliśmy się już nigdy potem. Przeszkody, które stanowią wymówkę na naszą bezczynność, miały pojawić się dopiero w kolejnej dekadzie. Warunki powodzenia przedsięwzięcia przypominały bajkę, zwłaszcza że tak wielu zasłużonych klimatologów – naukowców, negocjatorów i aktywistów przez dziesięciolecia walczących z ignorancją, apatią i korupcją w korporacjach – oficjalnie wyrażało powątpiewanie w osiągnięcie chociaż połowicznego sukcesu. Ken Caldeira, czołowy klimatolog z Carnegie Institution for Science w Kalifornii, powiedział niedawno: „Coraz bardziej przesuwamy się z trybu przewidywania, co się stanie, w tryb prób wyjaśniania, co się stało”.
Co się więc wydarzyło? Według typowej argumentacji chodzi o szkody dokonane w przemyśle wydobywczym paliw kopalnych, który w ostatnich dekadach stał się chłopcem do bicia. W latach 2000–2006 przemysł wyłożył ponad dwa miliardy dolarów, aby zatrzymać ustawodawstwo dotyczące zmian klimatu. Innymi słowy, dziesięć razy tyle, ile wydały organizacje ekologiczne. W bogatej literaturze poświęconej klimatowi opisywano machinacje lobbystów z branży, korumpowanie uległych naukowców, a nawet kampanie dezinformacyjne, które nadal obniżają wartość debaty politycznej, mimo że największe koncerny paliwowe dawno zaprzestały idiotycznego pokazu denializmu. Jednak to dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku rozpoczął się atak na przemysł. Wcześniej niektóre z największych koncernów paliwowych, takie jak Exxon czy Shell, podejmowały rzetelne wysiłki w celu zrozumienia skali problemu i przymierzały się do wprowadzania w życie ewentualnych działań naprawczych.
Narzekamy dzisiaj na upolitycznienie kwestii klimatu, co jest łagodnym określeniem upartego obstawania Partii Republikańskiej przy denializmie. W 2018 roku tylko czterdzieści dwa procent zarejestrowanych republikanów było świadomych tego, że „według większości naukowców globalne ocieplenie ma miejsce”, a ich odsetek wciąż spada. Sceptycyzm w kwestii konsensusu naukowego dotyczącego globalnego ocieplenia, a wraz z nim wątpliwości co do integralności metod doświadczalnych i dążenia do prawdy obiektywnej stały się fundamentalnym partyjnym manifestem. W latach osiemdziesiątych wielu kluczowych republikańskich członków Kongresu, urzędników na szczeblu gabinetów i strategów podobnie jak demokraci uważało, że problem klimatu jest wyjątkową ilustracją zwycięstwa politycznego: bezpartyjnego, w grze o najwyższą stawkę. Wśród tych, którzy nawoływali do wprowadzenia natychmiastowej i zakrojonej na szeroką skalę polityki klimatycznej, byli senatorowie John Chafee, Robert Stafford i David Durenberger; William K. Reilly, dyrektor Agencji Ochrony Środowiska (Environmental Protection Agency), a także George H.W. Bush w czasie swojej kampanii prezydenckiej. Jak mówił w 1981 roku kadrze kierowniczej branży paliwowej Malcolm Forbes Baldwin, przewodniczący Rady ds. Jakości Środowiska (Council for Environmental Quality) za prezydentury Ronalda Reagana: „Nie ma nic ważniejszego i bardziej fundamentalnego niż ochrona Ziemi”. Opinia ta, podobnie jak poparcie dla wojska i wolność słowa, była bezsporna. Z tym wyjątkiem, że powietrze miało szerszy elektorat, składający się z każdego człowieka na Ziemi.
Zgoda co do konieczności natychmiastowego działania była powszechna. Na początku lat osiemdziesiątych naukowcy z kręgów rządowych przewidywali, że ostatecznym dowodem na ocieplenie stanie się rekordowo wysoka temperatura pod koniec dekady, jednak wtedy będzie już za późno na uniknięcie katastrofy. W tamtym czasie Stany Zjednoczone wytwarzały najwięcej gazów cieplarnianych, a ponad trzydzieści procent ludności było pozbawionych dostępu do energii elektrycznej. Miliony ludzi wcale nie muszą żyć na amerykańskim poziomie, by zwiększyć światową emisję dwutlenku węgla, do tego wystarczy żarówka w co drugiej wiosce. W raporcie z 1980 roku, przygotowanym przez Narodową Akademię Nauk (National Academy of Sciences) na zlecenie Białego Domu, postulowano, by „kwestia emisji dwutlenku węgla weszła na międzynarodową agendę w celu rozwinięcia współpracy oraz budowania konsensusu, a także ograniczenia manipulacji politycznych, sporów i podziałów”. Gdyby Stany Zjednoczone poparły tę szeroko wspieraną inicjatywę z końca lat osiemdziesiątych – zamrożenie poziomu emisji dwutlenku węgla oraz jego redukcję o dwadzieścia procent do końca 2005 roku – ocieplenie mogłoby nie przekroczyć półtora stopnia.
Konsensus międzynarodowy w sprawie osiągnięcia tego celu zakładał wiążące porozumienie globalne. Pomysł narodził się już w lutym 1979 roku podczas pierwszej konferencji klimatycznej w Genewie, kiedy to naukowcy z pięćdziesięciu krajów jednomyślnie zgodzili się, że istnieje „pilna potrzeba” działania.
Cztery miesiące później, podczas szczytu państw grupy G7 w Tokio, przywódcy najbogatszych krajów świata podpisali porozumienie w sprawie redukcji emisji dwutlenku węgla. Dziesięć lat później w Holandii zorganizowano pierwszą konferencję dyplomatyczną mającą na celu uzgodnienie ram traktatu. Wzięli w niej udział przedstawiciele ponad sześćdziesięciu państw. Naukowcy i światowi przywódcy byli zgodni: należy zacząć działać, a Stany Zjednoczone mają stanąć na czele. Tak się jednak nie stało.
Skończyliśmy pierwszy rozdział sagi klimatycznej. Wstęp ten – zatytułujmy go „Obawy” – zidentyfikował zagrożenia i ich konsekwencje. Deliberowaliśmy nad środkami, które należy przedsięwziąć, aby Ziemia nadal nadawała się do zamieszkania przez ludzi: przejście ze spalania paliw kopalnych do energii odnawialnej i jądrowej, mądrzejsze praktyki agrarne, zalesianie, podatki węglowe. Oszukując samych siebie, coraz dosadniej mówiliśmy o szansach na zwycięstwo wbrew przeciwnościom.
Nie rozpatrywaliśmy jednak poważnie możliwości przegranej. Rozumieliśmy, jakie konsekwencje będzie miała porażka dla linii brzegowej, wielkości produkcji rolnej, wzrostu średniej temperatury, modelów migracji i gospodarki światowej. Ale nie dopuszczaliśmy do siebie myśli, co będzie oznaczała dla nas samych. Jak zmieni się sposób postrzegania samych siebie, jak zapamiętamy przeszłość, jak wyobrażamy sobie przyszłość? Jak nasze niepowodzenia już nas zmieniły? Dlaczego sobie to zrobiliśmy? Te pytania będą tematem kolejnej części poświęconej zmianom klimatu. Zatytułujemy ją „Rozliczenie”.
To, że jako cywilizacja tak bardzo zbliżyliśmy się do zerwania samobójczego paktu z paliwami kopalnymi, zawdzięczamy staraniom kilku osób – naukowców reprezentujących ponad dziesięć dyscyplin, polityków, członków Kongresu, ekonomistów, filozofów i anonimowych biurokratów.
Na ich czele stał niezwykle obrotny lobbysta i prostolinijny fizyk atmosfery, który kosztem życia osobistego próbował ostrzec ludzi przed tym, co nadchodzi. Na szali postawili oni własne kariery w trakcie bezwzględnej, nasilającej się kampanii na rzecz rozwiązania tego problemu, obejmującej początkowo raporty naukowe, potem tradycyjne ścieżki politycznej perswazji, aż po metodę publicznego zawstydzania. Starali się bardzo, ale przegrali. Za chwilę poznamy ich historię, i naszą też.
Dobrze jest myśleć, że mając kolejną szansę, postąpilibyśmy inaczej lub w ogóle podjęlibyśmy jakiś trud w tej kwestii. Można by sądzić, że mądre głowy działające w dobrej wierze, opierając się na nauce i rzetelnej ocenie społecznych, gospodarczych, ekologicznych oraz moralnych konsekwencji duszenia się Ziemi, uzgodniłyby wspólny plan. Innymi słowy, można by przypuszczać, że mając czystą kartę – gdyby w cudowny sposób udało się nam wyzwolić od toksycznej polityki i korporacyjnej propagandy – znaleźlibyśmy rozwiązanie.
A przecież wiosną 1979 roku mieliśmy coś na podobieństwo czystej karty. Prezydent Jimmy Carter, który na dachu Białego Domu kazał zamontować panele słoneczne i cieszył się czterdziestosześcioprocentowym poparciem, był gospodarzem spotkania, na którym podpisano izraelsko-egipski traktat pokojowy. „Wreszcie wygraliśmy, zrobiliśmy pierwszy krok w stronę pokoju – powiedział. – Pierwszy krok na długiej i trudnej drodze”. W Stanach Zjednoczonych numerem jeden wśród wyświetlanych filmów był „Chiński syndrom”; numerem jeden na liście przebojów – piosenka Bee Gees „Tragedy”. Na szczycie listy bestsellerów niemal przez cały rok utrzymywała się książka Barbary Tuchman „Odległe zwierciadło, czyli rozlicznymi plagami nękane XIV stulecie”, opowiadająca o nieszczęściach, które spadły na średniowieczną Europę po dużej zmianie klimatu. Szyb naftowy w Zatoce Meksykańskiej wybuchł i płonął przez dziewięć miesięcy, zanieczyszczając plaże aż po Galveston w Teksasie. W Londonderry Township w Pensylwanii, w elektrowni jądrowej The Three Mile*, filtr wodny uległ awarii. A gdy w siedzibie organizacji Przyjaciół Ziemi (Friends of the Earth) w Waszyngtonie DC trzydziestoletni aktywista, samozwańczy „lobbysta na rzecz środowiska naturalnego”, przedzierał się przez opasły rządowy raport, jeszcze nie wiedział, że jego życie już nigdy nie będzie takie samo.
* Wypadek w elektrowni jądrowej Three Mile Island – najpoważniejszy wypadek (1979 r.) w Stanach Zjednoczonych w historii komercyjnych reaktorów.