Książka

Jerzy Hausner: Społeczna czasoprzestrzeń gospodarowania…

książki
książki fot. TPHeinz z Pixabay
Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 19 (2020)

Nowego podejścia potrzebujemy zarówno po stronie ekonomii, jak i gospodarowania. Dlatego też potrzebujemy ekonomii wartości i nowej ekonomicznej teorii wartości, innej niż utylitarna.

Wydawnictwu Nieoczywiste dziękujemy za udostępnienie do publikacji fragmentu książki prof. Jerzego Hausnera Społeczna czasoprzestrzeń gospodarowania. W kierunku ekonomii wartości. Zachęcamy do lektury i refleksji.

ROZDZIAŁ II W kierunku ekonomii wartości i nowej ekonomicznej teorii wartości

Wprowadzenie. Potrzeba refleksji etycznej

Przeciwko wąskiemu uprawianiu ekonomii występowało i występuje wielu badaczy. W Polsce m.in. Jerzy Wilkin, który podkreśla, że u podstaw różnych paradygmatów (szkół myślenia ekonomicznego) leżą odmienne koncepcje człowieka. To właśnie najbardziej różni ekonomię instytucjonalną i ekonomię neoklasyczną [Wilkin 2016, s. 15]. Autor ten celnie zwraca uwagę na to, że fundamentem traktowania ekonomii jako nauki ścisłej, podobnej naukom przyrodniczym czy fizyce, jest uznanie, że zachowanie człowieka ma charakter uniwersalny, czego wyrazem jest koncepcja homo oeconomicus czy szersza koncepcja rational man [s. 33]. Swoje rozważania opatruje Wilkin [s. 72] myślą Kennetha Bouldinga [1985, s. 46]: „Nauka ulega zniszczeniu, jeśli kultura, w której tkwi, również nie przynosi minimum wsparcia dla etyki naukowej”. Niech ta myśl Bouldinga będzie kanwą poniższej refleksji dotyczącej pracy w gospodarce cyfrowej.

Globalizacja, finansjalizacja i cyfryzacja gospodarki wywołują m.in. głębokie zmiany w stosunkach pracy. Praca traci swoje lokalne związanie; staje się mobilna, i to w skali globalnej [zob. Global 2017, s. 35]. W rezultacie jednak przestaje być oczywiste, jakie są prawne i społeczne podstawy umowy pracownika z pracodawcą. Także to, jak praca ma być „opodatkowana”. To zwiększa konkurencję, ale osłabia socjalną ochronę pracy. Rozpowszechniają się w konsekwencji niestandardowe formy zatrudnienia. A równocześnie praca ludzi jest zastępowana i wypierana przez automaty, roboty i sztuczną inteligencję.

Szczególne wyzwanie dla gospodarki rynkowej, demokracji i życia społecznego stanowi sztuczna inteligencja (AI), która jest rozwijana w warunkach braku jakiejkolwiek regulacji [Global 2017, s. 50]. Jej ustanowienie będzie równie trudne, jak konieczne. Nie da się tego uczynić bez etycznego odniesienia i określonego etycznego fundamentu. Dyskurs na ten temat został wszczęty, ale ekonomiści na ogół pozostają poza nim. Jednym z wyjątków jest Robert Skidelsky, który ze swym synem Edwardem opublikował głośny esej How Much is Enough? Money and the Good Life [Skidelsky, Skidelsky 2013]. Kluczową przesłanką przedstawionych tam propozycji systemowych zmian jest „technologiczne bezrobocie”. Autorom chodzi jednak przede wszystkim o nadmiarową konsumpcję, która napędza współczesną gospodarkę, co prowadzi do licznych negatywnych makroekonomicznych i makrospołecznych konsekwencji. Dobrze wyraża to poniższa seria wyraziście sformułowanych tez opisujących system, w którym siłą napędową stała się nienasycona konsumpcja:
1. „Jest to środowisko, w którym przeciwważąca siła związków zawodowych oraz demokracji została ograniczona na rzecz maksymalizacji zysku” [Skidelsky, Skidelsky 2013, s. XI].
2. „Marketing to zorganizowane kreowanie niezaspokojenia” [s. 40].
3. „Jeśli cynizm to wiedza o cenie wszystkiego i niewiedza o wartości czegokolwiek, to światowe centra finansowe są polami plenienia się cynizmu” [s. 41].
4. „Logika kontraktu została oderwana od logiki wzajemności” [s. 52].
5. „Stało się obecnie jasne, że kapitalizm nie przejawia spontanicznej tendencji do przemieniania się w coś szlachetniejszego” [s. 70].
6. „Wzrostem nazywamy politycznie zinstrumentalizowane nienasycenie” [s. 77].

Jako skrajny wyraz takiego obrazu współczesnego rynkowego kapitalizmu autorzy przywołują sławne powiedzenie Thomasa Murphy’ego, prezesa General Motors: „Biznesem General Motors jest robienie pieniędzy, a nie samochodów” [Skidelsky, Skidelsky 2013, s. 75].

O ile podzielam diagnostyczne spostrzeżenia Skidelskych, o tyle dystansuję się wobec sformułowanych przez nich propozycji systemowych zmian. Ich istotą jest przekonanie, że remedium to ograniczenie konsumpcji w następstwie ograniczenia czasu pracy i zwiększenia czasu wolnego. Na ogół spór związany z omawianym esejem toczy się wokół tego, co ludzie zrobią z tym czasem. A w konsekwencji – czy zwiększenie czasu wolnego będzie prowadzić do zmniejszenia, czy do zwiększenia konsumpcji. Jestem w tym względzie sceptykiem i sądzę, że większość zdecydowałaby się na poszukiwanie ekstremalnych doznań, a tym samym byłaby jeszcze bardziej uzależniona od konsumpcyjnego amoku. Oczywiście to tylko przypuszczenie.

Autorzy tego głośnego eseju zakładają przy tym, że ustanowienie w państwach wysoko rozwiniętych powszechnego dochodu gwarantowanego zapewni wysoką jakość życia. To przekonanie podważają jednak badania Daniela Kahnemana i Angusa Deatona [2010, s. 1], które dowodzą, że związek dochodu i życiowej satysfakcji nie jest jednoznaczny. Emocjonalny dobrostan (emotional well-being) rośnie wraz ze wzrostem dochodu jednostki, ale tylko do pewnego poziomu dochodu, a konkretnie do 75 tys. USD rocznie. Potem już nie. Ponadto autorzy ci zwracają uwagę [s. 4], że jeśli rozróżnimy emocjonalny dobrostan oraz samoocenę życia (life evaluation), to można wykazać związek pierwszej z tych kategorii z poziomem dochodu, ale nie drugiej. Dochód podnosi satysfakcję jednostki, ale nie zapewnia szczęśliwego życia. To zależy znacznie bardziej od relacji społecznych, w których odnajduje się jednostka. Odpowiednio wysoki status społeczno-ekonomiczny przynosi jednostce zadowolenie, ale to jeszcze nie jest wystarczające, aby swoje życie uznawać za dobre i udane. Te dwie kategorie psychologicznej samooceny formują się w dwóch różnych społecznych czasoprzestrzeniach. Dobre, udane życie wiąże się z podmiotowością, która jest mocniej warunkowana społecznie niż materialnie. Jest to asumpt do odwiecznej dyskusji o indywidualizmie i personalizmie. Takie wartości jak autonomia, wolność, zaufanie czy udane życie nie wynikają tylko z odczucia i postępowania jednostki, ale zależą również od tego, w jakich społecznych relacjach jednostka pozostaje i jakie możliwości te relacje stwarzają dla społecznego wytwarzania tych wartości.

Wolność musi być w nas, aby była dla nas. Ludzie nie działają zgodnie z logiką benthamowskiego hedonistycznego kalkulatora. Nawet gdyby takim kalkulatorem dysponowali, to i tak posługiwanie się nim udanego życia nie zapewni.

W dyskusji z poglądami Skidelskych coś innego jest jednak dla mnie ważne. Skoro z powyżej przywołanych tez tych autorów wynika, że we współczesnym systemie rynkowego kapitalizmu nie ma wystarczająco dużo sił równoważących dominację korporacji nastawionych na zysk, to w jaki sposób mogą się one wyłonić, jeśli w coraz większym stopniu coraz większa grupa ludzi będzie korzystać z czasu wolnego? Nie potrafię sobie tego wyobrazić.

Nie kontestuję poszczególnych konkretnych propozycji przedstawionych przez Skidelskych, w tym wprowadzenia powszechnego gwarantowanego dochodu. To wymaga analizy, którą warto przeprowadzić. Wątpię jednak, że rozwiązanie problemów zdiagnozowanych także przez tych autorów możliwe jest w następstwie przyjęcia ich sposobu myślenia. Nie sądzę, aby ograniczenie konsumpcji przyniosło przełomowy efekt, co nie znaczy, że nie warto w tym kierunku zmierzać. Tyle tylko, że – w moim przekonaniu – nie przez ograniczenie roli pracy w życiu ludzi, lecz odwrotnie: przez jej dowartościowanie, w tym eliminowanie związanej z nią dotąd alienacji.

Ujmując to inaczej: zasadnicze rozwiązanie lokuję nie po stronie popytu i spożycia, ale po stronie podaży i sposobu wytwarzania. Dlatego tak duży nacisk kładę na to, jak i po co działa przedsiębiorstwo i czym jest. To kontekst zaproponowanego konceptu Firmy-Idei, który został sformułowany w opozycji do koncepcji przedsiębiorstwa jako „wartości dla akcjonariuszy” (koncepcja Firmy-Idei przedstawiona jest w rozdziale VIII).

Fundamentem rozwiązania dyskutowanych, także przez Skidelskych, problemów jest przejście od przedsiębiorstwa napędzanego przez kapitał finansowy do przedsiębiorstwa ukierunkowanego na ludzi i ich potencjał twórczy oraz równolegle od gospodarki transakcyjnej i oportunistycznej do gospodarki relacyjnej i nastawionej proproduktywnościowo. I w tym upatruję możliwości wyłonienia się tych sił społecznych, które wykreują nowe imaginarium społeczno-ekonomiczne i wygenerują adekwatne do niego ramy makrospołeczne.

[…]

Produktywność i efektywność

Aby było inaczej, rachunkowość musiałaby być przede wszystkim ukierunkowana na uchwycenie produktywności różnych zasobów, którymi dysponuje i z których korzysta przedsiębiorstwo. Miałoby to sens dopiero wówczas, gdybyśmy uświadomili sobie zasadniczą różnicę między produktywnością a efektywnością. Ta różnica nie jest oczywista. Efektywność ekonomiczna w swym podstawowym znaczeniu to syntetyczna miara rezultatu (wyniku finansowego) w relacji do poniesionych nakładów (kosztów). Tak rozumianą efektywność (opłacalność) mierzymy w odniesieniu do organizacji lub/i podejmowanych przez nią przedsięwzięć (inwestycji, transakcji, wdrożenia).

Natomiast produktywność w swym podstawowym znaczeniu to miara efektu w relacji do zasobu użytego do jego wytworzenia. Odnosimy ją przede wszystkim do określonego procesu wytwórczego. O ile efektywność jest miarą syntetyczną, o tyle produktywność – analityczną. Oczywiście można mierzyć produktywność w odniesieniu do określonej organizacji, ale wtedy będzie to miara uogólniająca, a to nie to samo co syntetyczna. Produktywność można wyrażać w miernikach finansowych, ale punktem wyjścia w ich obliczaniu będą relacje i mierniki rzeczowe lub pokrewne, które umożliwiają uchwycenie tego, ile czegoś zużyliśmy i ile czegoś wytworzyliśmy. Da się to potem przeliczyć na mierniki finansowe. Dzięki temu, wychodząc od produktywności, możemy dochodzić do efektywności. Ta fundamentalna dystynkcja pozwala dostrzec odmienność i zbieżność rachunku zasobów i rachunku wyniku. Najważniejsze jest jednak to, że widać teraz wyraźnie, iż podstawą efektywności ekonomicznej jest produktywność. Jeśli procesy wytwórcze nie są produktywne, to nie można zapewnić efektywności w dłuższym okresie. Nieproduktywna działalność gospodarcza jest niepodtrzymywalna. A jeśli zapewnia efektywność, to znaczy, że jest rabunkowa. Również w tym sensie, że polega na przechwytywaniu nienależnych korzyści (rent seeking). Kwestii produktywności i efektywności nie da się zamknąć w granicach określonej organizacji gospodarczej. Są one transorganizacyjne, „dokonują się” w przestrzeni międzyorganizacyjnej, na styku przedsiębiorstwa i jego otoczenia. W przypadku produktywności jest tak m.in. dlatego, że przedsiębiorstwo wykorzystuje zasoby, których samo nie wytworzyło, zaś w przypadku efektywności m.in. dlatego, że efektywność jest funkcją transakcji zawieranych przez przedsiębiorstwo. Choć odnosimy produktywność i efektywność do określonej organizacji gospodarczej, czyli rozpatrujemy je w ujęciu mikroekonomicznym, to jednak mają one szerszy, makroekonomiczny wymiar. O ile na poziomie przedsiębiorstwa związki produktywności i efektywności są wielostronnie sprzężone, a przez to pogmatwane, o tyle w przypadku poziomu makro są wyrazistsze. Podstawowa zależność jest następująca: produktywność warunkuje efektywność. Nieproduktywne przedsiębiorstwo może być efektywne (przynajmniej przez pewien czas). Natomiast nieproduktywna gospodarka nie może być efektywna, co w tym przypadku oznacza jej niską konkurencyjność.

Makrospołeczne ramy gry ekonomicznej

[…]

Kwestia ukształtowania makroekonomicznych (makrospołecznych) reguł gry rynkowej staje się fundamentalnie ważna w warunkach globalizacji, finansjalizacji i cyfryzacji gospodarki. Przy czym te trzy megatrendy wzajemnie się pobudzają i wzmacniają. Jednym z nowych zjawisk z tego wynikających jest pojawienie się kryptowalut, których wprowadzanie stało się możliwe dzięki technologii blockchain. Andrzej Sławiński [2017] określa to zjawisko jako kreatywną destrukcję w systemie finansowym. I podkreśla, że pieniądz jest nie tylko środkiem transakcyjnym, ale także umożliwia pobór podatku przez władzę publiczną, która z tego finansuje różnego rodzaju usługi publiczne (użyteczności publicznej). Kryptowaluty niewątpliwie osłabiają związek między obiegiem gospodarczym a systemem podatkowym, co w dalszej konsekwencji może prowadzić do eliminowania makroekonomicznych ram rynków finansowych i, szerzej, gospodarowania w ogóle.

Składową tych makroekonomicznych (makrospołecznych) ram jest także to, że pieniądz ma publiczne gwarancje, jego wartość jest strzeżona przez władzę publiczną, która jest kreatorem (emitentem) pieniądza. W tym obszarze władza publiczna spełnia podwójną funkcję. Jest aktywnym uczestnikiem systemu finansowego, ale uczestnikiem, który wypełnia funkcję regulacyjną w taki sposób, aby wartość pieniądza była chroniona. Oczywiście nie wypełnia tej funkcji doskonale, po części dlatego, że utrata wartości pieniądza w ograniczonej i kontrolowanej skali (inflacja) jest dla władzy publicznej korzystna i pobudza obieg gospodarczy.

„Działanie” pieniądza nie opiera się tylko na publicznych gwarancjach. Wynika także z ugruntowanego społecznie doświadczenia i przekonania, że posługując się pieniądzem, możemy oczekiwać otrzymania – w szeroko rozumianych aktach wymiany – ekwiwalentnej wartości. W tym wymiarze władza publiczna nie działa jako interweniujący regulator rynku. Mamy tu do czynienia z działaniem państwa jako transcendentnego strażnika ładu społecznego i gospodarczego. Państwo „działa”, bo jest, a nie dlatego, że podejmuje praktyczne działania. Działa, jeżeli istnieje ład społeczny, w tym różne jego komponenty – ład konstytucyjny, porządek prawny, społeczna normatywność.

Władza publiczna (państwo) spełnia w odniesieniu do pieniądza równolegle rolę egzogeniczną i endogeniczną. Jedna wzmacnia drugą, ale też każda wymaga drugiej. Bez nich gospodarka pieniężna nie byłaby podtrzymywalna; byłaby wypierana przez inne formy gospodarowania, w tym barter.

Współczesne megatrendy podważają skuteczność wypełnienia przez władzę publiczną tych dwóch ról. Postępująca finansjalizacja gospodarki oznacza m.in., że pojawiają się nowe formy kreacji pieniądza, tym samym państwo traci monopol w tym zakresie. Kryptowaluty są tylko skrajnym tego przejawem. Słabnie jednak w konsekwencji regulacyjna zdolność państwa, a co za tym idzie – jego transcendentna siła, bo ład gospodarczy autonomizuje się i następuje jego segmentacja. Słabną w rezultacie te relacje i zależności, które określały reguły ładu gospodarczego.

Jednym z interesujących tego przejawów jest osłabianie się zależności między oszczędnościami a inwestycjami, co w konsekwencji prowadzi do zmniejszania się znaczenia produktywności. Współcześnie to przedsiębiorstwa uzyskują oszczędności, a nie gospodarstwa domowe; te – przeciwnie, zadłużają się, aby więcej konsumować. Przedsiębiorstwa nie inwestują swoich oszczędności w proinnowacyjne, proproduktywne – przedsiębiorcze w schumpeterowskim sensie – przedsięwzięcia. Lokują je na rynkach finansowych, intensyfikując tym samym grę aktywami finansowymi. Kapitał finansowy nie jest dla nich czynnikiem wytwórczym i/lub oszczędnością; stał się środkiem gry i jej celem. Makroekonomiczny bilans w takiej sytuacji się załamuje. Jeśli kapitał to pasywa, to co współcześnie w makroekonomicznym sensie stanowi drugą stronę bilansu? Ona zanika. Gra ekonomiczna się toczy, ale jest jałowa. Pieniądz rodzi pieniądz, ale stopniowo w coraz bardziej pustym obiegu, w którym nie ma wzrostu produktywności, a więc nie ma i rozwoju.

Imaginarium ekonomiczne, rola dyskursu ekonomicznego

Hegemonia starego imaginarium oznacza, że makroekonomiczne ramy rozmywają się, przestają „działać”, przestają wypełniać swoje funkcje. A tym samym coraz więcej nam wolno i coraz mniej możemy. W rezultacie dominujące siły rynkowe nie napotykają wystarczającej przeciwwagi. Napędzają stany niestabilnej nierównowagi, którym coraz trudniej zapobiec i zaradzić. Jednym z tego przejawów jest wyłanianie się organizacji gospodarczych, które kapitałowo są potężniejsze niż państwa. Stają się przez to too big to fail (za duże, by upaść), ale także too big to check (za duże, by je kontrolować) oraz too big to manage (za duże, by nimi zarządzać). To one narzucają reguły gry, a nawet przebieg dyskursu ekonomicznego. Dzięki nim gospodarka i obroty mogą nadal rosnąć, ale społeczny efekt gospodarowania już nie, co znajduje odzwierciedlenie w haśle „high growth, low impact” (wysoki wzrost, niskie społeczne korzyści), które dobrze oddaje zasadniczy problem nowoczesnej gospodarki.

Stare teorie i idee gospodarcze nie pasują do nowej rzeczywistości. Przy ich użyciu nie można kształtować odpowiednich ram makroekonomicznych. Potrzebujemy nowego ekonomicznego imaginarium, żeby poprzez politykę publiczną oddziaływać na gospodarowanie – po to, aby zapobiegać występowaniu stanów niestabilnej nierównowagi.

Takie imaginarium może się wyłonić tylko jako efekt dyskursu toczonego w określonej społecznej czasoprzestrzeni, którego zadaniem (celem) ma być jej formowanie w taki sposób, aby różni aktorzy społeczni mogli i byli w stanie się upodmiotowić. Obecnie ekonomiczne dominujące (hegemoniczne) imaginarium niszczy taką czasoprzestrzeń; jest ona rozrywana. Dyskurs, który pozwoli ją kreować, musi dotyczyć reinterpretacji podstawowych kategorii nauk ekonomicznych oraz pokrewnych nauk społecznych, w tym takich jak wartość, pieniądz, własność, produktywność, efektywność czy rozwój. I nie chodzi o nowe definicje, ale o nowe ujęcia treści tych pojęć. Tylko w ten sposób można będzie stopniowo wygenerować nowe reguły, czyli makroekonomiczne ramy gospodarowania.

[…]

Dyskurs, który ma się przyczynić do modyfikacji makrospołecznych ram gospodarowania, musi być otwarty. To nie znaczy, że każdy aktor ma brać w nim udział, ale nikt nie powinien być z urzędu z niego wykluczony. Jak sądzę, da się wyróżnić kilka zasadniczych faz takiego aksjonormatywnego dyskursu: 1) rozpoznanie sprzeczności systemu gospodarczego; 2) sformułowanie dylematów; 3) kreowanie nowych perspektyw poznawczych; 4) otwarta debata nad ich adekwatnością; 5) proponowanie nowych makrospołecznych ram gospodarowania; 6) uzgadnianie niezbędnych działań.

Wskazane fazy dyskursu nie są w żadnej mierze krokami uprzednio obranej procedury. To intuicyjnie (nie analitycznie) przyjęte etapy złożonego i słabo ustrukturyzowanego procesu społecznego. Procesu, który niekoniecznie musi się rozwinąć, który może zostać zatrzymany. Tu nie ma determinizmu, dominuje kontyngencja. Tak może być, ale nie musi.

Co ważne, ten dyskursywny proces nie odnosi się tylko do poziomu gospodarki w skali makro. Obejmuje również jej poszczególne segmenty i wymiary, dotyczy także przedsiębiorstwa i natury przedsiębiorczości. Bez zmian na tym poziomie gospodarowania żadna zmiana systemu gospodarczego nie może się dokonać. W historii bywało i tak, że to od zmian mikro rozpoczynał się proces całościowej przemiany, czego przykładem może być wprowadzenie produkcji taśmowej.

W systemach społecznych, w tym gospodarczych, zmiany odcinkowe się sprzęgają i przenikają, meandrycznie wiodąc do zmiany ogólnej. Przenikają się także, a może nawet głównie, zmiany mentalne (kulturowe) i materialne (cywilizacyjne). Trafnie komentuje to Frederic Laloux [2015, s. 22], podkreślając, że typy organizacji wynalezione na przestrzeni wieków wiązały się zawsze z dominującym w danym okresie światopoglądem i stanem świadomości.

Współcześnie zawodzi model gospodarowania, w którym efektywność tak góruje nad produktywnością, że ją osłabia i ruguje, zatem pożądane zmiany nie dokonają się bez innego spojrzenia na przedsiębiorstwo i przedsiębiorczość. To intelektualny grunt, na którym osadzona jest koncepcja Firmy-Idei. Jeśli tak na to spojrzeć, to – nawiązując do przywołanej tezy Frederica Laloux – sposób ekonomizowania staje się zarazem sposobem życia, niezależnie od tego, czy uświadamiamy to sobie, czy nie.

Społeczna czasoprzestrzeń gospodarowania okładka
Społeczna czasoprzestrzeń gospodarowania
fot. źródło Wydawnictwo Nieoczywiste

Gospodarowanie i jakość życia

W ekonomii neoklasycznej (ekonomii zysku) zasadniczo przeciwstawiamy i odgraniczamy własność wspólną (publiczną) i prywatną oraz dobra publiczne i prywatne. W ekonomii wartości takie podejście nie jest uzasadnione. Zamiast podtrzymywania przeciwstawności wskazane jest poszukiwanie komplementarności. Im większe znaczenie dla rozwoju jednostki i społeczności mają dane dobra, tym bardziej ich indywidualnemu, prywatnemu wykorzystaniu musi towarzyszyć ich wspólnotowa pula. Bez takiej puli prędzej czy później znacząca część jednostek zostanie wyłączona z korzystania z tych dóbr, co będzie blokować jej indywidualny rozwój, ale także rozwój społeczności.

W tym kontekście inwestycje publiczne nie są alternatywą dla inwestycji prywatnych, ale ich niezbędnym warunkiem i uzupełnieniem. Są potrzebne (jak w przypadku kultury, nauki, edukacji, zdrowia czy infrastruktury komunalnej) po to, aby utrzymywać ogólną dostępność zasobów niezbędnych do działania i rozwoju jednostek oraz formowanych przez nie organizacji. Można uznać, że w każdym społeczeństwie konieczny jest odpowiedni poziom inwestycji publicznych, bez których utrzymanie i podnoszenie jakości życia obywateli nie jest możliwe. Jeśli nie osiągają tej niezbędnej skali, znacząca część potencjału rozwojowego ulega anihilacji.

Z tej perspektywy jakość życia jawi się nie tylko jako kategoria celowa, ale także jako kategoria pośrednicząca, napędzająca koło rozwoju. W tym zakresie kwestia opłacalności (stać nas – nie stać nas) musi być rozpatrywana w odniesieniu do szeroko rozumianej rozwojowej okrężności. Czyli „nie stać nas” prowadzi do tego, że w przyszłości będzie nas stać na jeszcze mniej. „Warto” i „opłaca się” to nie to samo. To, co warto, i to, co się opłaca, może się uzupełniać, ale może się też negować i wykluczać. Co nie podważa tezy, że każda publiczna inwestycja powinna być gospodarnie realizowana i skutecznie przyczyniać się do wytworzenia odpowiedniej puli zasobów i dóbr.

Trzeba jednak nieustannie pamiętać, że inwestycje publiczne są niezbędne także z tego względu, że muszą skutecznie się przyczynić do zmniejszenia zużycia określonych (zwłaszcza nieodnawialnych) zasobów. Ich oddziaływanie po stronie popytu jest w takim przypadku równie istotne jak po stronie podaży. Dobrym przykładem może być energochłonność. Jej obniżenie jest rozsądną i produktywną alternatywą dla zwiększania mocy energetycznych i produkcji energii elektrycznej. Dostęp jednostek i grup społecznych do ważnych dla ich rozwoju zasobów jest fundamentem nie tylko postępu, ale także demokratycznego porządku. Amartya Sen w swych niezwykle ważnych pracach podkreślał po wielokroć, że klęski głodu nie zdarzają się w państwach demokratycznych, natomiast nadal są plagą w autorytarnych reżimach. To samo można odnieść do innych kluczowych dla życia i rozwoju zasobów (np. wody; zasadne jest twierdzenie, że rzeki mogą podmywać i umacniać systemy polityczne), bowiem rywalizacja polityczna przebiega także na polu zabiegania o dostęp do zasobów. Dostęp jednostek i grup do najważniejszych zasobów powinien zostać uznany za prawo – prawo do rozwoju. W tym kontekście trzeba sytuować prawo do miasta, interpretowane jako prawo dostępu do zasobów, oraz do wykorzystywania potencjału twórczego mieszkańców w rozwoju miasta. Nierespektowanie praw mieszkańców ogranicza możliwość zaspokajania przez nich potrzeb (szerzej o prawie do miasta w rozdziale X poświęconym koncepcji Miasta-Idei).

Każdy uwspólniony zasób rozwojowy jest jednocześnie swego rodzaju rezerwą na wypadek kryzysu czy katastrofy. Stanowi zatem podstawę uruchomienia rewitalizacji. Zamiast rozgraniczania i zawłaszczania zasobów istotne staje się ich uwspólnianie. Nie ma tak wielkiego znaczenia, kto nimi dysponuje, jak to, czy mogą one być włączone do wspólnego procesu wytwórczego. Nie muszą być koniecznie uwspólnotowione – ważne, aby były uwspólnione. Jakość życia jest istotną i niezbędną kategorią odniesienia w myśleniu o rozwojowej okrężności. Kategorią, która ma objąć społeczność, a nie tylko jednostki. Amartya Sen [2009], odnosząc się do kategorii jakości życia, podkreśla, że jej kształtowanie jest możliwe w określonej przestrzeni społecznej, w której nie tylko zapewniony jest dostęp do podstawowych dóbr, ale także rozwijane są pewne zdolności jednostek. Martha Nussbaum [2000] zalicza do nich m.in. myślenie, argumentowanie czy wyobraźnię.

W tym ujęciu kluczowe jest pytanie o to, czy taka pożądana przestrzeń społeczna jest dana i zewnętrzna względem jednostek, czy też jest społecznie wytwarzana, a tym samym jest względem nich wewnętrzna. Zdecydowanie opowiadam się za tą drugą opcją. Jeśli uznamy, że zdolności, o których mówimy, są społecznie warunkowane i wytwarzane, to możemy też uznać, że przynależą one do jednostki – ona je pożytkuje – ale jednocześnie są zasobem wspólnym (commons), dobrem, z którego jednostki mogą korzystać i korzystają, o ile jest ono nieustannie wytwarzane. Ma zatem po części synchroniczną, a po części diachroniczną naturę.

[…]

Wartość i wartościowanie w ekonomii

Adam Smith jest dla neoklasycznych ekonomistów postacią pomnikową. To jemu przypisuje się ugruntowanie wolnorynkowego podejścia do gospodarki, także zakorzenienie ekonomii w interesowności jednostki i kategorii użyteczności. Problem w tym, że ta interpretacja jest mocno naciągana.

Smith [1989] wiąże kwestię wartości z użytecznością. Podkreśla, że użyteczność jest wtórna względem słuszności. Świadczy o tym następująca jego myśl: „Najpierw, jednak, aprobujemy sąd drugiego człowieka nie jako coś pożytecznego, lecz jako słuszny, ścisły, zgodny z prawdą i rzeczywistością. (…) Idea użyteczności wszelkich właściwości tego rodzaju jest po prostu późniejszą refleksją, a nie tym, co najpierw zaleca nam ją aprobować” [Smith 1989, s. 24]. Użyteczność przysparza nowej, dodatkowej wartości, ale nie stanowi jej kwintesencji. Ta wywodzi się z innego porządku – porządku słuszności. Jak widać, także u Smitha wartość przynależy do dwóch „światów”.

To inaczej niż w przypadku kantyzmu z jednej i utylitaryzmu z drugiej strony. Kant [1972] neguje wszelką użyteczność wartości. Swój wywód o wartościach zaczyna od wolności. U niego jest to wolność kogoś, ale nie ma tu wolności do czegoś. Konstanty Puzyna celnie uchwycił, że kantowski mędrzec „staje oko w oko z własnym intelektem i swoją absolutną wolnością, która pozwala na wszystko i nie może nic” [Puzyna 2015, s. 56].

Zjawiska społeczne są wielowymiarowe. Nie da się ich przypisać do jednej domeny czy nauki. A jeśli tak, to zdarzenia czy zjawiska uznawane za ekonomiczne nie są czysto ekonomiczne i takie być nie mogą. Dobitnie podkreśla to Georg Simmel [2012, s. 370], twierdząc, że nie istnieje fakt, którego cała treść wyczerpywałaby się w ekonomii.

Wartość ekonomiczna w rozumieniu Simmla wynika z ruchu. Pomija on jednak to, że ruch ma podwójną naturę. Z jednej strony, jest uprzedmiotowionym obiegiem dóbr – tego, co substancjalne. Z drugiej zaś, jest społeczną interakcją, tym, co proceduralne. Wartość ekonomiczna jest wytwarzana, ale proces ten ma jednocześnie swój przedmiotowy i podmiotowy wymiar. Nie da się wytwarzania wartości ekonomicznej wypreparować ze społecznej treści. Nie oznacza to, że w działaniach gospodarczych nie ma mocnych regularności, nie występują twarde punkty, proporcje i zależności, które można badać i rozpoznawać za pomocą narzędzi typowych dla nauk ścisłych.

Można oczywiście dowodzić, jak czyni to Simmel, że: „Tylko w tej mierze, w jakiej pieniądz wierny swej istocie izolowany jest od tego wszystkiego, ma on stałość wartości związaną z tym, że wahania cen nie są zmianami stosunku pieniądza do rzeczy, lecz stosunku wśród samych rzeczy” [Simmel 2012, s. 126]. I dalej: „Może bowiem wyrażać realizującą się w wymianie aksjologiczną relację rzeczy do siebie tylko tak, że stosunek konkretnej sumy do przyjętego w jakiś sposób mianownika jest taki sam jak stosunek pomiędzy odpowiadającym jej towarem a całością towarów znajdujących się w handlu” [s. 152]. Tyle że to jest rozumowanie abstrakcyjne, scholastyczne, zgodnie z którym pieniądz jest idealną miarą wszystkiego. Dzięki temu rozumowaniu Simmel stara się uchwycić „istotę” pieniądza, ale to wcale nie oznacza, że „działanie” pieniądza jest z tą „istotą” zawsze zgodne, a nawet że się do niej asymptotycznie zbliża. W historii gospodarczej pieniądz był wielokrotnie „psuty” i jego postać się zmieniała. W pieniądzu to, co „obiektywne”, i to, co „subiektywne”, nieustannie się przenika, a forma tego przenikania podlega przeobrażeniom. Simmel, dociekając „istoty” pieniądza, dochodzi do wniosku, że jest on „najbardziej »widocznym« i najbardziej realnym ucieleśnieniem, realnością ogólnej formuły głoszącej, że rzeczy otrzymują sens od innych rzeczy” [Simmel 2012, s. 130].

Sądzę, że w ten sposób dobra (rzeczy) mogą zyskiwać jedynie wartość instrumentalną, użytkową. Jednak sens, czyli wartość egzystencjalną, nadają im współdziałający ludzie. Wartości ekonomicznej nie można sprowadzić do zysku, tak jak dobra nie można sprowadzić do dóbr i użyteczności. Wczytując się w wielkie studium Simmla o filozofii pieniądza, znajduję również takie tezy, które świadczą o tym, że to dostrzega. Przykładem może być jego następująca myśl: „Krótko: pieniądz jest wyrazem i środkiem powiązania, wzajemnego odniesienia ludzi do siebie, ich relacyjności, która uzależnia zaspokojenie życzeń jednego od drugiego i na odwrót” [Simmel 2012, s. 163]. I rozwijając ją, Simmel dochodzi następnie do wniosku, że przedmioty stają się wartościowe, gdy stają się obiektem wymiany, ale tak rozumiana wartość ekonomiczna jest pochodną „odczuwanych bezpośrednio wartości” [s. 164]. Pieniądz nie działa idealnie, ale gdyby nie było jego „idealnej istoty”, to nie działałby w ogóle. A dokładniej, aby móc zrozumieć i społecznie przyjąć „działanie” pieniądza, musimy go ująć w abstrakcji, w jego idealnej substancji: „Musi istnieć przekonanie, że za pieniądz, który się w określonej chwili przyjmuje, można będzie nabyć tę samą wartość. (…) Nieodzowne i decydujące jest (…) zaufanie do kręgu ekonomicznego, że zastąpi nam bez strat wydane przez nas za wartość tymczasową, to jest monetę, kwantum wartości” [s. 190–191].

Inspirującym rozwinięciem tej myśli jest teza Simmla: „Rdzeniem nowożytnych koncepcji pieniądza opartych na metalu jest działanie tej substancji, zaś gospodarka kredytowa zmierza do wyłączenia substancji, pozostawiając jako istotne jedynie jej działanie” [s. 179]. Różne formy pieniądza są możliwe, ponieważ przyjmujemy, iż istnieje on jako „idealna substancja”. Problem tylko w tym, czy wraz ze zmianą form pieniądza i rynku kapitałowego ona się nie zaciera. Sam Simmel na taką możliwość wskazuje, podkreślając, że w określonych sytuacjach funkcjonalna celowość pieniądza wyrasta ponad wartość jego substancji. A nawet stwierdza, że: „Jego substancjalna bezwartościowość czyni go (…) zdatnym do oddania pewnych usług funkcjonalnych, które niemal nieograniczenie podnoszą jego wartość” [s. 203].

Istnienie pieniądza jako „idealnej substancji” w praktyce oznacza, że związane z pieniądzem roszczenie indywidualne jest roszczeniem dotyczącym każdego. Czy tak jest współcześnie? Czy nie jest tak, że związek indywidualnego roszczenia i zbiorowego zobowiązania został bezpowrotnie zerwany? Czy nie w tym tkwi sedno problemu, który dotknął współczesną gospodarkę rynkową, a rynek kapitałowy w szczególności? Simmel komentuje to tak [Simmel 2012, s. 176], że jeśli funkcjonalna istota pieniądza ruguje jego istotę substancjalną, to funkcjonalny i symboliczny charakter pieniądza traci oparcie i znaczenie. Pieniądz staje się substratem, który może ogniskować wokół siebie zainteresowanie i ruch ekonomiczny, ale „działa” przeciwnie do „normy”, którą symbolizuje. Autor przywołuje przykład wielkich zysków giełdowych wynikających z wahania kursów i spekulacji, co może prowadzić do wytrącenia gospodarki (produkcji i konsumpcji) z rytmu rozwojowego odpowiadającego jej wewnętrznym uwarunkowaniom i realnym potrzebom [s. 174].

Dla Simmla z jednej strony pieniądz jest „idealną miarą wartości”, ale z drugiej strony ta „idealna miara” podlega społecznej relacyjności. W tym pierwszym znaczeniu pieniądz jest dla niego „substancjalną wartością”. W tym drugim wymiarze pieniądz jest ujmowany przez swoją funkcjonalność. Simmel próbuje jakoś pogodzić „idealność” i „relacyjność” pieniądza. W tych staraniach cenne wydaje mi się to, że mają umożliwić dostrzeżenie, iż pieniądz „działa”, pozostając w nieustannym ruchu. Pieniądz, aby móc „mierzyć”, musi pobudzać energię gospodarczą, musi pozostawać w obiegu. Pieniądz w obiegu, jako środek wymiany, uspołecznia jednostki, tworzy określone więzi społeczne. Przekształca zbiorowość indywiduów w społeczeństwo [Simmel 2012, s. 189]. Czy jednak jest tak również wtedy, gdy zanika „substancjalna wartość” pieniądza?

Za proroczą uznaję następującą tezę Simmla: „Albowiem pieniądz należy do tych kategorii zjawisk, których efektywność przy regularnej formie i przebiegu utrzymuje się w określonych granicach, jednak w sytuacji zakłóceń lub perturbacji powodują one nieobliczalne i trudne do ograniczenia szkody. Analogią może być siła wody i ognia” [Simmel 2012, s. 210]. Zatem zjawisk ekonomicznych nie można analizować tylko w ich operacyjnej formie i funkcjonalności, w wymiarze czysto instrumentalnym. To czyni rozumowanie ekonomiczne mechanicznym i dogmatycznym. Wyjście z tej pułapki wymaga uwzględnienia także społecznej treści i społecznych konsekwencji tych zjawisk. Przykładowo, inflacja jest zjawiskiem ilościowym, ale jest także zjawiskiem o głębokich społecznych skutkach. Tak jak kiedyś, psucie pieniądza prowadzi do znaczących efektów redystrybucyjnych: zyskują ci, którzy pieniądz emitują lub mogą się przed spadkiem jego wartości zabezpieczyć – pozostali tracą. Czasami katastrofalnie. Jeśli się tego nie bierze pod uwagę, to jest się ekonomistą – w najlepszym wypadku – ślepym, w gorszym – interesownie stronniczym.

Rynkowa instrumentalizacja wartości

Wartości egzystencjalne są źródłem społecznego dobra i w nim się urzeczywistniają. Dobra nie można zawłaszczyć. Istnieje w społecznej przestrzeni, bo jest wspólnotowe z natury. Przyjmuje różne formy. Jedną z nich jest zaufanie – rozumiane jako uogólniana ufność pokładana w innych, ufność w to, że ludzie są generalnie dobrzy i warto się na nich otworzyć, że spotykając innych i nawiązując z nimi określone relacje, zyskujemy różne możliwości działania i rozwoju. Dobra nie można magazynować i przechowywać. Nie ma ono materialnego nośnika – jego nośnikiem są ludzkie relacje.

Wartości instrumentalne są źródłem dóbr. W nich się urzeczywistniają. Dobra nie muszą mieć czysto materialnej natury, ale potrzebują materialnego nośnika. Przez to mogą być gromadzone, magazynowane i zawłaszczane. Organizowanie ludzkiej działalności służy temu, aby efektywnie wytwarzać różne dobra. Temu służą organizacyjne struktury i ich funkcje.

Dobro ma charakter egzystencjalny, a dobra mają charakter instrumentalny, co nie znaczy, że dobra nie służą wytwarzaniu wartości egzystencjalnych. Wartości egzystencjalne generują dobro, które jest ich artykulacją. Natomiast wartości instrumentalne służą wytwarzaniu dóbr, które są ich nośnikiem. Brak tego rozróżnienia – które dla mojego rozumowania jest fundamentem – powoduje m.in. to, że wartości są uznawane za obiekty, którym ludzie w określonym kontekście, czasie i przestrzeni nadają znaczenie i ważność. W żadnej mierze nie dotyczy to wartości egzystencjalnych. Ich nie da się uprzedmiotowić. Są podmiotowe i relacyjne.

Przekonywająco wypowiada się na ten temat Erich Fromm [1994, s. 62], który uważa, że instrumentalizacja wartości wiąże się z „orientacją merkantylną”, którą przejawiają osoby traktujące siebie jako towar i swą wartość utożsamiają z wartością wymienną. Takie osoby „dokonują transakcji” na swojej osobowości i konkurując z innymi, kształtują postawę wobec siebie [s. 63]. W konsekwencji ludzie przestają być twórczy, co Fromm określa mianem „produktywności”. Pisze o tym tak: „Jest paradoksem ludzkiej egzystencji, że człowiek musi jednocześnie poszukiwać bliskości oraz niezależności; jedności z innymi, a zarazem zachowania wyjątkowości i odrębności. Rozwiązaniem tego paradoksu, a zarazem moralnego problemu człowieka (…) może się stać produktywność” [Fromm 1994, s. 84]. I właśnie bycie produktywnym rozumiane jako przyjmowanie odpowiedzialności za innych generuje humanistyczne i obiektywne odniesienie wartości. To umożliwia bycie niezależnym i niepoddawanie się irracjonalnemu autorytetowi [s. 129].

Jeśli nie chcemy dopuścić do tego, aby wartości instrumentalne rugowały wartości egzystencjalne, to na struktury i funkcje muszą być narzucone aksjonormatywne (instytucjonalne) ograniczenia. Organizacje są wówczas także instytucjami, mają swój porządek normatywny, który jest formą hologramu – istnieje, bo go społecznie „widzimy” i swoim postępowaniem odwzorowujemy. Jan Sowa [2015] przedstawia koncepcję dobra wspólnego, określając je jako „biopolityczne”. Podstawą jego rozumowania jest antropologia antyindywidualistyczna, której główna teza brzmi następująco: „Człowiek nie jest ujmowany jako byt jednostkowy, ale jako istota ze swej najgłębszej natury społeczna, a więc kształtowana przez zanurzenie w interakcjach z innymi ludźmi” [Sowa 2015, s. 197]. Powołując się na Arystotelesa, Sowa podkreśla, że zarówno w sensie logicznym, jak i historycznym nie można uznać jednostki jako uprzedniej wobec społeczeństwa. Przyjmuje też dla umocowania swojej koncepcji optykę marksowską: zgodnie z nią człowiek jest istotą, która we współpracy z innymi przedstawicielami swojego gatunku wytwarza własny świat. Wytwarzając własny świat, człowiek wytwarza również sam siebie – jako istotę społeczną [s. 201].

Sowa wyraźnie przeciwstawia swoją koncepcję doktrynie liberalnej, która jego zdaniem popada w liczne sprzeczności. Między innymi jej orędownicy czynią z afirmacji indywidualności i jednostkowej wolności fundament myślenia, ale nie obchodzą ich okoliczności, które ową indywidualność tłamszą, skazując ją na los zdeterminowany położeniem klasowym [Sowa 2015, s. 203]. Przykładem dobra wspólnego według Sowy jest m.in. język. Autor ten wskazuje, że: „Podstawowa dla użycia języka operacja odniesienia znaku do przedmiotu jest relacją społeczną kształtującą się w aktach komunikacji, a więc symbolicznej kooperacji we wspólnocie mówiących osób” [Sowa 2015, s. 208]. Nie ma i nie może być zatem „języka prywatnego”. Język, tak jak inne dobra wspólne, działa poprzez otwartość i jak najbardziej intensywną cyrkulację, bo w ten sposób takie dobro jest pomnażane.

Sądzę, że zaproponowane przez Sowę przeciwstawienie jednostki i wspólnoty jest skrajne i nieuzasadnione, że uznanie jednostki za istotę społeczną nie musi i nie powinno prowadzić do orientacji antyliberalnej – jednostronnie kolektywistycznej. To skutkuje bowiem przeciwstawieniem dóbr wspólnych dobrom prywatnym. A faktycznie jest tak, że dobra wspólne są i mogą być prywatnie użytkowane. Gdyby tak nie było, nie byłoby motywacji i mechanizmu wytwarzania dóbr wspólnych. Język jest dobrem wspólnym, ale używamy go indywidualnie, w pewnym sensie prywatyzujemy. I dzięki temu jest żywy i plastyczny, nie kostnieje i nie wychodzi z użycia. Języki zbyt sztywne stają się z czasem marginalne i martwe.

Dodam także, że Sowa [2012] wyraźnie sympatyzuje z poglądami Michaela Hardta i Antonia Negriego [2012], którzy kapitalizm określają jako „republikę własności” i postulują jej zastąpienie systemem, w którym większość dóbr będzie dobrami wspólnymi. To nie oznacza skrajnego postulatu zniesienia własności prywatnej, ale niewątpliwie znaczące jej ograniczenie.

Nie negując znaczenia kwestii struktury własnościowej nowoczesnej gospodarki, pozytywne rozwiązanie widzę nie w samej prawnej formie własności, lecz w nadawaniu każdej formie własności określonej społecznie treści – własność jest nie tylko prawem, ale także zobowiązaniem. To w praktyce oznacza nadawanie każdej formie własności społecznego wymiaru.

Koncepcja Sowy nie odpowiada mi przede wszystkim dlatego, że nie da się w jej ramach utrzymać rozróżnienia wartości egzystencjalnych i instrumentalnych, a tym samym uchwycić zachodzących między nimi relacji, które są siłą motoryczną rozwoju.

Natomiast przyjmuję ją w tym sensie, że ukazuje znaczenie dóbr wspólnych i to, że ich pomnażanie wymaga odpowiedniej otwartej czasoprzestrzeni społecznej. Jednak ująłbym to tak, że jeśli część puli wytwarzanych dóbr nie jest uwspólnotowiona, to mechanizm rozwojowej okrężności zanika. Zaczyna dominować wytwarzanie linearne, które generuje okrężność zastojową.

Wiele dobitnych przykładów negatywnych następstw instrumentalizacji wartości oraz ekonomizacji norm i dóbr pokazuje Michael Sandel [2012]. Gdy wprowadzono w amerykańskich przedszkolach dodatkową opłatę za spóźnione odebranie dziecka, zjawisko stało się wyraźnie częstsze. Opłatę rodzice potraktowali jako cenę usługi i uznali, że to usługa dla nich korzystna. Norma zmieniła charakter – z moralnej (słusznościowej) została przekształcona w rynkową, utylitarną. Gdy pojawiła się cena, zanikło zobowiązanie. I, co również istotne, gdy wycofano opłatę, spóźnienia rodziców pozostały na znacznie podwyższonym poziomie, co Sandel konkluduje następująco: „Od kiedy opłata pieniężna naruszyła moralne zobowiązanie do stawiania się na czas, dawne poczucie odpowiedzialności okazało się trudne do przywrócenia” [Sandel 2012, s. 14].

Podporządkowanie ekonomii nieekonomicznych sfer życia, jak słusznie zauważa Sandel [2012, s. 110], nie oznacza, że znikają problemy etyczne i kwestia wartości. Są obecne, ale zostają podporządkowane logice rynku. Etyka utylitarna staje się wykładnią tego, co społecznie korzystne. Wartości są tym samym instrumentalizowane i wpisywane w koncepcję utylitarną, której ośrodkiem jest maksymalizująca zyski i minimalizująca straty jednostka. Jej nadrzędnym celem staje się natomiast zaspokajanie materialnych potrzeb, bez względu na wartości pozamaterialne.

Podsumowanie. Potrzeba nowej ekonomicznej teorii wartości

Teoria wartości przez dekady była zdominowana przez neoklasycznych ekonomistów, co doprowadziło do jej skostnienia. Jedną ze ścieżek wyjścia z tej intelektualnej pułapki jest podjęcie rozważań o związkach kultury i gospodarki. Dla większości ekonomistów wartość równa się wartości ekonomicznej, ta zaś jest odzwierciedlana przez cenę. Wartościowe jest to, co ma cenę. Teoria ceny stała się wystarczającą i obowiązującą teorią wartości. Choć w istocie cena to tylko pewien wskaźnik wartości ekonomicznej, a nie wartości w ogóle [Throsby 2010, s. 34]. Ekonomiści – od Adama Smitha – koncentrowali się na wartości wymiennej towarów, rozumianej jako ilość innych dóbr i usług, które ktoś jest gotów przeznaczyć, aby nabyć jednostkę towaru. Kolejne pokolenia ekonomistów starały się stworzyć dla tego podejścia teoretyczny fundament, aby „zobiektywizować”, „zabsolutyzować” wartość, uczynić ją niezmienną w czasie i przestrzeni. Sam Smith za kategorię obiektywizującą przyjął koszty produkcji, a David Ricardo i Karol Marks – pracę.

Od czasów „rewolucji marginalistycznej” (Jevons, Menger, Walras) „obiektywizacji” wartości nie poszukiwano już w procesie wytwórczym i od strony nakładów wytwórcy, ale w procesie konsumpcji i od strony potrzeb konsumenta. Fundamentem wartości stała się indywidualna użyteczność. Użytecznościowa teoria wartości jest osadzona na założeniu, że jednostki (konsumenci) mają trwały uporządkowany układ preferencji i potrafią ocenić określone zestawy dóbr oraz dokonać wyboru między nimi. Tak wyłonił się konstrukt „racjonalnego człowieka”, utrwalany systematycznie przez orędowników indywidualizmu metodologicznego jako najogólniejszej podstawy nauk społecznych. Dla tak rozumujących ekonomistów natura pragnień i preferencji jednostek nie ma znaczenia. Ważne jest to, że aby móc je zaspokoić, muszą wchodzić w rynkową wymianę. Skrajnym wyrazem tego podejścia stała się wyróżniona Nagrodą Nobla ekonomiczna teoria zachowań ludzkich Gary’ego S. Beckera [1990].

Człowiek nie kieruje się jednak wyłącznie motywami materialnymi – gdyby tak było, demokratyczne społeczeństwo równych sobie nie byłoby możliwe, bowiem wszystkie relacje międzyludzkie, zgodnie z koncepcją Beckera, byłyby relacjami rynkowymi. Społeczeństwo obywatelskie nie mogłoby zaistnieć, ponieważ nieograniczony rynek wyklucza formowanie się nierynkowych norm. Komercjalizacja kolejnych dziedzin życia wskazuje, że rynek odciska na nich materialno-instrumentalne piętno, modyfikując ich pierwotną treść. Płatna miłość przestaje być miłością, staje się transakcją użycia.

Koncepcja „człowieka racjonalnego” jest wciąż fundamentem neoklasycznej teorii ekonomicznej, mimo jej wielokrotnej i zdecydowanej krytyki. Tak pisze o tym David Throsby: „Krytyka teorii wartości, odwołującej się do użyteczności krańcowej, dotyczy samego fundamentu tej teorii, a mianowicie tezy, że konsumenci są w stanie precyzyjnie określić swoje preferencje wyłącznie na podstawie potrzeb indywidualnych, niezależnie od otoczenia instytucjonalnego oraz interakcji społecznych i procesów, które warunkują i regulują proces wymiany” [Throsby 2010, s. 34]. Wielu ekonomistów jest świadomych zasadności tej krytyki, ale nie proponują oni innej teorii wartości. W konsekwencji ekonomia głównego nurtu znajduje się od lat w impasie.

Oparcie neoklasycznej ekonomii na etyce utylitarystycznej Luc Boltanski i Ève Chiapello komentują następująco: „Koncepcja ta pozwoliła wypełnić treścią przekonanie, że ekonomia stanowi sferę autonomiczną, niezależną od ideologii i moralności, poddaną prawom pozytywnym – pozostawiając w cieniu fakt, że samo to przekonanie było dziełem ideologii i mogło się zrodzić jedynie dzięki włączeniu – następnie częściowo zamaskowanych przez dyskurs naukowy – uzasadnień, zgodnie z którymi pozytywne prawa ekonomii mają służyć dobru wspólnemu. Chodzi zwłaszcza o to, że pogląd, iż indywidualna chęć zysku służy interesowi ogółu, był przedmiotem ogromnej pracy nieustannie podejmowanej i pogłębianej w całej historii ekonomii klasycznej. Owo oddzielenie ekonomii od moralności i za jednym zamachem włączenie do niej opartej na rachunku korzyści moralności konsekwencjalistycznej dawało sankcję moralną działaniom ekonomicznym na mocy samego faktu ich dochodowości. Pozwalając sobie na szybkie podsumowanie, przybliżające interesujący nas tutaj historyczny ruch teorii ekonomicznych, można stwierdzić, że włączenie utylitaryzmu do ekonomii pozwalało traktować jako oczywistość to, że wszystko, co służy jednostce, służy społeczeństwu” [Boltanski, Chiapello 2005, s. 19]. Koresponduje z tym celna teza Yuvala Harariego [2018], który podkreśla, że utylitaryści udają, iż wybór jest między korzyścią i niekorzyścią, choć w istocie jest to wybór między dobrem i złem.

Ekonomiści głównego nurtu starają się wykazać, że cena (pieniądz) może być miarą wartości (ekonomicznej) nawet wtedy, gdy nie występują transakcje rynkowe odnoszące się do dóbr czy usług. W ich przekonaniu służą temu różne metody wyceny warunkowej. W ten sposób wycenia się m.in. wartość ekonomiczną przyrody, na przykład lasów tropikalnych, a nawet wartość życia ludzkiego. Takie rozumowanie jest niesłuszne i niebezpieczne, bowiem może prowadzić do skrajnej instrumentalizacji, w tym komercjalizacji wartości egzystencjalnych. Trudno zaprzeczyć, że lasów nie należy rabunkowo wycinać, nawet gdyby to było opłacalne.

Sądzę, że nowa ekonomiczna teoria wartości powinna zostać osadzona na dwóch ciągach konceptualnych ujmujących podwójną naturę procesu wytwórczego. Te dwa ciągi są następujące:
1. Wartości – normy – dobro – porządek aksjonormatywny (instytucjonalny).
2. Wartości – kapitały – aktywa – dobra – porządek operacyjny (organizacyjny).

Co istotne, określenia „ciąg” w odniesieniu do procesu wytwarzania wartości nie należy interpretować jako zamkniętego cyklu produkcyjnego. Użyłem określenia „ciąg” w zbitce pojęć „ciąg konceptualny”, wyraźnie sygnalizując, że chodzi mi o ciąg rozumowania, schemat interpretacyjny, określoną perspektywę poznawczą. Sam proces wytwórczy nie ma tak prostej, schematycznej, linearnej natury. Starając się go intelektualnie uchwycić, możemy wyróżnić w nim fazy: tworzenia kapitałów, przekształcania kapitałów w aktywa, wykorzystywania aktywów do wytwarzania dóbr, ich komercjalizacji i pozyskiwania środków finansowych, które są następnie spożytkowane do pomnożenia zasobów, a te z kolei generują różne kapitały. Jednak faktycznie wszystko dzieje się równolegle.

Możemy oczywiście w tak złożonym procesie społecznym wyróżniać określone specyficzne cykle technologiczno-operacyjne, np. cykl produkcyjny czy rozliczeniowy, a nawet niektóre aspekty procesu wytwarzania wartości organizować w cyrkularny, powtarzalny sposób. Cały proces wytwarzania wartości nie ma jednak takiej cyrkularnej natury – jest to bowiem proces rozwojowy, w którym nie ma oscylacji i możliwości powrotu do stanu wyjściowego. Rozwój nie jest cyrkularny. Właściwa do jego opisywania jest spirala, a nie linia czy koło.

Hegemonia wolnorynkowego dogmatyzmu spowodowała, że rynkowa dystrybucja dóbr została uznana za rozwiązanie optymalne i stopniowo, wraz z postępującą komercjalizacją, rugowała inne mechanizmy dystrybucyjne. Teraz dopiero dostrzegamy złe konsekwencje takiego rozumowania: dostęp znaczącej części społeczeństwa do wielu podstawowych dóbr został zablokowany, zarazem spadła ich społeczna wartość. Rynek nie tylko nie jest doskonałym mechanizmem dystrybucyjnym, ale, co podkreśla Michael Sandel [2012, s. 79], nie jest mechanizmem niewinnym i bezstronnym – preferuje jednych, wyklucza innych.

Obecnie szczególnie potrzebujemy możliwości kreowania innych – alternatywnych wobec rynkowego – mechanizmów dystrybucji. Tak, aby na bazie doświadczenia ocenić, które praktyki wytwórcze i dystrybucyjne oraz w jakich proporcjach i odniesieniach należy włączyć do nowoczesnych systemów dostarczania dóbr, np. w zakresie opieki zdrowotnej.

Nie do końca wiadomo, gdzie ulokować granice komercjalizacji i urynkowienia. Nie wydaje mi się, abyśmy byli w stanie jako ludzie wyznaczać granice urynkowienia (nie mogą być one sztywne), jeśli nie zrozumiemy i nie zdefiniujemy społecznego procesu wytwarzania wartości. Sandel uważa, że są dobra, których nie można kupić, jak np. przyjaciele czy Nagroda Nobla, oraz dobra, które można kupić, ale nie należy tego czynić z pozaekonomicznych względów (np. dziecko czy nerka). Tym samym, według niego, o granicy urynkowienia dóbr decyduje ich funkcjonalność. Granicę ma wyznaczać sama jednostka, choć działająca w społecznym kontekście. Można by powiedzieć, że Sandel znajduje rozwiązanie ujęte w schemat: dobra – potrzeby – jednostka – normy społeczne – społeczeństwo.

Sandel koncentruje swoją uwagę na moralnych ograniczeniach rynku. I czyni to perswazyjnie. Ale czy takie ograniczenia wystarczą, aby utrzymywać rynek w ryzach? Sądzę, że nie. To, co mówi Sandel, jest ważne i niezbędne, ale nie jest wystarczające. Oprócz moralnych, potrzebne są również innego rodzaju ograniczenia. Aby móc je określić, trzeba odróżnić wartości egzystencjalne i instrumentalne.

Instrumentalizacja wartości jest konieczna, ale musi być poddana ograniczeniom. W szczególności odnosi się to do instrumentalizacji rynkowej, czyli komercjalizacji. Granice komercjalizacji zostały w okresie rewolucji neoliberalnej rozmyte. Na konkretnych przykładach Sandel pokazuje, że utowarowienie weszło w sferę życia i śmierci. A to oznacza zagrożenie dla wartości egzystencjalnych – na tyle poważne, że musi być powstrzymane, aby demokracja i gospodarka rynkowa mogły współistnieć.

Sandel tak podsumowuje swój wywód: „Jeśli chcemy, żeby wpływ rynków na nasze życie nie przekraczał rozsądnych granic, jedynym wyjściem jest otwarta, publiczna dyskusja na temat znaczenia dóbr i praktyk społecznych, które wysoko cenimy”. I dodaje: „Komercjalizm nie tylko wyrządza szkody poszczególnym dobrom, ale również niszczy samą istotę wspólnoty” [Sandel 2012, s. 252–253].

Do czego jednak otwarta dyskusja ma praktycznie prowadzić? Jakich jej rezultatów potrzebujemy? Dla mnie punktem wyjścia jest konieczność rewizji wielu dogmatów ekonomii głównego nurtu. Dzieje się to powoli. Ekonomiści tworzący i podtrzymujący ten nurt zajmują się głównie wyceną wartości, pomijając zagadnienie ich wytwarzania, oraz przede wszystkim tym, co podlega komercjalizacji jako specyficznemu procesowi wyceny i rynkowej wymiany dóbr. To zarazem jedna z formuł korzystania z wytworzonych dóbr – korzystanie przez monetyzację. Z całą pewnością jednak ani komercjalizacja, ani monetyzacja nie wyczerpują pola aktywności gospodarczej.

Nie da się sformułować poprawnej ekonomicznej teorii wartości bez uznania, że wartości mają społeczną naturę oraz że to wartości egzystencjalne, a nie instrumentalne, nadają sens naszemu istnieniu i stawaniu się.

Współwytwarzanie wartości nie jest możliwe bez uwspólnienia wiedzy, ponieważ wiedza uwspólniona to zarazem wiedza wspólnie generowana i wykorzystywana. Produktywność w makrospołecznej skali wynika m.in. ze zbiorowego uświadomienia sobie istnienia rozwojowej okrężności oraz wypracowania mechanizmów i narzędzi jej podtrzymywania. Brak tej świadomości powoduje, że nie potrafimy rozpoznać negatywnych konsekwencji obiegu gospodarczego i im zapobiegać. Nie zostaną bowiem uruchomione odpowiednie siły sprawcze, które je neutralizują. Rozwój dokonuje się w następstwie oddziaływania, współoddziaływania i równoważenia się różnych sił społecznych (podmiotów).

Ład aksjonormatywny nie jest wytworem jednostek. Wyłania się w następstwie „etycznego dyskursu”, w którym uczestniczą różni autonomiczni względem siebie aktorzy, prezentujący różne perspektywy poznawcze i racje. Efektem tego dyskursu może być przyjęcie określonych uregulowań normatywnych, w tym prawnych, kodeksowych. Ale nie kończy to sprawy. Dyskurs musi być stale kontynuowany, choćby tylko dlatego, że ludzkość kreuje i sięga po coraz bardziej zaawansowane technologie. Cywilizacyjnie się przeobrażamy i musi temu towarzyszyć kulturowa przemiana. W przeciwnym razie doszłoby do samozniszczenia ludzkości.

Gdy refleksja aksjologiczna i dyskurs etyczny zanikają, rodzi się tyrania, która narzuca swoją perspektywę aksjologiczną. Pod jej „rządami” stopniowo, ale konsekwentnie dokonuje się „deaksjologizacja” życia społecznego: wartości instrumentalne wypierają wartości egzystencjalne. Nowego podejścia potrzebujemy zarówno po stronie ekonomii, jak i gospodarowania. Dlatego też potrzebujemy ekonomii wartości i nowej ekonomicznej teorii wartości, innej niż utylitarna.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 19 (2020)

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Ekonomia # Społeczeństwo i kultura

Być może zainteresują Cię również: