Życie, teatr, polityka i nieznośny ciężar inteligenckości sióstr B.

Te trzy słowa nasuwają się jako pierwsze na wiadomość o śmierci Marii Bojarskiej. Od razu na myśl przychodzi jej książka „Król Lear nie żyje” – przejmująca i arcyciekawie napisana opowieść o małżeństwie z Tadeuszem Łomnickim. Ale także postać jej siostry, fatalnie zapomnianej, jednej z najwybitniejszych polskich pisarek ostatnich dekad – Anny Bojarskiej. Takie połączenie, mam nadzieję, byłoby także w oczach zmarłej uzasadnione, bo jak pisała, stanowili swego rodzaju nierozłączny triumwirat, podobnie patrzący na świat i razem z nim walczący. Maria Bojarska była tego triumwiratu ostatnim żyjącym członkiem.
Wszyscy troje żyli w wielkim świecie – warszawka, środowisko aktorów i reżyserów, choć Maria najbardziej lubiła samotność, to domena Marii i Tadeusza. Podczas gdy polityka, świat lewicowych radykałów, a nawet terrorystów spod znaku Baader-Meinhof to fascynacje Anny, ale i PRL-owska praktyka Tadeusza Łomnickiego.
Wszyscy troje się przeciw tym światkom buntowali, a może lepiej, przed nimi bronili. Chcieli je poznać, a poza tym żyć i tworzyć, a środowisko, świat, polityka co chwila łapały ich za kark i boleśnie przypominały, że tak jak u Szekspira nasz ziemski padół nie tylko na scenie pełen jest lady Makbet, Jagonów, Kalibanów, Goneryl i Edmundów, a Kordelie i Hrabiowie Kentu zdarzają się, ale rzadko.
Tadeusz Łomnicki, być może najwybitniejszy polski aktor po II wojnie światowej, w ostatnim okresie swojej kariery, kiedy osiągnął w sztuce głębię i mistrzostwo, jak sami z żoną żartowali, kosmiczne, był w pewnym sensie bezrobotny. To znaczy nie tylko nie był jak większość uznanych aktorów i reżyserów w jego wieku dyrektorem teatru, ale w żadnym nie mógł nawet dostać stałego etatu. Co charakterystyczne, jego szanse na znalezienie stabilnego zatrudnienia radykalnie malały po każdym scenicznym sukcesie i owacji publiczności (gdy występował gościnnie u swoich kolegów). Samo życie w teatrze. Ale był i teatr, a dokładnie król Lear w życiu.
Łomnicki był przed stanem wojennym przez wiele lat nie tylko partyjny, ale zasiadał w samym KC jako jego pełnoprawny członek. Do partii zapisał się jeszcze w czasach stalinowskich w roku 1948 lub 1951 jako dwudziestojednoletni lub dwudziestoczteroletni chłopak, choć przedtem był żołnierzem Szarych Szeregów i AK. Jak sam twierdził, idee socjalistyczne były mu bliskie. Członkiem KC został w czasach rządów E. Gierka. Nie zrezygnował z partyjnej przynależności w czasie Solidarności, ale oddał legitymację po wprowadzeniu stanu wojennego. Wcześniej zrezygnował z bycia rektorem PWST, a także dyrektorowania w założonym przez siebie słynnym Teatrze na Woli. W odróżnieniu od swoich żyjących równie dobrze z władzą kolegów, często partyjnych, a potem żarliwych solidarnościowych neofitów odmawiał od tego momentu konsekwentnie jakiegokolwiek zaangażowania politycznego, wybrał milczenie i pracę.
I tak jak w przypadku króla Leara okazało się to politycznym i życiowym błędem. Z jednej strony nie darowano mu jego „komuchowania”, wzywając na przykład do bojkotu jego występów w czasie turnée po Australii. Z drugiej brak silnej pozycji zawodowej nie tylko narażał na upokorzenia, ale utrudniał realizację artystyczną. Bardzo możliwe, że miał wpływ na stan zdrowia i przedwczesną śmierć na scenie – w czasie próby w wymarzonej roli Leara. Nie w warszawce ani w Krakowie, ale w Poznaniu.
Był wielkim artystą, ale z książki Marii Bojarskiej wyłania się także dobry człowiek, starający się zawsze zrobić tyle dobrego, ile jest możliwe na tym świecie. Tak traktował swoje rektorowanie (w warszawskiej Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej – przyp. red.), które zaczął od żmudnego czytania ustaw i rozporządzeń. Ich znajomość traktował jako konieczne wyszkolenie żołnierza walczącego o swoją sprawę.
Ta rzetelność we wszystkim, dążenie do perfekcji, bycie człowiekiem dobrej roboty w najlepszym tego słowa znaczeniu sprawiały, że w świecie polskiej bylejakości, gdzie od jakości ważniejsze jest swojactwo, był nielubiany, choć wybuchy niepohamowanego gniewu także robiły swoje. Anna Bojarska w pośmiertnym eseju o swoim wielkim szwagrze napisała: „Gdy trzeba było wybierać między doskonałością, a sukcesem, zawsze wybierał doskonałość. Gdy trzeba było wybierać między szansą własnej sławy, a lojalnością wobec innych, wybierał lojalność.
Ten polski Lear nie myślał wyłącznie o sobie, może nawet nie myślał przede wszystkim o sobie” (cytat za: „Król Lear nie żyje”, str. 299). Przyjaźnił się z wielkimi tego świata. W czasie choroby pomógł mu Roman Polański (sfinansował operację serca i rekonwalescencję w Paryżu). Chcieli z nim współpracować wybitni twórcy z Zachodu, a jednak był samotny i na pewno nie brak było w jego sercu goryczy. Zajęci swoimi sprawami, młodszymi żonami i ich karierami koledzy artyści, nawet życzliwi, nie zawsze mieli czas i uważność, by to dostrzec. Ratował jego i Marię ogromny dystans do samych siebie, autoironia, znajomość Szekspira, którego stale cytowali i którego mądrych cytatów pełna jest książka Marii Bojarskiej.Anna Bojarska to inny temperament. Maria spokojnie centymetr po centymetrze wchodziła w zakamarki ludzkiego wnętrza, odsłaniała skalpelem kolejne sztuczki, zamaskowane świństwa i złośliwości niczym Witkacy w „Niemytych duszach”. Misternie wplatała w swoją opowieść niezliczone anegdoty, smaczki z życia i zachowania powszechnie znanych gwiazd polskiego kina i teatru. Anna i jej pisarstwo jest w swej przenikliwości podobnie jak u Witkacego głębokie, ale w stylu zupełnie inne.
Maria była, jak sama z lubością powtarzała opinię towarzystwa o sobie, bardzo „sophisticated”. Anna jako pisarka była bardziej żywiołowa, brawurowa wręcz zarówno w pomysłach jak i w cięciach ludzkich dusz i zakamarków podświadomości. I tak to się czytało, do rana, do końca. Obok prozy i publicystyki Józefa Mackiewicza to „Agitka” Anny Bojarskiej była największym literackim przebojem podziemnych wydawnictw lat 80., choć i tam już wtedy miała trudności z wydaniem (od napisania do wydania w 1987 roku musiało minąć 5 lat) jako „kontrowersyjna”, bo pokazująca w niejednolitym świetle herosów solidarnościowego podziemia.
Jednak prawdziwym przełomem w pisaniu o polityce, a w rezultacie w życiu pisarki była jej książka „Czego nauczył mnie August”, w której w dosyć mało zawoalowany sposób pokazała sylwetki ówczesnych bożyszcz obozu solidarnościowego czyli Kuronia i Michnika. Ukazała ich jako ludzi opętanych chęcią zdobycia władzy i zręcznych politycznych cwaniaków gotowych dla realizacji swoich celów poświęcić wszystko: przyjaźnie, miłości, a przede wszystkim ideały.
August – Kuroń jest dla Gucia – Michnika mentorem wprowadzającym go w arkana polityki już w szkole, gdzie jeden jest zakompleksionym i gnębionym przez kolegów uczniem, a drugi przychodzi z ramienia Komitetu Dzielnicowego prowadzić polityczne pogadanki. Ta nauka zaczyna się od polowania przez grupę uczniów dowodzonych przez Augusta na tak zwanych bikiniarzy w czasach stalinowskich, zakończonego przesłuchaniem, w którym August gra dobrego policjanta, co jednak nie uchroni zbyt śmiało ubranej dziewczyny przed oszpeceniem i upokorzeniem przez brutalnego współprzesłuchującego, który zmusza ofiarę do zjedzenia obciętych zbyt długich, a przede wszystkim rozpuszczonych włosów. August i na to znajduje usprawiedliwienie wobec zaszokowanego tą sceną Gucia.
Potem przychodzi czas na kolejne etapy wtajemniczenia i, powiedzielibyśmy dzisiaj, przekazów dnia, dostosowanych do kolejnych odkryć znawców nauki o biegu dziejów. Z czasem okazuje się, że nie rewolucja jest najważniejsza, ale to by stanąć na jej czele. Przy czym August zachowuje do końca pewien stopień złudzeń, które tylko stopniowo kurczą się pod wpływem politycznych klęsk. Co innego Gucio, który „zna języki” i odbył kilka rozmów z możnymi tego świata. Ten wie, że władza to siedzenie w tylnym rzędzie i posiadanie środków, aby kształtować byt i świadomość. I nie wiadomo już, co jest pierwsze.
Tej demaskacji nie można było wybaczyć i jak pisała jedna z publicystek miesięcznika ZNAK: „Annę Bojarską – a nawet bardziej jej twórczość – przesłoniła zła sława skandalistki, której stała się zakładniczką (romanse z czołowymi przedstawicielami opozycji, polityczna »zdrada« i konflikt z właścicielem wpływowego koncernu prasowego miały skazać ją na milczenie)”. W praktyce oznaczało to zamilczenie nazwiska łącznie z odmową wydrukowania w Gazecie Wyborczej nekrologu zmarłej matki, który chciała zamieścić znajoma, trudności z wydaniem, kolportowaniem i popularyzacją książek, a dla samej autorki utratę możliwości pisania felietonów i artykułów do prasy, nawet w pismach kobiecych.

To zamilczenie Anny Bojarskiej było jeszcze bardziej skuteczne niż odsuwanie na drugi plan Tadeusza Łomnickiego, którego kreacji znanych szerokiej publiczności, jak choćby pomnikowa rola Pana Wołodyjowskiego w dwóch częściach trylogii jeszcze z czasów PRL, nie dało się, ot tak, wymazać z pamięci widzów. Zresztą umarł wystarczająco wcześnie, by było to konieczne. Bojarska zniknęła niemal całkowicie i wyjechała do Paryża. Co to dla niej mogło znaczyć, najlepiej świadczą przytoczone przez nią słowa Vladimira Volkoffa: „»Prawdziwym powołaniem pisarza jest stać się osobą publiczną. Pisanie jest tylko środkiem, mającym prowadzić do tego celu«. Święte słowa. (…) A może chodzi o coś mniej egocentrycznego; o to żeby wprowadzić INNYCH do swojego świata. Zmusić ich, żeby widzieli to, co my widzimy, czuli to, co my czujemy. Fakt, znowu egoizm. Ale to jest silniejsze od wszystkiego. Nie można z tym walczyć (…) w gruncie rzeczy takie pragnienie jest nieszczęściem. To się nie może spełnić” (str. 87).
Trudno o lepszy opis powołania artysty, ale… ale także zauroczonego ideologią polityka, stąd cień sympatii do Augusta i przenikliwy opis rodziny Gucia – starych stalinowców z rozrzewnieniem wspominających czasy czystek, kolejnych przełomów niczym przygody na froncie opowiadane przez tych szczęściarzy, którzy wyszli z nich cali i zdrowi, a na starość choć w drugim szeregu, to nadal cieszą się estymą dawnych i nowych towarzyszy, w wygodnych, ale by zachować proletariackie pozory po partyjniacku zaniedbanych mieszkaniach, popijając wódkę i paląc tanie papierosy.
Nie tylko Łomnicki miał słabość do socjalizmu. Także Anna Bojarska cały czas manifestowała swoje sympatie do tego nurtu sceny ideowej. Bliski był jej też feminizm i prawo do aborcji.
W 2005 roku miałem zaszczyt być stroną dwugłosu z wielką pisarką w założonym przez mnie i grupę kolegów Magazynie Obywatel. Tematem był polski mężczyzna, ale w części Anny Bojarskiej kwestia kobieca zajęła sporo miejsca. Właśnie do sceny ideowej, ale nie politycznej, stąd być może pasja z jaką zdemaskowała Kuronia z Michnikiem za zdradę szlachetnych ideałów na rzecz władzy i pieniędzy. Co gorsza dla niej, uczyniła to z niesamowitą dawką ironii i szyderstwa. Książka „Czego nauczył mnie August” dorównuje, a może i przewyższa pod tym względem słynne dzieło A. Sołżenicyna „Lenin w Zurychu”. Michnika musiało to boleć, a ten typ ludzi nie przebacza. Gdybym był przeciwnikiem A. Michnika i kierował jakimś niezależnym wydawnictwem, to wydrukowałbym i promował książkę Bojarskiej także dzisiaj lub czytał głośno w internecie. Śmiech jest znacznie skuteczniejszy od oburzenia.
Swoim przekonaniom dała też wyraz we wstępie i w posłowiu do pism politycznych Stefana Żeromskiego. Sama dokonała ich opracowania i wyboru w wydanym przez zasłużone londyńskie wydawnictwo Polonia Book Fund w roku 1988 zbiorze pism politycznych jeszcze jednego z naszych wieszczy. We wstępie cytuje słowa komunisty Brunona Jasieńskiego, że z chwilą jego śmierci „Polska pochowała swe krwawiące sumienie”. Co ciekawe podobne określenia za Jerzym Koenigiem padają wobec Tadeusza Łomnickiego w książce jej siostry. Łomnicki zresztą także bardzo chciał wystawić „Różę” Żeromskiego na deskach Teatru na Woli, ale „Róża” ani wtedy, ani nigdy nie pasowała do polskiego obrazu samych siebie jako szlachetnych bohaterów walczących o wolność waszą i naszą. Bardziej do Polaków z Braci Karamazow deklamujących wzniosłe komunały i jednocześnie oszukujących w karty.
O Żeromskim trudno jednak byłoby powiedzieć, że był polonofobem. Lepiej niewygodną część twórczości zamilczeć, bo tak zwykliśmy postępować z prawdą o nas samych. Bojarska pisze o dwóch charakterystycznych dla postaci Żeromskiego cechach: jedna to „stan bezustannego oburzenia na wszystko”, a druga to niezależność myślenia, a stąd samotność i niemożność funkcjonowania w kolektywie politycznym, towarzyskim, jakimkolwiek. Bo chciałoby się powtórzyć za Schopenhauerem: „Kto przyszedł na świat, by go oświecać w sprawach zasadniczych, może mówić o szczęściu, gdy wyniesie skórę cało”.
W głośnym artykule, jaki zamieściła w Tygodniku Powszechnym w 1986 r. (rok poprzedni 1985 był w Polsce rokiem Żeromskiego) nazwała Żeromskiego ekstremistą. Wtedy jeszcze to słowo nie pełniło jak dzisiaj funkcji knebla dla niezależnej myśli czy wyłamującej się z obowiązujących kolein polityki, ale pokazywało, że pisarka bardzo dobrze przeczuwała trendy epoki i nadchodzące czasy republiki kolesiów.
I tak, jak każdy ekstremista Bojarskie, Łomnicki w swojej chęci przekazania prawdy szli na całość, czynili to różnymi środkami, ale zwalczani byli w podobny sposób. Zamilczenie, intrygi, oszczerstwa, poniżanie, ośmieszanie – patrząc na to wszystko chciałoby się powiedzieć: nic nowego pod słońcem, wszyscy znaleźli się w godnym towarzystwie: Józefa Mackiewicza, który za pisanie prawdy płacił całym życiem i jego „Pułkownika Miasojedowa”, który postanowił powiedzieć prawdę w sądzie, co skończyło się karą śmierci. To także A. Zinowiew bezlitośnie pokazujący, że prawdziwy Homo Sovieticus to nie ciemny pracownik PGR, ale kontestujący inteligent nowego typu. Czy wreszcie król Lear, który niebacznie oddał władzę, a co gorsza dał się zwieść fałszywym komplementom, odrzucając jednocześnie dumną szczerość Kordelii.
To bezustanne oburzenie na wszystko, stanie przy prawdzie „malgré tout” było wyróżniającą tę warstwę cechą inteligentów, społeczników. Książkowi Siłaczka i Doktor Judym, a w życiu Janusz Korczak, ale i sam Żeromski to symbole tamtej formacji, tamtego pokolenia i tamtych czasów. Bojarskie i Łomnicki próbowali ich najlepsze cechy przenieść do współczesności Trzeciej RP.
Solidna praca i stanie przy niewygodnej prawdzie, niepoświęcanie jej w imię komfortu i grupowego konformizmu okazały się jednak bezsilne wobec naporu zła i polityki jako wszechogarniającej wojny o byt. Być może zabrakło im życiowego sprytu. Może nie trzeba było pokazywać Polakom prawdziwego oblicza Michnika, obyczajów panujących w światku sławnych polskich aktorów, czy zrzekać się budowania politycznej osłony dla swojej sztuki. Może trzeba było napisać je do szuflady i niczym Kopernik zlecić wydanie po śmierci? Może wtedy Łomnicki stworzyłby jeszcze wiele wspaniałych ról, a Bojarska została celebrytką literatury i napisała kolejne bestsellery? Może trafiłyby pod strzechy? A może zdradzając w ten sposób siebie i swoje powołanie całe ich dzieło straciłoby sens?
Jedno nie ulega wątpliwości: artystami byli wielkimi, polityka im nie wychodziła. Wszyscy troje byli osobami religijnie obojętnymi, a jednak zachowując wszelkie proporcje trudno oprzeć się wrażeniu, że to głoszenie niepopularnych prawd wszem i wobec było z ducha głęboko ewangeliczne i okazało się równie osobiście tragiczne.
Czy i jaki przyniesie owoc zależy już od nas. Dlatego książki obu sióstr Bojarskich warto czytać, a filmy i zarejestrowane spektakle z rolami Tadeusza Łomnickiego oglądać. I jedne i drugie niosą prawdę ponadczasową, za uparte głoszenie której autorzy tego przesłania zapłacili ogromną cenę. Jak zwykle.
Zadanie „Wydawanie internetowego Tygodnika Spraw Obywatelskich” dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego.