Felieton

Jak Rumuni pomagają Ukraińcom

Łamiące serce zdjęcie małej dziewczynki ciągnącej nocą walizę przez przejście graniczne, fot. Alexandru Culac
Łamiące serce zdjęcie małej dziewczynki ciągnącej nocą walizę przez przejście graniczne, fot. Alexandru Culac

Z okien domu przy dobrej widoczności widzę Czarnohorę – pasmo gór w zachodniej Ukrainie: 30 km do ukraińskiej granicy, 10 km do węgierskiej. Północna Transylwania – obecnie miejsce exodusu Ukraińców. O ile w okręgu Zakarpackim, z którym graniczymy, jest względny spokój, to już na Ivano-Frankivsk spadają bomby. To mniej niż 200 km od nas. Ukraińcy, którzy chcą się przedostać do Rumunii, najczęściej wybierają przejście w Vama Siret na Bukowinie, albo w Sighet w okręgu Maramureș. Część z nich ma za sobą już przeprawę przez Mołdawię.

O ile połączenia na zachód, do Polski, są dość dobre – tak drogi jak i komunikacja zbiorowa – o tyle przeprawa przez góry, na południu Ukrainy do łatwych nie należy ze  względu na klimat, jak i stan dróg. Odcinek, który można by pokonać w godzinę, zajmuje pięć razy więcej czasu, tak zniszczone są drogi. Osoby decydujące się na tę trasę po prostu nie mają wyjścia. Uciekający z położonych dalej na wschód miejscowości nie chcą przebijać się przez Ukrainę, ale dotrzeć do najbliższej granicy. Zwykle jadą autami, a potem, gdy zabraknie benzyny, idą na pieszo.

To przede wszystkim kobiety z dziećmi. Część z nich odprowadzana jest do granicy przez mężczyzn, większość jednak podróżuje sama, bo mężowie są już w armii. Docierają do granicy wykończone, przemarznięte, głodne. Często spędzają jeszcze wiele godzin w kolejce, która po ukraińskiej stronie porusza się niezwykle powoli. Po przejściu na rumuńską stronę pierwsze co robią pogranicznicy, to odbierają z rąk kobiet dzieci i walizy i doprowadzają je do stanowisk wolontariuszy i służb.

To właśnie zwykli ludzie byli tu pierwsi z pomocą, zanim władze się zorganizowały i wysłały swoje siły. Zwykli ludzie, którzy zjeżdżają tu z całej Rumunii, wystawiają stoliki z jedzeniem. Każdy wchodzący na teren kraju dostaje ciepłą herbatę i torebkę ze spakowanym jedzeniem. Teraz są też punkty z ciepłymi posiłkami zapakowanymi na wynos. Wokół przejścia piętrzą się zgrzewki wody, pampersy, zabawki. Wszędzie wiszą napisy: FOR FREE.

Do kobiet podchodzą wolontariusze lub strażacy i próbują się dowiedzieć, czego dana rodzina potrzebuje. Część z tych Ukraińców przekraczających tu granicę mówi po rumuńsku i ma tu krewnych. Jest to związane z historią tego regionu. Jeszcze przed wojną pewna część południowej Ukrainy wchodziła w skład Wielkiej Rumunii, z którą graniczyła Polska. Potem granice zostały przesunięte i rodziny zostały rozdzielone. Jedne znalazły się po stronie rumuńskiej, drugie po ukraińskiej. Stąd też część Ukraińców jest pochodzenia rumuńskiego, mówi płynnie po rumuńsku i ma tu krewnych. Dla nich podróż kończy się właśnie tutaj, czekają na nich rodziny.

Większość jednak nie ma tyle szczęścia w tym nieszczęściu. Nie znają języka, nikt na nich nie czeka. Te rodziny są „przejmowane” przez obce im osoby. Rumuński należy do innej grupy języków i nie można, jak w Polsce, dogadać się mieszanką obu języków. Dlatego każdy wolontariusz, który zna ukraiński lub rosyjski, jest na wagę złota, bo pomaga w pierwszym rozpoznaniu potrzeb i pokierowaniu do dalszej pomocy.

W zależności od planów uciekinierów oferowany jest transport dalej, albo nocleg. Maramureș to region niezwykle piękny, turystyczny. Pewnie część Polaków go zna, choćby z Wesołego Cmentarza. To kilkanaście kilometrów od przejścia granicznego, na którym teraz rozgrywają się dramatyczne sceny. Jest tu wiele pensjonatów i hoteli. Już pierwszego dnia od wybuchu wojny zaczęły pojawiać się masowo ogłoszenia o wolnych pokojach za darmo. Teraz takich miejsc są setki, jeśli nie tysiące. Ogłaszają się nie tylko właściciele pensjonatów, ale też zwykłe rodziny, które nocują potrzebujących u siebie, odstępując im własne pokoje. Widziałam też ogłoszenia, że ktoś wycofuje ofertę sprzedaży domu i udostępni go potrzebującym. Wiele monastyrów w okolicy także bardzo szybko dołączyło ofertę pokoi i wyżywienia.

Minęło trochę czasu, nim władze centralne i lokalne na tyle się zmobilizowały, że zaczęły organizować noclegownie także w miejscach takich jak wielkie namioty, sale sportowe, domy kultury.

Sytuacja jest bardzo dynamiczna, ale co pewne – uciekinierów jest coraz więcej, a chęć do niesienia pomocy nie słabnie. Wręcz przeciwnie. Coraz więcej organizacji i osób włącza się jak może. W szkołach zbierane są dary, restauracje dowożą obiady na granicę, a w miastach oferują posiłki za darmo. Ludzie oferują nie tylko usługi noclegowo-gastronomiczne, ale także inne, na przykład porady lekarskie czy darmowe leczenie zębów. Uciekający ze zwierzętami mogą liczyć na opiekę weterynaryjną, albo na przechowanie zwierzaka.

Niektórzy po prostu przyjeżdżają w pobliże przejścia granicznego i rozdają Ukraińcom rumuńskie pieniądze, by mieli lokalną walutę na swoje potrzeby. Taki obrazek obiegł media – starszy pan w tradycyjnej futrzanej czapce rozdaje po 50 lei (ok. 50 zł) grupce maluchów. W normalnych warunkach można by pomyśleć, że to dziadek i jego wnuki.

Niezwykle sprawnie działa poczta pantoflowa. Na grupach w mediach społecznościowych sprawnie organizowane są łańcuchy pomocy. Ktoś odbiera rodzinę z granicy i przewozi ją do danego punktu. Ktoś zabiera na nocleg, a wolontariusze donoszą jedzenie. Potem organizowany jest kolejny transport i noclegi na trasie. Aż dana rodzina trafi do miejsca docelowego. Wiele osób deklaruje pomoc finansową, kupując potrzebującym bilety na autobusy czy samoloty, które zabierają je do krajów docelowych. Lub szukają osób, które jadą prywatnym autem do danego kraju i przekazują im rodzinę w potrzebie.

Ukraińcy nie przyjeżdżali tak masowo do Rumunii do pracy, jak w Polsce. Oprócz rodzin rozdzielonych Tisą na północy kraju, nie mają tu od lat osiedlonych krewnych. Więc dla większości z nich Rumunia jest krajem tranzytowym. Jednak jeśli ktoś będzie chciał tu zostać na dłużej, ma taką możliwość. Papierologia zostanie ograniczona do minimum. Póki co wjeżdżający, często bez paszportów, mają 90 dni, w czasie których mogą swobodnie się przemieszczać i zdecydować, czy chcą wyjechać, czy zostać i starać się o status uchodźcy. Pewnie niewiele osób zostanie. Wczoraj z taką prośbą wystąpiło jedynie… 11 osób, co przy tysiącach wjeżdżających jest niezauważalną liczbą. Jednak myślę, że te kilka dni czy tygodni w Rumunii zapisze się w pamięci tych, którzy z niej pojadą dalej, jako czas, gdy dostali wszelką możliwą pomoc i spotkali się z ogromną życzliwością. Rumuni to niezwykle serdeczni ludzie. Mobilizacja, którą obserwuję, wcale mnie nie dziwi. To nie jest życzliwość na pokaz i od święta. Ja jej doświadczam od kilkunastu lat pobytu w tym kraju.

Nie ma w tym może najwyższego stopnia odgórnej organizacji. Jednak w tym lekkim chaosie każdy jest zaopiekowany. Jeśli nie przez instytucje, to na pewno przez zwykłych ludzi, dla których jest oczywiste, że walczący o wolność Ukraińcy powierzyli im swoje żony, matki, swoje dzieci. I nie ma takiej możliwości, by którakolwiek z tych dzielnych kobiet została na noc sama na dworze i bez jedzenia.

Pomoc nie ogranicza się tylko do zaopiekowania się uciekinierami. Wiele osób uciekających przed rosyjskimi wojskami i bombardowaniami nie chce opuszczać kraju. Przenoszą się oni na południe Ukrainy i szukają pomocy w mniejszych miasteczkach i wsiach w pasie przygranicznym. Docierają stamtąd dramatyczne prośby o pomoc. Nie ma już jedzenia, brakuje ubrań, pościeli, środków higienicznych. Konwoje z pomocą dla nich organizuje np. Unia Ukraińców w moim mieście. W momencie gdy to piszę, moje auto stoi załadowane ubraniami i innymi darami, które zawiozę jutro do Unii. A oni dalej wyślą je konwojem na Ukrainę. Wczoraj i dziś pojechało tak kilka załadowanych po dach ciężarówek. Firmy, jak i prywatne osoby, masowo dowożą wszystko, o co proszą Ukraińcy. Są to nie tylko ubrania, czy jedzenie, ale też leki, kaloryfery, ciepłe ubrania dla walczących, latarki, noktowizory itd.

Wiadomości z walk w Ukrainie są przeplatane obrazami ze wszystkich przejść granicznych. W sieci krąży łamiące serce zdjęcie małej dziewczynki ciągnącej nocą walizę przez przejście graniczne. Taki widok zmobilizuje każdego Rumuna do pomocy prędzej niż 100 ogłoszeń, bo to naród kochający dzieci.  

Rumunia jako pierwsza pomogła Polakom w czasie II wojny światowej. W 1939 r. przyjęła 30 tys. polskich żołnierzy i ponad 20 tys. polskich cywilów, mimo nacisków ze strony hitlerowskich Niemiec i Rosji sowieckiej. Żołnierze z Rumunii przedostawali się na Zachód, by tworzyć polską armię. 17 września 1939 roku Prezydent RP Ignacy Mościcki, Naczelny Wódz Edward Śmigły-Rydz i premier RP Felicjan Sławoj Składkowski wraz z rządem przekroczyli granicę z Rumunią. Tu też trafiły zapasy złota Banku Polskiego. Pomimo nacisków niemieckich operacja przerzucenia polskiego złota przez Rumunię do portu w Konstancy udała się i ostatecznie nasze narodowe rezerwy  trafiły do Francji.

Zainteresowanych tą historią odsyłam do poszukania informacji o tzw. złotym pociągu. Teraz Rumuni  stają po raz kolejny na wysokości zadania i przejmują pod opiekę skarb ukraiński – rodziny walczących o wolność braci zza Karpat.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 113 / (9) 2022

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Świat

Być może zainteresują Cię również: