Rozmowa

Czy jesteśmy skazani na żywność GMO?

soja plantacja
Plantacja soi fot. Voggacom Pixabay

Ponad 4 miliardy złotych rocznie kosztuje Polskę import modyfikowanej śruty sojowej do produkcji pasz. O tym, czym ją zastąpić, jak rozwinąć uprawę rodzimych roślin wysokobiałkowych, o korzyściach dla konsumentów i rolników rozmawiamy z Przemysławem Gawlasem z Donau Soja.

Franciszek Strzelczyk: Jest Pan przedstawicielem Donau Soja. Czym zajmuje się stowarzyszenie i jaki ma związek z GMO?

Przemysław Gawlas: Stowarzyszenie Donau Soja powstało w Wiedniu, a u jego podstaw leżało wsparcie rządu austriackiego, który w tamtym czasie musiał jakoś zareagować na liczne protesty obywateli przeciwko wprowadzaniu na rynek żywności GMO. Po przeanalizowaniu sytuacji okazało się, że w samej Austrii nie uda się wyprodukować wystarczającej ilości soi. Dlatego zdecydowano o promowaniu uprawy soi non-GMO w krajach spoza Unii Europejskiej. Pierwsze granty zostały przyznane na rzecz projektu w Serbii, gdzie do dziś znajduje się biuro i prowadzone są badania. Potem dochodziły kolejne ośrodki w krajach takich, jak Mołdawia i Ukraina, gdzie również prowadzone są uprawy non-GMO. W tej chwili prawdopodobnie jesteśmy najprężniej działającą organizacją wspierającą rozwój uprawy soi w Europie. Ja w stowarzyszeniu pracuję od 2015 r. Początkowo byłem odpowiedzialny wyłącznie za rejon Polski, obecnie (ze względów językowych) jestem również przedstawicielem na terenie Czech i Słowacji.

Jak to się stało, że znalazł się Pan w stowarzyszeniu?

To ciekawa historia. Soją zajmowałem się zawodowo już od dawna. W latach 2006-2008 byłem delegowany do Związku Producentów Pasz. W tamtym okresie zostało przyjęte prawo o zakazie importu śruty sojowej GMO, a na forum ZPP rozpoczęły się dyskusje o możliwościach jej zastąpienia. Później w 2010 r. współpracowałem z brazylijskim stowarzyszeniem siedmiu największych producentów soi non-GMO, dla których przygotowywałem informacje o rynku europejskim. Dzięki tej współpracy miałem okazję uczestniczyć w konferencji organizowanej przez międzynarodową organizację ekologiczną Friends of the Earth w Parlamencie Europejskim. Jedna z następnych edycji odbywała się w Berlinie, właśnie we współpracy z Donau Soja. – Ale co to jest ta Donau Soja? – zapytałem sam siebie. Zacząłem czytać o stowarzyszeniu w internecie i bardzo szybko okazało się, że na wiele spraw patrzymy w podobny sposób. Jakoś tak pod wpływem impulsu napisałem maila do Donau Soja z wiadomością, że bardzo podobają mi się ich pomysły i z pewnością przyjadę na konferencję. Po jakimś czasie odebrałem telefon właśnie z Wiednia z zaproszeniem na spotkanie w sprawie upraw soi w Polsce i zaproponowano mi rolę przedstawiciela stowarzyszenia w regionie.

Przemysław Gawlas
Przemysław Gawlas w Centrum Prasowym PAP: Konferencja na temat TTIP, CETA
(fot. Piotr Skubisz)

Wspomniał Pan o bezpieczeństwie białkowym. Co oznacza ten termin?

W Europie aż 70% śruty sojowej pochodzi z importu (w większości z krajów Ameryki Południowej).

Na Polski rynek trafia około 2,2 mln ton śruty rocznie. Wartość importu wynosi około 4 mld złotych. Są to ogromne pieniądze, które „wychodzą” poza nasz kraj. Warto zadać sobie pytanie, czy jesteśmy w stanie zmniejszyć tę kwotę? Moim zdaniem zdecydowanie tak.

Oczywiście pełnej suwerenności nie da się uzyskać w bardzo krótkim czasie. Wiele krajów Unii Europejskiej podjęło już decyzję o stopniowym ograniczaniu importu o 50% i przechodzeniu na białka pochodzenia lokalnego.

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

Skąd bierze się taka popularność soi w naszym regionie?

Soja jest bardzo ciekawą rośliną, którą ludzkość uprawia od wielu tysięcy lat. Początkowo uprawiano ją głównie w Azji. Obecnie swoją popularność zawdzięcza wysokiej zawartości dobrze przyswajalnego białka. Wraz z rosnącą popularnością soja doczekała się również wielu mitów na swój temat. Jeden z nich był taki, że chłopcy nie powinni jeść soi, bo od tego urosną im piersi. Rzekomo winę za to miały ponosić fitoestrogeny znajdujące się w roślinie, ale prawda jest taka, że można je znaleźć również u innych roślin jadalnych. Największe stężenie fitoestrogenów możemy znaleźć w napojach sojowych, ale żeby stwierdzić ich przekroczenie w organizmie, trzeba by wypijać codziennie pół litra takiego napoju przez ponad miesiąc. Według innego popularnego mitu spożywanie soi wpływa negatywnie na płodność wśród mężczyzn – mógłbym tu zażartować, że dobrze, że nie wiedzą o tym Chińczycy, gdzie ta roślina jest szalenie popularna (uśmiecha się). Stanowczo trzeba stwierdzić, że soja jest bardzo wartościowym składnikiem naszej diety.

Powiedział Pan, że soja przywędrowała do nas z Azji. Czy Europa posiada swoje własne zamienniki tej rośliny?

W Europie do tradycyjnych roślin wysokobiałkowych należą łubiny, groch czy bobik (choć ten ostatni określany jest jako średniobiałkowy). Jednak ze względu na mniejszą wydajność pokarmową są mniej popularne i stosowane głównie w hodowli ekstensywnej. Jako stowarzyszenie nie zajmujemy się wyłącznie soją. Na przykład w ramach projektu związanego z bezpieczeństwem białkowym uwzględniamy rośliny bobowate, ponieważ uważamy, że dywersyfikacja w uprawach jest potrzebna.

W dodatku rośliny bobowate doskonale sprawdzają się jako produkty regionalne. Są bardzo ważne dla rolnictwa i o tym nie można zapomnieć. W Polsce udział poszczególnych gatunków jest nieproporcjonalny – uprawiamy blisko 70% zbóż, co jest zabójcze dla naszych gleb. Główne uprawy w Polsce to: zboża, kukurydza i rzepak, a to negatywnie wpływa na płodozmian. Żeby płodozmian był zachowany, potrzebujemy właśnie roślin bobowatych, które pomagają ziemi odpocząć od tych intensywnych upraw. W dodatku są też naturalnym producentem azotu, dzięki czemu możemy osiągnąć mniejsze nakłady na nawożenie azotowe oraz mniejsze zanieczyszczenie azotami wód i Bałtyku.

Rolnik, który uprawia bobowate, może w następnym roku użyć mniej azotu, bo te rośliny wiele pozostawiają go w glebie. Rośliny bobowate stanowią 3% wszystkich upraw, a powinny stanowić powyżej 10%.

Czy rolnicy, którzy chcieliby uprawiać rośliny wysokobiałkowe, mogą liczyć na jakąś pomoc ze strony państwa?

Jak najbardziej tak. Już od 2015 r. istnieje program wsparcia rolników, którzy decydują się na uprawę roślin wysokobiałkowych oraz bobowatych z funduszy ochrony środowiska. Jest to pula pieniędzy, którą dzieli się przez liczbę hektarów obsadzonych przez rośliny bobowate. Innymi słowy, rolnicy z Polski (w pozostałych krajach UE nie ma takiego wsparcia) co roku dostają wsparcie na takie uprawy.

Jakie zagrożenia płyną z upraw GMO?

Najbardziej problematyczną kwestią w uprawach GMO jest uwalnianie do środowiska roślin, które, nie powstałyby jako naturalne mutacje. Dodatkowo są sztucznie utrzymywane przy życiu, podczas gdy mutacje naturalne same muszą przystosować się do środowiska. Innym dość istotnym zagrożeniem są rośliny z rodziny krzyżowych, czyli takie, które mają dużą łatwość krzyżowania się, a więc przenoszenia genów między roślinami. Stąd też pojawiają się sugestie, że te geny, które zostały sztucznie zasadzone, mogą się wymknąć spod kontroli. Jednoczenie nie sposób przewidzieć implikacji wynikających z takiego zdarzenia. W historii wielokrotnie mieliśmy do czynienia z odkryciami, które miały okazać się rewolucyjne, a ostatecznie okazywały się szkodliwe. Postęp naukowy jest bardzo wskazany, natomiast musimy być bardzo ostrożni wobec tego, co uwalniamy do środowiska.

Niedawno Ministerstwo Rolnictwa ujawniło propozycje znaków „wolne od GMO”. Czy te znaki są dobre?

W moim odczuciu nie ma to szczególnego znaczenia, jak zaprojektowane są takie symbole. Najważniejsze jest, żeby takie oznakowanie funkcjonowało i było rozpoznawalne. Dopiero kiedy znak non-GMO będzie powszechnie rozpoznawalny, to konsumenci zaczną poszukiwać go wśród produktów, jakie co dzień kupują. Dopiero wtedy producenci żywności zaczną przystosowywać się do potrzeb konsumentów i to faktycznie przełoży się na popularność takich produktów w Polsce. Bardziej jestem ciekaw, w jaki sposób Ministerstwo Rozwoju Rolnictwa i Wsi zamierza promować ten znak.

Jakie plany ma stowarzyszenie Donau Soja na najbliższe lata?

Z roku na rok widzimy postęp w uprawach soi w Europie (tutaj rozumianej od Hiszpanii aż po Ural; trzeba pamiętać, że głównymi producentami soi na starym kontynencie są Ukraina i Rosja).

W 2012 roku zebraliśmy blisko 4,3 mln ton soi. Cztery lata później, w 2018 roku zebrano już powyżej 10 mln ton. Tu widać najlepiej wzrost zainteresowania uprawami.

Aczkolwiek w dalszym ciągu jako Europa jesteśmy największym na świecie importerem śruty sojowej. Czyli kupujemy towar przetworzony. Inaczej jest np. w Chinach, które kupują więcej surowej soi i przetwarzają u siebie na miejscu. Wzrost upraw jest widoczny gołym okiem. Oprócz tego mamy certyfikat „Donau Soja”, określający, że soja pochodzi ze zlewiska rzeki Dunaj oraz certyfikat „Europe Soya”, określający soję pochodzenia europejskiego (tu warto podkreślić, że choć Ukraina i Rosja nie należą do UE, to również zakazują upraw GMO). W nasze działania udało się włączyć 17 państw, które będą wspierały działania Donau Soja u siebie (wśród nich znalazła się również Polska). Oprócz tego działania Donau Soja skupiają się na doradztwie, promowaniu i informowaniu oraz wspieraniu firm, które chcą przejść na uprawy non-GMO.

Zwolennicy upraw GMO mówią, że Polska posiada zbyt wiele obostrzeń dotyczących GMO. Przeciwnicy uważają zupełnie inaczej – prawo jest zbyt liberalne. Jak wygląda sytuacja GMO w Polsce widziana okiem eksperta?

Trudno to ocenić jednoznacznie. Obowiązuje nas prawo europejskie i będąc członkami UE, nie moglibyśmy wprowadzić całkowitego zakazu importu organizmów modyfikowanych.

Możemy jednak podejmować działania na rzecz ograniczenia importu. Wzorem mogą być kraje takie jak Austria, gdzie na dzień dzisiejszy w dużych sklepach handlowych blisko 100% produktów pochodzenia zwierzęcego jest wolnych od GMO. Dla Austrii to właściwie standard, ale wpływ mieli na to głównie konsumenci.

Kiedy jedna znana firma mleczarska zaczęła oznaczać swoje produkty znakiem non-GMO, to od razu pozostałe mleczarnie również zaczęły stosować takie oznaczenie. Konsumenci w Austrii oczekiwali od rodzimych producentów właśnie takiego działania. Zobaczymy, czy podobny efekt wywoła nowa polska ustawa dotycząca znakowania. Popularnym mitem dotyczącym GMO jest aspekt ekonomiczny – przykład austriacki pokazał, że nie jest to prawdą. Nie mogę się zgodzić ze zwolennikami jeszcze większego otwarcia polskiego rynku na hodowle GMO. Jeszcze parę lat temu uważano, że GMO ograniczy problem głodu i zmniejszy ilość pozostałości środków chemicznych w żywności. Widziałem kiedyś bardzo ciekawe wyniki badań, które przedstawiały, jak zmieniało się zużycie środków chemicznych przy uprawie roślin w USA i we Francji. W Stanach Zjednoczonych, które powszechnie stosują w swoich uprawach GMO, użycie różnego rodzaju preparatów chemicznych stale rośnie, podczas gdy we Francji utrzymywało się na stałym poziomie. Skoro ten argument możemy odrzucić, to czy warto ryzykować wypuszczeniem do środowiska zmodyfikowanych genów, nie otrzymując nic w zamian? Podobnie było z witaminą A, którą sztucznie próbowano wprowadzić w ziarna ryżu. Okazało się jednak, że żeby ta witamina A została przyswojona na odpowiednim poziomie, trzeba by jeść wyłącznie sam ryż w ogromnych ilościach.

Oczywiście, część modyfikacji genetycznych prowadzonych jest na bakteriach i dzięki temu np. są produkowane leki, które później ratują życie. Nie jestem przeciwnikiem takich modyfikacji, ponieważ prowadzone są pod rygorem i zamknięte w laboratoriach. Natomiast uwalnianie genów do środowiska jest obarczone dużym ryzykiem i dlatego staram się działać w taki sposób, aby zapobiegać podobnym sytuacjom.

Czy w takim razie Polacy nie muszą się obawiać, że żywność non-GMO będzie o wiele droższa?

Różnica pomiędzy ceną paszy non-GMO a GMO wynosi około 60$ na 1 tonie. Z punktu widzenia konsumentów jest to dodatkowy koszt, który potem przekłada się na cenę konkretnych produktów w sklepach. Te kalkulacje dotyczą jednak skali makro. W skali mikro np. we Francji różnica w cenie kilograma drobiu waha się między 5 a 10 eurocentami. Znaczy to, że w Polsce konsument zapłaciłby więcej o 20-40 gr za kilogram kurczaka. Oczywiście ta podwyżka będzie jeszcze mniej zauważalna dla produktów takich jak nóżki czy skrzydełka, a więc praktycznie nieodczuwalna dla naszych portfeli, w porównaniu np. do wzrostu cen warzyw w wyniku suszy.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 6 (2020)

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Zdrowie Chcę wiedzieć

Przejdź na podstronę inicjatywy:

Co robimy / Chcę wiedzieć

Być może zainteresują Cię również: