Moje miasto świateł czyli felieton po łódzku
W lipcu 2023 obchodziliśmy 600-lecie „jedynego znanego [Markowi Koterskiemu] miasta tej wielkości bez rzeki”. Niech wspomniana okoliczność nie zmyli czytelnika, gdyż nie będzie to tekst ani specjalnie promujący, ani specjalnie krytykujący moje rodzime miasto „meneli” (cytując tym razem Bogusława Lindę). Choć, może podobnie jak podmiot liryczny Andrzeja Bursy z wiersza „Sobota”, mogłabym wyzwolić się od nadmiaru energii, w którą wyposażyła mnie młodość, pisząc reportaż o perspektywie rozwoju małych miasteczek albo tych większych jak Łódź, ale tym razem tak się nie stanie. I to wcale nie dlatego, jakobym za podmiotem lirycznym, miała „w dupie małe miasteczka”. Tu nie będzie żadnych analiz, żadnych rzewnych powrotów do włóknianej, monopolowej czy filmowej świetności tej „ziemi obiecanej”, rozżalenia spowodowanego aktualnymi problemami. Żadnych prób obiektywizacji. Tu będą czyste uczucia. Często ambiwalentne. I jak zawsze skrajnie subiektywne, bo to w końcu moje miasto świateł.
No to jak tu w zasadzie pisać? Skoro nie chcę ani nakręcać turystyki promując „mia100 kamienic” z największym kompleksem leśnym w Europie, jakim jest Las Łagiewnicki, ani dołączać do chóru narzekających na patodeweloperkę, wieczne korki, dziurawe ulice czy powszechny (nie tylko tu) brak perspektyw na „karierę” gdzie indziej niż w usługach (czyli korpo)?
Może mogłabym napisać jakiś wiersz, ale niestety nie jestem tym wspaniałym poetą, który oświadczył wobec potomnych snujących domysły „w sprawie Tuwima”, że jego gród – „to Łódź, to [jego] kolebka rodzima!”.
I tu w zasadzie kończą się pomysły, bo jakże trudno pisać skrajnie subiektywne felietony o własnym mieście tak, aby z jednej strony nie popaść w zbyt podniosły ton lokalnego patriotyzmu, a z drugiej strony tak, aby nie podpaść współmieszkańcom jak przed laty podpadł wspomniany już aktor w czasie kręcenia scen do filmu o Władysławie Strzemińskim?
Mogłabym „płynąć” dalej, o czym ów felieton nie będzie – tak, by wreszcie dać wyraz zarówno miłości jak i nienawiści do Łodzi. Mydlić oczu czytelnikom jednak nie będę, a o tym, że nienawiść i miłość to pokrewne uczucia przekonają się sami, już za chwilę.
Uciekać? Ale dokąd?
Chyba każdy kiedyś doznał uczucia znużenia własnym miastem, własną rutyną, chęci ucieczki. I to bez względu na to czy marzenie o odnalezieniu utopijnego miejsca idealnego dotyczy tych, co pochodzą ze wspomnianych małych miasteczek i myślami biegną ku „wielkiemu światu” (wielkim światem dla niektórych mogłaby być przecież właśnie Łódź), czy odwrotnie – tych, którzy mają dosyć zgiełku, szumu, zwodzących obietnic tego wielkiego świata i w marzeniach pędzą ku głuszy, naturze…
Tym łatwiej więc zrozumieć to powszechne przecież uczucie – uciec, byle dalej. Z oczywistych względów mnie dotyczy drugi przypadek – chęć ucieczki ku naturze. No to dokąd? Moje kochane niebieskie remedium, czyli morze?
W głowie już słyszę pomruki pobłażania wydobywające się z ust wyimaginowanych oponentów: „Ten wiecznie zimny, brudny Bałtyk? Oszalała chyba! Po miesiącu już by się jej znudziło!”.
No to dokąd? W moje drugie remedium, skąd patrząc wydaje się, że „tam na dole zostało wszystko to, co cię męczy”, a „patrząc z góry wokoło, świat wydaje się lepszy”?
Wyimaginowani oponenci nie śpią: „Polskie góry? Ta drożyzna? Widoki może i piękne, ale znudzi jej się szybciej niż myśli! Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma!”.
Pewnie tak. Trawa jest podobno zawsze bardziej zielona po drugiej stronie, choć powtarzam ten truizm całkiem bezmyślnie, bo nigdy na serio nie próbowałam analizować odcieni jej zieleni od tej drugiej strony. A więc kusi…
Czyli co?
Uciekać? Ale po co?
Ucieczka, jak wszystkie inne rozwiązania, są dla ludzi. Zresztą podobno „wszystko jest dla ludzi” (powtarzam kolejny truizm, którego nie sprawdziłam). Może faktycznie okazać się, że opisywane uczucie rutyny i znużenia nie jest stanem przejściowym i że naprawdę czas na permanentną zmianę.
Jeśli jednak okazuje się, że z jakichkolwiek powodów trudno nam odciąć tę pępowinę lokalnego patriotyzmu albo zwykłego przyzwyczajenia, czy jakichkolwiek innych uczuć to… warto by było nauczyć się z tym egzystować.
W moim przypadku zatem warto by było nauczyć się egzystować z tą momentami znienawidzoną, a momentami ukochaną Łodzią. Jakże często czuję się tutaj jak bohater mojego ulubionego łódzkiego filmu „Aleja Gówniarzy”.
Kto oglądał, ten wie, z jakim „zachwytem” bohater poruszał się po mieście, a z drugiej strony jak nie w smak była mu ucieczka do „lepszego świata” – w tym wypadku chodziło o ucieczkę do Warszawy, do której swego czasu łodzianie chętnie emigrowali w poszukiwaniu lepszego bytu.
W tymże filmie padają przeciwstawne sobie kwestie traktujące o moim mieście świateł. Poniekąd odzwierciedlają one moje skrajne emocje wobec Łodzi, oto pierwsza z nich:
„Stary, wiesz, że w Łodzi jest centrum ziemi? (…) Tu są najważniejsze budowle z całego świata. Patrz – Pałac Poznańskiego – Louvres. Kościół św. Teresy na Pomorskiej – Bazylika św. Piotra. Dwie wieże Textilimpeksu na Traugutta – World Trade Center. Później masz familoki na Księżym Młynie – Manchester City. I tak można bez końca, nie? (…) No patrz stary, nigdzie nie musisz jeździć, wszystko jest na miejscu”.
I druga:
„ – A co tam w Łodzi?
– No wiesz… Nie zmieniło się dużo, nie?
– Trochę się zmieniło. Jak ostatnio wyjeżdżałam do Warszawy to reklamówka leżała na ulicy, a jak wróciłam to już jej nie było.
– Gdzie?
– Na Kilińskiego.
– A no tak, tam wszystko tak szybko się zmienia. Tam czas zaiwania strasznie”.
No, to w swoich skrajnych uczuciach wobec Łodzi orbituję gdzieś pomiędzy centrum ziemi a reklamówką na Kilińskiego…
„Ja chcę szczęśliwy być (…) najbardziej tu”
Może jest tak, że rzeczywistość jest odbiciem stanu naszego umysłu, ale może być też tak, że to otoczenie zewnętrzne wpływa na jego stan.
Jak to więc jest, że czasem nawet te ulice wyfiołkowanego Śródmieścia wraz z Piotrkowską na czele bywają takie przygnębiające? Kiedy to wszystkie mankamenty i niepokojące bramy zwracają uwagę bardziej niż odnowione secesyjne kamienice?
Kiedy bardziej niż połączenie tradycji z nowoczesnością na rogu Narutowicza i Kilińskiego (cerkiew św. Aleksandra Newskiego vs słynna rdzawa „brama miasta”, czyli biurowce wyglądające zresztą na opustoszałe) przyciąga wzrok jedna rozpadająca się kamienica?
Kiedy to twarze współmieszkańców sprawiają wrażenie bardziej przemęczonych niż zadowolonych z życia?
Kiedy to bardziej niż niesamowity klimat Bałut (który uwielbiam, żeby nie było) czuć ich przygniatającą melancholię i powiew trudnej historii?
Kiedy widzewskie blokowiska straszą nadmiarem betonu i przegrzania w słońcu, zachęcając jedynie do ucieczki (Dworzec Widzew tak blisko), a kiedy bliźniacza przecież Retkinia przyjemnie otula kolorami i zachęca do spaceru nad pobliski Ner?
Kiedy małe bloczki na Kozinach sprawiają wrażenie przyjaźnie naturalnych wraz z okolicznym drzewostanem, a kiedy dominuje jedynie uczucie poirytowania kierowców na przepełnionej, wiecznie zakorkowanej Kasprzaka?
Kiedy Piłsudskiego/Mickiewicza zachwyca swą wielkomiejskością, a kiedy całość niszczy ogromne, niedawno powstałe brzydactwo białego koloru, zwane nowym Hiltonem?
Kiedy zachwyt licznymi muralami przyćmiewają sarkastyczne docinki na murach autorstwa kibiców dwóch nienawidzących się nawzajem klubów sportowych? („ŁKS robi herbatę z wody po pierogach”; „Widzew śmiał się na Kac Wawie”; „ŁKS nie czyta książek”; „RTS zamiast do lekarza jeździ na Zdrowie”). Cokolwiek by nie mówić, doceniam absurdalność tego poczucia humoru…
Wreszcie, kiedy wracając z urlopu myśli się bardziej kategoriami Adasia Miauczyńskiego („Łódź, kurwa!”), niż „chcę zobaczyć moje miasto (…) moje miasto wymarzone!”? Ten cytat pochodzi z piosenki, nomen omen, łódzkiego zespołu (no dobrze, żaden nomen omen, tu nie ma przypadków) Rezerwat.
Świętej pamięci Andrzej Adamiak śpiewał wprawdzie o Paryżu, ale całość kwituje: „ja chcę szczęśliwy dojechać tam i szczęśliwy wrócić. Ja chcę szczęśliwy być tam, a najbardziej tu”. Tu, czyli w Łodzi? 🙂
Nie jest to takie niemożliwe, jeśli odnajdzie się swoje miejsca, które nigdy nie zawiodą, a zawsze utulą w tej (nie)chcianej łódzkości.
W moim przypadku są to choćby teatry – najlepszy na świecie Teatr Jaracza, świetny Teatr Kamila Maćkowiaka czy przyjemnie zaskakujące niekiedy znienacka Teatr Powszechny i Teatr Nowy.
Ewentualnie jeszcze jedno z nielicznych istniejących kin studyjnych czyli niezłomny Charlie. Warto pamiętać o równie niezłomnym, najstarszym i nieprzerwanie działającym od 1907 r. kinie Tatry. Jakże miła odmiana dla przepełnionych gigantów typu Cinema City czy Multikino, które znajdziemy w każdym większym mieście…
Dla adeptów sztuki (zwłaszcza awangardowej) znajdzie się równie wiele odskoczni od rzeczywistości w postaci Muzeum Sztuki (w pakiecie mamy nieodłączony duet MS1 i MS2 z co rusz nowymi wystawami). Ślady wspaniałej Katarzyny Kobro i jej męża odnajdziemy nawet na niepozornym osiedlu im. Józefa Montwiłła-Mireckiego na Polesiu, gdzie swego czasu mieszkali. Niestety nie podpowiem czytelnikom czy ich pobyt na Polesiu był jeszcze naznaczony miłością, czy już nienawiścią… Z kolei adepci literatury nie przeoczą licznych śladów wspomnianego już fenomenalnego poety, Juliana Tuwima.
Gdy prostopadły układ łódzkich ulic udręczy za bardzo, a nie jesteśmy ani na etapie totalnej ucieczki w naturę, ani na etapie niezłomnego podziwu dla architektury i sztuki, wówczas chętnie przygarną nas przyjemne knajpki. Do tych „klimatycznych” (i to trzymając się tylko ścisłego centrum) zaliczyłabym z pewnością Owoce i Warzywa, Niebostan, Kij czy cały wachlarz alternatywy na słynnym OFFie.
Dla porządku tylko dodam, że nikt z wymienionych nie płaci mi za tę reklamę. Są to po prostu łódzkie miejsca, do których (oby nie tylko mnie) przyjemnie się powraca, a niejeden łodziak czytający ten pokręcony tekst dodałby z pewnością coś od siebie.
Czas na puentę?
Puenta dla każdego jego własna. Nie tylko dla łodzian, ale dla każdego, kogo łączą ambiwalentne uczucia z własnym miejscem zamieszkania. Grunt, żeby nie było nudno – czyli obojętnie.
A obojętnie czy neutralnie to na pewno nie jest. Miłość i nienawiść przeplatają się nieustannie, prowokując czasem do refleksji (czego „owocem” jest właśnie ten felieton).
Co by nie powiedzieć, jest to w końcu moje miasto świateł, a cytując dalej piosenkę kolejnego łódzkiego zespołu NOT – „jasne, że miasto ze świateł ma sens”.
Czyli co? Jednak „kocham twą urodę złą, jak matkę niedobrą dziecię”? Bardziej kocham niż nienawidzę „ulic twych szarzyznę mdłą, najdroższe miasto na świecie”?…
W każdym razie wszystkiego najlepszego, „najdroższe” me miasto świateł, żyj nam kolejne 600 lat!