Felieton

Meldunek z małej wsi

dziewczynka_w_kapeluszu
fot. Pezibear z Pixabay

Justyna Matusiak

Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 45 (2020)

Strefa czerwona na wsi powiększa się od wielu lat. Epidemia tylko przypieczętowuje ten stan rzeczy. I nie chodzi tu o dystans społeczny związany z wymogami sanitarnymi. Chodzi o rozpad relacji.

Pochodzę z malutkiej wsi położonej w centralnej Polsce. Kilkadziesiąt domów, z których część jest porozrzucanych bez ładu i składu. Nie ma sklepu, nie ma świetlicy, nie ma miejsca spotkań, a elektryczne oświetlenie ulicy funkcjonuje zaledwie od kilku lat (i jest dyskusyjne czy to dobrze, czy źle). A, i nie ma asfaltu. Jest za to tradycyjna szlakówka, której okruszynę moja Siostra już na zawsze zachowa w swoim kolanie.

Życie z przygodami

Bo kiedyś żyliśmy intensywnie – my i wieś byliśmy jednością. Mieliśmy swoją dziecięcą ekipę, z którą podbijaliśmy świat.

W ciepłe dni zaglądaliśmy do domów tylko na posiłki. Czasem nasze matki musiały się nieźle naszukać, żebyśmy nie pomarli z głodu, bo przecież to nie jedzenie było najważniejsze. Najważniejsza była przygoda! Codziennie inna!

Jednego razu odkrywaliśmy zarośnięty ogród sąsiadów (zwany przez nas gąszczem). Innego – tajemnice spalonego dworku ziemiańskiego w pobliskim parku, a kolejnego organizowaliśmy ekspedycję na nowe nieznane lądy za naszymi stodołami. Oglądaliśmy wtedy namiętnie serial „Ziemia 2” i wymyśliliśmy sobie, że ta „Ziemia 2” – obcy i nieznany ląd, który trzeba okiełznać – jest właśnie na naszym polu.

Razem na dobre i złe

Oglądanie telewizji też było wspólne. Moi Rodzice pierwsi we wsi mieli telewizor z kanałem, na którym mogliśmy oglądać zarówno „Ziemię 2”, jak i kultową bajkę – „Czarodziejka z Księżyca”. Dzieciaki z całej wsi gromadziły się u nas i było wspólne oglądanie, a potem wspólne odgrywanie scen (ja grałam Czarodziejkę z Księżyca i codziennie od nowa pokonywałam siły Zła).

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

Wieczorami siadywaliśmy na ławce koło domu. Tam już czekali na nas Dziadkowie (w końcu to była ich miejscówka) i wujek Janek, który co roku spędzał u nas niemal całe wakacje. I zaczynały się opowieści – im ciemniej się robiło, tym były straszliwsze. Śmiechu było przy tym sporo, ale nie zawsze nasze zabawy kończyły się w zgodzie. Na wsi warto było mieć swojego własnego wroga, więc ja z Siostrą nie szukałyśmy daleko. Znalazłyśmy go tuż za miedzą, bo wroga najlepiej mieć na oku. No i toczyłyśmy z nim wojny, a Babcie (nasza i naszego wroga) stawały w naszej obronie, co często kończyło się też kłótniami starszych.

Kłótnie były szybkie i intensywne, podobnie jak nasze godzenie się, bo nie warto było długo się gniewać. Więc szybko zawieraliśmy pokój i ruszaliśmy po kolejną przygodę.

Na dobre czy na złe wymiana między nami trwała nieustannie. Widywaliśmy się codziennie. I codziennie mieliśmy siebie dość tylko po to, żeby kolejnego dnia spotkać się znowu.

Wieś, której nie ma

Po co o tym wszystkim piszę?

Daję świadectwo o wsi, jaka istniała jeszcze kilkanaście lat temu. Wsi pełnej relacji. Piszę, bo jestem już dojrzałą kobietą i mogę spojrzeć na sprawy z dystansem. Piszę, bo w weekend, kiedy akurat byłam u Rodziców, zadzwoniła do Mamy sąsiadka z pytaniem, czy czasem inna sąsiadka nie zmarła, bo jej wnuczka wstawiła właśnie zdjęcie z czarną wstążką na Facebooka.

Wsi, którą pamiętam, już nie ma. Zniknęły ławki, które kiedyś były najważniejszymi ośrodkami wymiany poglądów. Otwarte dawniej szeroko podwórka teraz są ogrodzone wysokimi płotami.

Już nie wiadomo, gdzie sąsiedzi trzymają klucz od domu, choć kiedyś doskonale wiedzieliśmy, pod którą wycieraczką szukać, żeby w razie ich nieobecności móc w potrzebie zainterweniować. Potrafiliśmy się podzielić nawet jednym telewizorem. Teraz w każdym pokoju jest osobny, żeby sobie czasem nie przeszkadzać. Jeszcze nie tak dawno śmierć mieszkańca wsi gromadziła przy nim i jego rodzinie innych mieszkańców. Ludzie odwiedzali dom zmarłego, modlili się wspólnie, byli ze sobą w tych trudnych chwilach. Sama poczułam, jakie to ważne, kiedy zmarła moja Babcia.

Dystans społeczny, o który na wsi trudniej niż w mieście, zrobił się nie do zniesienia. Rozpad relacji, postępująca anonimowość, indywidualizm, zanikanie wspólnoty – to wszystko, może z opóźnieniem, ale dotarło także na polską wieś.

Czerwona strefa oznaczająca społeczny dystans wżera się w ten przez wielu postrzegany jako sielski krajobraz. I epidemia nie robi tu wielkiej różnicy. Dystans nie został narzucony, ale jest wytwarzany od lat.

I to wszystko na tej małej wsi, w centrum Polski, gdzie wszyscy znają się od pokoleń.

Czy możemy to zmienić? Myślę, że możemy. Chciałabym jednak bardzo, żeby stało się to, zanim poczujemy się tak bardzo samotni, że nie będziemy mieli chęci na podejmowanie wysiłku, żeby się znowu spotkać.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 45 (2020)

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Społeczeństwo i kultura

Być może zainteresują Cię również:

Dzikie jest piękne

Felieton / Rafał Górski: Dzikie jest piękne

Rafał Górski

Majówkę spędziłem w Białowieży, w sercu Puszczy Białowieskiej. Piękny, dziki las. Pięćsetletnie dęby. Świerk, który ma 52 metry wysokości. Jak w Starym Lesie, w trylogii J.R.R. Tolkiena. Niestety, po stronie polskiej tylko 16% (!) puszczy chroniona jest Parkiem Narodowym. Po stronie białoruskiej, 100%.