Rozmowa

Wiosną Razem z SLD

czerwona róża
czerwona róża fot. Capri23auto z Pixabay

Marcin Giełzak opowiada o stanie polskiej lewicy, o tym co powinna robić w obliczu nadciągającego tsunami na rynku pracy i o szansach na lewicę patriotyczną w naszym państwie.

Magda Doliwa-Górska: Jak oceniasz stan polskiej lewicy na dzień 1 maja 2020 roku?

Marcin Giełzak: Jak słyszę „polska lewica” to odruchowo myślę o tym, co Leszek Kołakowski nazwał „duszą romantyczno-PPSowsko-legionową”. Nazwij mnie staroświeckim, ale dla mnie cała ta tradycja, od Okrzei straconego przez Rosjan w warszawskiej Cytadeli po Dywizję im. Okrzei walczącą w Powstaniu Warszawskim, od Pierwszego Proletariatu po Pierwszą Solidarność, od Judymów i Siłaczek po dzisiejsze ruchy miejskie i organizacja pozarządowe, to wszystko jest jedna tradycja, jedna walka o „wyzwolenie społeczne i narodowe”.

Tak rozumianej lewicy, powiedzmy to sobie dla porządku, oczywiście nie ma. Nikt nie jest tak naiwny, aby wierzyć, że SLD jest czerwoną różą, która zakwitła z serca Okrzei, że Włodzimierz Czarzasty poniesie dalej sztandar Piłsudskiego i Pużaka, że podziwiający Balcerowicza liberał, jakim jest Robert Biedroń, zbuduje nam Polskę szklanych domów.

To, co realnie istnieje to obóz postkomunistyczny wraz z przybudówkami. Mamy tam trzy bloki, trzy „rodziny polityczne”, jak mawiają w Hiszpanii.

Po pierwsze: ugrupowanie, o którym zwykło się mówić „ani Sojusz, ani Lewicy, ani Demokratycznej”. Linię polityczną tej partii najlepiej oddał swego czasu bodaj Krzysztof Janik, gdy powiedział, że SLD jest w sprawach gospodarczych umiarkowanie liberalne, a w sprawach obyczajowych – umiarkowanie konserwatywne. Jeśli można tu prowadzić spór to wyłącznie o słowo „umiarkowanie”.

Po drugie: dawna Wiosna, a zatem partia sukcesyjna po liberalnym, ale i libertyńskim Ruchu Palikota. Nic dodać, nic ująć.

I po trzecie: Razem powstałe z buntu przeciw SLD, które dziś daje się prowadzić politykowi, którego nazwisko cała Polska poznała za czasów rządów Leszka Millera i „afery Rywina”.

Zatem lewicowców w tej szerokiej formacji jest mniej więcej tylu, ilu jest chrześcijan w Kościele, a ci którzy lewicowe poglądy mają, zaparli się etosu wchodząc w sojusze z postkomunistami. Co pozostaje? Być może ruchy miejskie. Politycznie poniosły klęskę, ale zbudowały kapitał moralny. Będą kiedyś w Warszawie ulice Jolanty Brzeskiej i Jana Śpiewaka, tego jestem pewien.

Kilka lat temu Adrian Zandberg mocno podkreślał, że partia nastawia się na długi marsz. Co się stało, że maszerujący wsiedli do ciągnika?

Ilekroć słyszałem hasło „nie ma wroga na lewicy” zawsze odpowiadałem, że nie ufam ludziom, którzy nie mają wrogów na lewicy. Szczery socjaldemokrata powinien mieć właściwie samych wrogów na lewicy. Przecież postkomuniści od 1989 roku realizują politykę „jednoczenia” lewicy, która sprowadza się do niszczenia lewicy nie-postkomunistycznej: to są dzieje PPS, Unii Pracy, każdej sensownej inicjatywy na lewo od centrum. Adrian Zandberg to oczywiście wie, w końcu zakładał Razem w akcie buntu przeciw zawłaszczeniu lewicowości przez „konserwatywno-liberalnych” postkomunistów. Czemu zatem wygrała opcja „jednolitofrontowa”?

Myślę, że to wielka sztuka utrzymać dyscyplinę w armii, która przegrywa bitwy. Po wyborach samorządowych, które były zupełnym fiaskiem, mało już było takich w Razem, którzy wierzyli, że partia kroczy „od klęski do klęski aż do ostatecznego zwycięstwa”. Świeciła im raczej w oczy ostateczna klęska. A trzeba pamiętać, że była to armia specyficzna, złożona niejako z „ochotników-wolontariuszy”, na których ciężkiej, darmowej pracy zbudowano partię oraz z „zawodowych żołnierzy”, czyli skromnie, ale jednak opłacanych zawodowych polityków z Zarządu Krajowego.

Kiedy to pospolite ruszenie partyjnych dołów straciło impet, zmęczone wyborczymi porażkami, wewnętrznymi tarciami, zdemoralizowane kolejnymi odejściami z partii m.in. do nowopowstałej Wiosny to „korpus oficerski” uznał, że trzeba uciec do przodu. Wobec groźby zaniku struktur partii w terenie, co byłoby równe jej szybkiemu obumieraniu, jedynym sensownym wyjściem wydało się im wziąć dobić targu z postkomunistami i wystawić z ich list rozpoznawalnych, udzielających się na odcinku medialnym zawodowych polityków. Z SLD porozumiała się zatem nie tyle partia Razem, ile partia w partii, jej elity, które postawiły pozostałych przed wyborem „kompromis albo śmierć”.

Mówiąc wprost, polityczne przedsięwzięcie, któremu na imię Partia Razem zakończyło się klęską.

Koalicja Razem z SLD to małżeństwo z rozsądku czy desperacji?

Raczej z przypadku. Tutaj za swata robił przecież Grzegorz Schetyna. To jego decyzja o wypchnięciu postkomunistów z szerokiej koalicji obrońców III RP stworzyła warunki, w których to małżeństwo mogło zostać zawarte. A Razem, jak już sobie powiedzieliśmy, wyciągnęło rękę bo ręka była pusta.

Kto kogo „przeżyje”? Razem SLD, czy SLD Razem?

Sądzę, że liderzy Razem szczerze wierzą w to, że „postkomuniści sprzedali nam sznur, na którym ich powiesimy”. Ja sądzę jednak, że sojusz ze spadkobiercami PZPR podtrzymuje „nową lewicę”, jak lina podtrzymuje wisielca. Bez ich wsparcia nigdy nie byłoby reprezentacji Razem w Sejmie. W tej relacji to Włodzimierz Czarzasty daje i odbiera. To on ma struktury, pieniądze, to on będzie miał ostatnie słowo przy układaniu list… i to on ma zdolność koalicyjną z liberałami.

Tak zwany „salon”, wbrew pozorom, dobrze rozumie, że w Polsce mamy „Partię Ruchu”, która kontestuje III RP oraz „Partię Oporu”, która będzie jej za wszelką cenę bronić – wraz ze wszystkimi jej patologiami. Ten podział przecina tradycyjne podziały na prawicę i lewicę. Człowiek o formacji intelektualnej i moralnej, powiedzmy, Tomasza Lisa wie doskonale, że „umiarkowanie liberalne, umiarkowanie konserwatywne” SLD to część jego obozu. Zandberga czy Śpiewaka nikt na salony III RP nie wpuści. Czarzasty ma alternatywę względem lewicowej koalicji, która w kategoriach wyborczych wcale nie dała mu dużo więcej niż wynosi żelazny elektorat SLD.

Jak oceniasz wystawienie Roberta Biedronia na kandydata lewicy w wyborach prezydenckich? Jak ta kandydatura może ostatecznie wpłynąć na układ sił na lewicy?

Problem z Robertem Biedroniem polega na tym, że zupełnie nie interesuje go polityka. Nie sposób w zasadzie określić jego poglądów politycznych. Powiedziałbym, że jest on swego rodzaju „intuicyjnym liberałem”, z pewnością nie jest żadnym socjalistą. Myślę, że bierze się to stąd, że rozumie on politykę jako przedłużenie świata showbiznesu, a działalność publiczną – jako happening. W tym rozumieniu, niestety, nigdy nie wyrósł on z Ruchu Palikota.

Poza tym, nie ukrywam, że rewoltuje mnie jego kokietowanie postkomunistycznego elektoratu. Nadal mam przed oczyma Roberta Biedronia u boku Stanisława Cioska. Mogę się tylko domyślać, co w kwestii np. polityki wschodniej doradzałby prezydentowi Biedroniowi nasz czołowy Russlandversteher. Nie chcę niczego podpowiadać kandydatowi „lewicy”, ale żyje jeszcze paru takich potencjalnych „doradców”, w tym były premier PRL Edward Babiuch, czy cały szereg apparatchików z politbiura ze Stefanem Olszowskim na czele.

Nadchodzi tsunami na rynku pracy związane z koronawirusem, już słyszymy o końcu rynku pracownika. Co w związku z tym powinna robić dzisiaj lewica?

Lewica powinna odkryć na nowo państwo narodowe. Liberałowie, którzy najchętniej by je zagłodzili, dziś wyciągają w jego stronę ręce oczekując ratunku. Zatem jak biznes idzie dobrze, państwo ma się „nie wtrącać”, a jak nie idzie dobrze, państwo ma wziąć na siebie odpowiedzialność za firmy i ich pracowników. Tak się gra w tenisa bez siatki.

Problem polega na tym, że nie istnieje coś takiego, jak państwo w wersji travel, które wyciągamy z dna szafy, kiedy jest nam potrzebne. Albo mamy silne instytucje, kompetentnych urzędników i podatki, z których to sfinansujemy, albo musimy się liczyć z konsekwencjami zaniedbań.

Jak oceniasz sytuację lewicy w USA w kontekście wyborów prezydenckich?

Nic tak, jak pojedynek wyborczy dwojga starych znajomych, Hilary Clinton i Donalda Trumpa nie pokazał, że w Ameryce nie ma już systemu dwupartyjnego; jest jedna partia z dwoma prawymi skrzydłami. Teraz czeka nas powtórka z Joe Bidenem. Tymczasem ludzie tęsknią za partią Roosevelta i Bobby’ego Kennedy’ego, tą która miała prawo mówić o sobie: „The People’s Party”.

W tłumaczeniu na język dzisiejszej polityki byłaby to swoista amerykańska socjaldemokracja, która obiecałaby powszechny dostęp do służby zdrowia, dobre szkoły, lepszą infrastrukturę, godną pracę i płacę tak dla białych, jak i niebieskich kołnierzyków. I tak, to musiałaby być partia, która będzie umiała przyznać, że są też koszty i wady globalizacji. Na tym samym oddechu powinni też powiedzieć, że owszem, istnieje różnica między legalną, a nielegalną imigracją.

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

Nie wiążę wielkich nadziei z lewą flanką partii dla której emblematyczną postacią jest Alexandria Ocasio-Cortez. Może i postępu nie da się zatrzymać, ale da się go skierować na boczny tor, u kresu którego jest przepaść. Myślę, że to się teraz dzieje z amerykańską lewicą pogrążoną w woke culture. Ten wybujały indywidualizm, który dla każdej jednostkowej preferencji, dla każdego kaprysu, natychmiast żąda uznania państwa i społeczeństwa pod groźbą sankcji, mnie się wydaje szczytową formą liberalizmu; to jest z gruntu i z ducha nie-lewicowe.

Kobiety na lewicy – czy już teraz można dostrzec jakościową zmianę, czy mimo że lewica, to dominują mężczyźni (przypadek Hanny Gil-Piątek, która miała być szefową sztabu Roberta Biedronia i coś poszło nie tak)?

Najlepsze co blok nazywający się lewicowym sprowadził do Sejmu to posłanki. Chciałby, aby przyszłość należała do Agnieszki Dziemianowicz-Bąk czy Magdaleny Biejat raczej niż do panów Biedronia czy Czarzastego. W Danii, Islandii, Finlandii czy Nowej Zelandii lewicę do zwycięstw wyborczych prowadziły ostatnimi czasy kobiety.
Ja uważam, że są zbyt wybieralne, aby być za młode.

PiS przez prawicę jest utożsamiany z partią socjalistyczną, która odbiera lewicy konserwatywną część społeczeństwa. Można by więc rzec, w tej chwili każdy w Polsce znajdzie coś dla siebie na scenie politycznej. Po co w takim razie kolejna formacja, kolejne logo?

Jestem przekonany, że gdyby PiS tego chciał, to miałby, jak przed wojną Sanacja czy po wojnie gaulliści, własne lewe skrzydło. Czy pamiętacie jeszcze hasło „lewicy smoleńskiej”, które rzuciła Agata Czarnacka? Wielu na lewicy w tamte dni faktycznie odczuło, że mają wiele więcej wspólnego ze „smoleńskim ludem”, z „klasą pracującą” z małych miasteczek, niż z „warszawskim salonem” i „klasą dyskutującą” ze stolicy.

Na tej emocji można było budować. Dzisiaj mielibyśmy lewicowców, którzy zamiast wzywać do zniesienia święta „Żołnierzy Wyklętych”, wspominaliby tego dnia „wyklętych” socjalistów, jak ppłk. Łukasz Ciepliński „Pług”. Oczytani w analizach Marcina Piątkowskiego i publicystyce Rafała Wosia broniliby zaś zdobyczy socjalnych PiS z pozycji jak najbardziej lewicowych. Zgaduję, że lewa flanka Klubu Jagiellońskiego, może część ruchów miejskich, miałyby w takim scenariuszu pewną rolę do odegrania.

Niemniej, nie uważam, że socjalna prawica, która „szanuje PPS” może zastąpić nam lewicę. Istnieje mylne przekonanie, że konserwatysta w odniesieniu do tematyki gospodarczej może być albo liberałem, albo socjalistą. To błąd. Mądry prawicowiec posługuje się polityką socjalną, aby realizować własne cele – choćby utrwalać patriarchalny model rodziny. Może nawet – paradoksalnie – rozmontować państwo opiekuńcze drogą hojnych transferów socjalnych. Zamiast zwiększać nakłady na służbę zdrowia, może każdemu dać 500 zł do ręki, za które stać go będzie na opłacanie wizyt w prywatnej przychodni… przynajmniej dopóki nie przyjdzie naprawdę poważna choroba.

Lewica patriotyczna – co to jest i co musiałoby się w Polsce wydarzyć, żeby ta osiągnęła masę krytyczną.

Dla niewprawnego oka wygląda to tak: prawica – program narodowy, lewica – program klasowy; uważny badacz wie, że jest dokładnie odwrotnie. Wystarczy przekartkować „Stuletnią walkę narodu polskiego o niepodległość” Limanowskiego. Przykłady z innych krajów wykażą to samo. Choćby Irlandia i Sinn Fein. Prawica rozumie patriotyzm jako zakorzenienie, lewica – jako zaangażowanie. Polakiem jest w tej optyce każdy, kto czuje się nim. Nie ma tu miejsca na etnonacjonalizm. Nie chodzi też tu o trwanie, konserwowanie, ale o to, aby się z polskością zmagać, zmieniać ją na lepsze. Jest to też patriotyzm współczucia, bo solidaryzm społeczny jest nakazem bezwarunkowym.

Od zawsze bronię tezy, że lewica będzie patriotyczna, albo nie będzie jej wcale. Naturalny elektorat lewicy, wszyscy ci ludzie z małych i średnich miejscowości, skromnie żyjąca inteligencja, pracujący biedni, oni byliby w stanie lewicy wiele wybaczyć – np. odmienne spojrzenie na sprawy obyczajowe – ale nie wybaczą jej braku patriotyzmu.

Sądzę, że to właśnie pogrążyło Jeremy’ego Corbyna w Wielkiej Brytanii. Na gruncie konkretnych propozycji programowych lider labourzystów nie przedstawił niczego, czego nie mógłby rzucić na stół, powiedzmy, Ed Miliband. Ale sprawy takie, jak odmowa śpiewania hymnu narodowego, niewytłumaczalne sympatyzowanie z państwami i grupami wrogimi Zjednoczonemu Królestwu, fetowanie reżimów w Iranie czy Syrii, to wszystko czyniło go niewybieralnym.

Co radzisz tym, którzy rozczarowali się combo: Wiosną-Razem-SLD?

Wbrew wszystkiemu nadal wierzę w dawne hasło Partii Razem: „inna polityka jest możliwa”. Uważam, że polska socjaldemokracja jest możliwa.

Rządząca prawica jest dla lewicy najgorszym wrogiem – i najlepszym nauczycielem. Dobrze obrazuje to przykład duński, gdzie do władzy doszedł lewicowy rząd, który cechuje – powiedzmy – miękki eurosceptyzm (bez bycia anty-unijnym), opór wobec nieograniczonej imigracji (bez bycia anty-emigranckim), twarda postawa wobec politycznego islamizmu i prób naruszania świeckości państwa (bez bycia anty-muzułmańskim), niechętny stosunek do globalizacji (bo służy bogatym, a krzywdzi biednych). Socjaldemokracja wyjęła prawicy dywan spod nóg. Zamiast zachowywać się jak komuniści w dowcipie Bertolda Brechta, którzy rozczarowani ludem, postanowili go rozwiązać, duńska lewica postanowiła wyjść naprzeciw oczekiwań tego ludu. Zamiast zabierać mniejszości, aż uzbiera się z nich większość, wyszła z ofertą dla większości, wcale nie rezygnując z szanowania praw mniejszości.

W Polsce lewica musiałaby zachować się podobnie. Pogodzić się z państwem narodowym, uznać je za wartość, za najwyższy poziom organizacji ludzkiej, na którym możliwa jest demokracja w sensie politycznym i społecznym. Nie jest przypadkiem, że modelowe demokracje socjalne to kraje skandynawskie, demograficznie i kulturowo jednolite.

Lewica musi zrozumieć na czym polegał sukces PiS-owskiej „rewolucji godności”. Ludzie, których logika transformacji do realnego kapitalizmu zepchnęła na margines znowu poczuli, że są u siebie, że to oni są polski naród, polski lud, czyli wyszydzany ostatnio „Suweren”. Zjednoczona Prawica wiedziała, jak przywrócić im godność, tak na poziomie bardzo podstawowym, bytowym (poprzez programu socjalne), jak i na poziomie symbolicznym (bo kimkolwiek są w swoich jednostkowych życiach, są też częścią wielkiego narodu). Polacy będą równie niechętni względem odebrania im 500+, jak wobec prób tłumaczenia im via pedagogika wstydu, że polskość jest czymś, co przezwyciężonym być powinno.

Nie ma polityki innej niż partyjna, zatem finalnie musiałaby powstać partia zdolna poddać się weryfikacji wyborczej. Ale do tego czasu jest wiele pracy do zrobienia na gruncie społecznym i metapolitycznym. Raz jeszcze, polecam przyjrzeć się sukcesom prawicy. Kluby Gazety Polskiej w mniejszych miejscowościach, kult „Żołnierzy Wyklętych”, Solidarni 2010, bliski sojusz z NSZZ „S” Piotra Dudy… ta cała praca u podstaw musi być wykonana również na lewicy.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 17 (2020)

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Polityka # Społeczeństwo i kultura

Być może zainteresują Cię również: