Felieton

Deregulacyjny populizm

Piotr Wójcik
fot. archiwum autora

Piotr Wójcik

Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 3 (2020)

Legislacyjna zasada „jeden-za-jeden” to klasyczny przykład liberalnego populizmu. Na pierwszy rzut oka wydaje się zdroworozsądkowa i nowoczesna, ale przyniosłaby społeczeństwu więcej szkód niż pożytku.

Deregulacja to hasło powtarzane jak mantra przez rozmaitych wolnorynkowców, od tych laickich i antyklerykalnych, po tych z Bogiem i Maryją na ustach. Znoszenie barier ograniczających swobodę gospodarczą, która powinna być nieskrępowana niczym innym, niż osiąganiem zysku, to od dekad jeden z głównych bon-motów wszystkich opcji ideowych, które mają „lib” w nazwie. Jedną z modnych nowinek wygłaszanych przez te środowiska jest obecnie zasada „one in-one out”, którą powinno się wdrożyć do procesu legislacji, jeśli kraj wciąż ma powiększać swoje PKB, zakumulowany kapitał, no i generalnie stawać się nowoczesny. Polega ona z grubsza na tym, że każde wprowadzenie nowego przepisu do prawa gospodarczego musi się wiązać z likwidacją innego, tak by ich suma się nie zmieniała. Bo jak wiadomo, im więcej przepisów, tym gęstszy kisiel, w którym muszą pływać przedsiębiorcze jednostki oraz spółki.

Zasadę „jeden-za-jeden” na początku stycznia przywołał wicepremier Jarosław Gowin na konferencji zorganizowanej przez Konfederację Lewiatan, czyli jeden z czołowych związków pracodawców w Polsce. Wicepremier Gowin, który reprezentuje liberalną odnogę obecnej władzy, uznał wprowadzenie tej zasady za jeden z priorytetów w nadchodzącym czasie. Oczywiście trudno uznać Porozumienie za reprezentatywne środowisko dla całego obozu rządzącego, więc można by zbyć te słowa wzruszeniem ramion. Jednak w 2018 r. o tym rozwiązaniu wspominał także ówczesny minister rozwoju Jerzy Kwieciński. Coś więc jest na rzeczy.

Prawne rozwolnienie

Oczywiście wprowadzenie zasady „jeden-za-jeden” do polskiego prawodawstwa jest uzasadnione domniemanym przeregulowaniem polskiej gospodarki. Polscy przedsiębiorcy są już podobno tak gęsto obudowani przepisami prawa, że ledwo widzą rzeczywistość rynkową, z którą muszą się przecież mierzyć. A co roku polski Sejm bezlitośnie jeszcze im tych przepisów dokłada. Ukuto nawet termin „biegunka legislacyjna”, mający obrazować to, że przepisy wypadają z polskiego parlamentu jak… no, wiadomo co. Spółka konsultingowa Grant Thornton co roku bada skalę „produkcji prawa”, jak sama nazywa legislację, w badaniu „Barometr prawa”. Otóż okazuje się, że przedsiębiorca czy obywatel powinien codziennie poświęcać prawie 2 godziny na przeczytanie 58 stron ustaw lub rozporządzeń, jeśli chce być na bieżąco ze zmianami w prawie.

Brzmi to dosyć drastycznie, ale w istocie jest to zwyczajna manipulacja. No bo który obywatel, nawet jeśli jest przedsiębiorcą, musi czytać wszystkie przepisy prawne? Takie osoby nie istnieją, nawet największe korporacje nie zajmują się wszystkimi obszarami regulowanymi przez ustawy. Trudno powiedzieć dlaczego właściciel punktu z wulkanizacją miałby czytać ustawę nowelizującą prawo farmaceutyczne. Na tej samej zasadzie właściciela sieci piekarni niekoniecznie musi interesować zmiana prawa dotyczącego obrotu ziemią rolną, no chyba że zechce sam uprawiać pszenicę. Ilość przepisów obowiązujących w danym państwie niespecjalnie wiele mówi o codziennym życiu przedsiębiorców, nie mówiąc już o zwykłych obywatelach na etacie.

Analitycy Grant Thornton (GT) zwracają uwagę, że od wejścia do UE Polska przyjmuje zdecydowanie więcej stron aktów prawnych niż we wcześniejszych okresach. W latach 1989-2003 publikowaliśmy w Dzienniku Ustaw średnio 6 tys. stron maszynopisu rocznie, a w okresie 2004-2018 aż 21 tys. stron. Trudno się jednak temu dziwić, przecież wejście do UE wymogło na polskim ustawodawcy implementowanie unijnych dyrektyw. Oczywiście już przed akcesją musieliśmy dostosować przepisy do norm unijnych, jednak od 2004 roku integracja europejska zdecydowanie poszła do przodu. Wszedł w życie między innymi Traktat Lizboński, weszliśmy do Strefy Schengen i nastąpiła daleko idąca integracja rynków pracy. Obecnie UE jest zdecydowanie bardziej zintegrowana niż w 2004 roku. Nic dziwnego, że były kraj bloku wschodniego musiał w tym celu wyprodukować tysiące stron aktów prawnych. Po drodze nastąpił też kryzys gospodarczy, który wymagał reformy chociażby sektora finansowego, a także przyspieszyła rewolucja technologiczna, która przeniosła dużą część życia gospodarczego do sieci.

Nadążać za rzeczywistością

Zresztą sami analitycy GT zwracają uwagę, że liczba stron wprowadzanych aktów prawnych wyraźnie spada od 2016 roku, gdy osiągnęła szczyt (ponad 30 tys. stron). W ubiegłym roku Polska przyjęła już ponad dwukrotnie mniej stron aktów prawnych. W ubiegłym roku znów nieco przebiliśmy 20 tys., ale to mniej więcej tyle, ile było przyjmowane w 2004 roku, a więc w roku naszej akcesji do UE.

Nawet jeśli jednak uznamy za analitykami GT, że polscy prawodawcy mogliby nieco przystopować, to akurat deregulacja przy pomocy zasady „jeden-za-jeden” to najgłupsze możliwe rozwiązanie. Przede wszystkim stworzy jeszcze większy chaos prawny, bo każdej nowelizacji będzie towarzyszyć dwa razy więcej zmian w przepisach – bo likwidacja przepisu to też zmiana. Obywatele i firmy będą musieli więc śledzić nie tylko to, jakie są nowe regulacje, ale też jakie przepisy usunięto. Poza tym drastycznie zwolni to proces legislacyjny. Żeby uregulować jakiś nowy obszar, ustawodawca będzie musiał szukać też przepisów, które trzeba usunąć. Gorzej, jeśli jednak nie znajdzie. Wymusi to także angażowanie do każdej zmiany w prawie gospodarczym większych zasobów – każdym projektem ustawy będą musieli się zajmować specjaliści zarówno branży regulowanej, jak i deregulowanej. Wyobraźmy sobie, że musimy czekać latami na uregulowanie jakiejś rewolucyjnej technologii cyfrowej, bo ustawodawca nie znalazł przepisu do likwidacji. Firmy działające w tej branży działałyby w tym czasie na zasadach wolnej amerykanki, albo wcale.

Państwo straciłoby więc elastyczność. Nie mogłoby szybko reagować na błyskawicznie zmieniającą się rzeczywistość, bo proces legislacyjny wydłużyłby się dwukrotnie. Należałoby chociażby przygotowywać ocenę skutków regulacji zarówno wprowadzenia nowych aktów prawnych, jak i likwidacji starych, co przecież także przynosi konkretne efekty, często negatywne. No chyba że zwolennicy zasady „jeden-za-jeden” chcieliby likwidowania starych przepisów na chybił-trafił.

Liberalny populizm

W tak szybko zmieniającym się świecie liczba aktów prawnych musi rosnąć. Po prostu dochodzą nowe obszary, które jeszcze kilka dekad temu nikomu się nie śniły. Niedługo na nasze drogi mogą wyjechać pojazdy autonomiczne, chirurdzy będą przeprowadzać operacje na odległość, przy pomocy robotów medycznych, a większość sprzętów domowego użytku będzie podpięta do sieci tworząc tak zwany internet rzeczy. Jednak pojawianie się nowych obszarów życia gospodarczego wcale nie oznacza, że stare znikają. Uregulowane muszą być jedne i drugie, bo wolna amerykanka przynosi zwykle więcej szkód niż przeregulowanie.

Zwolennicy „deregulacji z automatu” przytaczają często przykład administracji Donalda Trumpa, która zasadę „one in-one out” przyjęła i stosuje. I to z nawiązką – obecnie stosunek nowych przepisów do zlikwidowanych wynosi 1:8. Po pierwsze jednak nie obowiązuje to prawa stanowionego przez Kongres, a jedynie rozporządzenia prezydenta. Po drugie, wystarczy rzut oka na obszary tej deregulacji, by zwątpić w jej społeczną użyteczność. Działania Trumpa w tym zakresie dotyczą głównie deregulacji sektora finansowego, ochrony konsumentów oraz ochrony środowiska naturalnego. Tym się zwykle kończy deregulacja – zyskuje jedna lub kilka firm, a tracą tysiące obywateli, którzy przestają być chronieni przez konkretne przepisy.

Zasada „jeden-za-jeden” to przejaw liberalnego populizmu. Liberałowie lubią przekonywać, że to socjalistyczne postulaty są szczególnie populistyczne, jednak sami ochoczo wykorzystują łatwo wpadające w ucho tezy, żeby przeforsować własne pomysły. Najlepszym przykładem tych populistycznych postulatów liberalnych są oczywiście obniżki podatków, które na pierwszy rzut oka wydają się być bardzo atrakcyjne („państwo ci mniej zabierze twoich pieniędzy”) tylko dlatego, że negatywne efekty takich działań (ograniczenie usług publicznych) są skrzętnie ukrywane. Forsowanie zasady „jeden-za-jeden” to kolejny przykład liberalnego populizmu, czyli ładnie i nowocześnie opakowanej antyspołecznej zmiany.

Narodowy Instytut Wolności – logo Program Rozwoju Organizacji Obywatelskich – logo

Tekst przygotowany przez Instytut Spraw Obywatelskich w ramach projektu „Instytut Spraw Obywatelskich – myślimy, działamy, zmieniamy” sfinansowanego przez Narodowy Instytut Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego ze środków Programu Rozwoju Organizacji Obywatelskich na lata 2018–2030.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 3 (2020)

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Polityka

Być może zainteresują Cię również: