Książka

Agata Ewa Parafjańczuk: Selekcja

Selekcja_okładka
Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 86 / (34) 2021

„Selekcja” to nie tylko legendarna impreza, która przez dwadzieścia lat otwierała finalistom drzwi do polskich jednostek specjalnych. To granicząca z szaleństwem determinacja i poświęcenie ale i charyzma i starania Majora Kupsa. Jednak „Selekcja” to przede wszystkim ludzie – ich dążenia, marzenia i emocje. To niemal nieludzki wysiłek w trakcie treningów i na poligonie, słodki smak zwycięstwa i gorycz porażek, a często zaledwie początek drogi dla tych, którym wydawała się celem (opis wydawcy).

Zachęcamy do lektury książki. Wydawnictwu Bellona dziękujemy za zgodę na udostępnienie fragmentu do publikacji.

Rozdział 15

Krew, pot i łzy

Kups wspomina porażki uczestników:

Działania specjalne nie akceptują ludzi bez wyobraźni – mówi, kiedy pytam go, co przenosi z armii do Selekcji. – Kreatywność jest podstawą sukcesu. Metody selekcyjne do formacji specjalnych były tematem mojej pracy magisterskiej, co było swego rodzaju kontynuacją wszystkich wcześniejszych dokonań. To jest rzeczywiście tak, że plan Selekcji znam tylko ja. Zadania na poszczególne dni stawiane są uczestnikom bezpośrednio przed danym etapem. Pogoda, poziom uczestników, ich aktualny stan psychofizyczny i posiadane środki to podstawowe czynniki, które trzeba brać pod uwagę, podejmując decyzję, jakie konkurencje, jaka skala obciążenia będą realizowane. Ale żeby to wiedzieć, trzeba czuć uczestników, trzeba z nimi być. Od początku do końca.

Często zdarzało się tak, że jakiś człowiek się trzymał naprawdę bardzo mocno. Wszyscy już wiedzieli, że piąta doba to końcówka, że już blisko. Myśmy też to wiedzieli i zaczynaliśmy poważnie intensyfikować działania. Niemal z minuty na minutę pojawiało się coraz więcej dziennikarzy. I kiedy zaczynaliśmy jechać bardzo mocno, ludzie wymiękali. Kazaliśmy robić pompki i mówiliśmy im: „Czekamy na ciebie, podnieś się. Zobacz, wszyscy czekają”. A ludzie tam leżeli w podporze i trzęśli się z bólu. I taki dotychczasowy czarny koń uświadamiał sobie, że już nie może, że nie da rady, i oddawał opaskę. A pół minuty później pada komenda: „To jest koniec Selekcji”. Ludzie sobie pluli w brody.

– A było ci kiedyś przykro, że ktoś odpadł? – pytam, uparcie szukając zwykłych ludzkich uczuć pod płaszczykiem opanowania i bezduszności. Arek się waha. Milczenie trwa już tak długo, że zaczynam myśleć, że i tym razem nie mam co liczyć na odpowiedź. W końcu uśmiecha się.
– Zawsze jest mi przykro – mówi po prostu. – Zawsze? Za każdym razem? – dopytuję.

Wiesz, ja widzę, ile ci ludzie musieli w to włożyć pracy, ile dali z siebie. Widzę w nich siebie samego sprzed iluś tam lat i wiem, jak to naprawdę jest, kiedy mówiąc krótko, mocz ci się gotuje. Pot się z ciebie leje i masz odruch wymiotny, bo już nie możesz. Z perspektywy doświadczenia wiem, że tak po prostu musi być, że nie może być za lekko, bo ten balon, który się pompuje, musi być tak nadmuchany, żeby nie pękł, ale jednocześnie żeby nie miał za małego ciśnienia. To jest tak, jak piszą o szkoleniu Specnazu. Trzeba wciągnąć beczkę pod wodę tak głęboko, żeby jej nie ścisnęło, i wypuścić ją tak, żeby nie pękła. To jest ciągłe balansowanie na granicy. Selekcja musi być taka, żeby nie było za mocno, bo wtedy zostaniemy sami albo ktoś nam umrze, ale jednocześnie nie za lekko, żeby ludzie nie myśleli, że to jest dom spokojnej starości albo kurs zbierania robaków. To jest stałe szukanie złotego środka i to trzeba czuć.

Niektórzy pomstowali, że wyrzucono ich niesprawiedliwie, że nie tak powinno być, że przecież nie na tym impreza polega. I forum, i wspomnienia uczestników pełne są opisów takich sytuacji.

Pamiętam, jak w 2005 i w 2017 roku po dwóch ludzi odpadło za odezwanie się do siebie – opowiadał Nindza. Był nakaz milczenia i już. Wiadomo, że odpadało się za gubienie czapek i opasek i za próby przemycenia zabronionych specyfików. Ale w 2007 roku gość odpadł, bo przyznał się, że zaledwie kilka minut wcześniej zapomniał oddać do depozytu zegarek, którego posiadanie było zakazane. Ludzie odpadali, bo pociąg do Drawska Pomorskiego, którym jechali, miał kilka minut opóźnienia. A w 2008 roku jeden uczestnik na pytanie o imię matki uparcie powtarzał swój numer. O ile jednak dobrze pamiętam, on dostał drugą szansę. Nawet na Selekcji można było czasem na nią liczyć

Zdarzało się czasem, że uczestników ratowały ich małe przyzwyczajenia, w normalnym, poza poligonowym świecie uznawane może za dziwaczne.

Lubię czytać – opowiadał Senior – i kiedy mieliśmy jakąś taką strasznie długą przerwę na nicnierobienie i pokładaliśmy się gdzieś na polanie w środku lasu, z nudów zacząłem czytać etykiety na butelce z wodą i na puszce konserwy. Po jakimś czasie zaczęto nas z tego lasu wywoływać dwójkami. Komisja na czele z Majorem zadawała jedno pytanie. Ci, którzy mieli to już za sobą, byli izolowani od reszty. Pytanie było proste: co jest napisane na opakowaniach wody i konserwy. A ja na to skromnie: „Mięso wołowe 43%, mięso wieprzowe 42%, tłuszcz 15%, składniki konserwujące E 238, E 379…”. Major tak jakoś dziwnie na mnie wtedy popatrzył.

Selekcja szybko odsiewała też zarozumiałych, zadufanych w sobie i zbyt pewnych swoich możliwości uczestników. To było jasne – trzeba tam było coś naprawdę umieć, a nie tylko myśleć, że się umie. Taki los spotkał Lecha.

Zero punktów z wspinania na linie było wynikiem mojego zarozumialstwa – wspominał już bez goryczy. – „Lina? Z nią na pewno nie będę miał problemów!”, tak sobie myślałem. Przecież w szkole spokojnie się po niej wspinałem. Raz, że to, „w szkole” to było ze trzydzieści lat temu, a dwa, że lina była cała zapiaszczona od butów poprzedzających mnie uczestników, więc z podskoku i wspinania wyszedł mi tylko podskok i zjazd na rękach. Druga próba w rękawicach zakończyła się tym samym. Major dołożył swój komentarz: „Wśród nas są mężczyźni, którzy nie potrafią się wspinać po linie, chociaż kobiety dwukrotnie to robią”. Takie słowa porządnie mnie zabolały. Samo odpadnięcie jest wystarczająco gorzkie, a tu jeszcze taki deserek.

Bolały nie tylko słowa Majora, ale też przede wszystkim pozdzierane stopy i otarte uda. Szczególnie wtedy, kiedy na potrzeby ekipy telewizyjnej instruktorzy fundowali uczestnikom prawdziwy tor przeszkód ze wspinaniem, nurkowaniem i czołganiem.

Nie powiem – wspomina Lech – tyle było tych wrażeń, że wszyscy się ucieszyliśmy, kiedy kamerzyści zabrali się w cholerę z poligonu. W nocy poczułem się jak prawdziwy twardziel. Chciałem się podrapać pod spodniami i znalazłem tam… z pół kilograma piachu. Mój morał z tego dnia: prawdziwy komandos to taki facet, który ma wokół jaj pół kilograma piachu i nic sobie z tego nie robi.

Jak już nieraz wspominałam, woda była jednocześnie sprzymierzeńcem i przeciwnikiem. W 2014 roku Lechowi się nie przysłużyła. Nurkowanie w ciemno (z opaską na oczach) było dość typowym zadaniem, powtarzającym się na większości edycji. Uczestnik miał wskoczyć do wody, zanurkować, wyłowić nieco mułu z dna jeziora i pokazać go instruktorowi. Niby proste, ale jak pokazało życie, tylko pozornie.

Rozważałem, w jaki sposób najlepiej skoczyć – wspominał Tillack. – Czy po skoku zostać z ustawionym nogami do dna, czy pod wodą zrobić scyzoryk i, pomagając sobie rękami, szybciej przesuwać się w dół. Wybrałem tę drugą opcję. Skoczyłem na nogi i zaraz pod wodą zrobiłem scyzoryk, a przynajmniej tak mi się wydawało. Czas mijał powoli, ciśnienie w uszach wzrastało, odpychałem rękoma wodę, ale dna nadal nie wyczuwałem. Zaczęła się panika. Nie widziałem nic i czułem tylko zwiększające się ciśnienie. To miało być raptem pięć metrów w dół, a ja siedzę pod tą wodą już nie wiadomo ile i dna nie chwytam. Może w takim razie płynę w niewłaściwym kierunku? A skoro nie wiem, gdzie jest dno, to nie będę też wiedział, gdzie jest powierzchnia. Kręcąc głową dookoła, przez opaskę zobaczyłem, gdzie jest nieco jaśniej, i wynurzyłem się z pięknie skośnie napiętą liną asekuracyjną. Nurkowanie szło mi zatem nie w dół, a po skosie.

Z maskowaniem poszło mu znacznie lepiej. Po pierwsze, większa była motywacja, bo tuż za nimi z kamerami postępowała ekipa telewizyjna, a Lechu chciał nie tylko opowiadać wnukom o swoich wyczynach na drawskim poligonie, ale też móc zilustrować je materiałem filmowym. Na zamaskowanie się w terenie pełnym dziur i kopców mieli dwie godziny. Kto nie zostanie znaleziony przez instruktora, może liczyć na dodatkowe punkty. Zaczęło się szaleńcze kopanie, znoszenie gałęzi, liści i mchu. Tillack miał inny pomysł. Wiedział, że kopanie nie ma sensu. Niezależnie od tego, jak dobrze się poprzykrywają, instruktorzy z łatwością rozpoznają świeżo poruszoną ziemię i powyjmują ich bez większego trudu. Wymyślił, że najlepiej będzie schować się gdzieś nieopodal punktu, z którego instruktorzy na quadach mieli wyjechać na poszukiwania. „Zanim się rozkręcą, już miną moją norkę i jej nie zauważą”, myślał. Po czterdziestu minutach znalazł norkę. Niestety, zmieścić się do niej mógł tylko plecak, a nie postawny mężczyzna. No cóż, przynajmniej można było zdjąć z pleców balast. Ukrył go, poprzykrywał mchem, zarzucił jakimiś puszkami po piwie i plastikowymi butelkami. W niewiele większą pobliską wnękę upakował najpierw śpiwór, a potem mech i ostrożnie się w nią wsunął.

Niemal zasnął w wilgotnym, ciepłym wnętrzu. Przez moment zastanawiał się nawet, czy jeśli solidnie odpłynie i zabraknie mu powietrza, to ta cała konkurencja nie zakończy się dla niego snem wiecznym, ale klaksony przerwały te smętne rozważania. On sam został szybko znaleziony, ale dodatkowe punkty i tak dostał. Za ten plecak poprzykrywany poligonowymi śmieciami.

Wielu uczestników najgorzej wspomina przenikanie. Nie inaczej jest z Lechem.

Powiązano nas w pary plastikowymi kajdankami – opowiada. – Słońce piekło bezlitośnie, a my przepychaliśmy plecaki w wysokiej trawie, licząc na to, że to na nich skoncentrują się wszystkie kleszcze, które mieliśmy strącić w trakcie tej przeprawy. Wojtek, skazany na mnie w tej konkurencji, bez słowa znosił moje przeklinanie i narzekanie. Połączyło nas też swoiste życiowe doświadczenie, którego można doznać tylko tam – synchroniczne sikanie przy użyciu lewej ręki, kiedy prawą masz przykutą do zupełnie jeszcze do niedawna obcego człowieka. Gdzie woła natura, tam kształtuje się kultura.

Tillack ma sporo selekcyjnych wspomnień związanych z naturą. W trakcie typowej konkurencji „odsiewowej” – szybkiego marszu wokół lotniska – zaczęły się problemy. Ludzie odpadali tu na potęgę, bo nie mieli pojęcia, ile jeszcze okrążeń przyjdzie im zrobić. Lech już tę konkurencję znał i obiecał sobie, że nie da się jej pokonać. Do czasu

Tego dnia na obiad była typowa wojskowa racja żywnościowa – opowiada ze śmiechem – i do tego spora porcja pieprzu. Po królewsku sobie ten obiad popieprzyłem. I od tej dużej ilości pieprzu zaczęło mnie palić sama wiesz gdzie. Przez lejący się ze mnie pot nie było jak tego palenia ugasić, więc kiedy tylko miałem taką możliwość, oblewałem się wodą. Krótko skonsultowałem się z lekarzem, wszystko w biegu, a on stwierdził, że mogę mieć zapalenie pęcherza. To wszystko podkręcało myśli, żeby zrezygnować. No wiesz, pieprz czarny, los marny.

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

Przetrwał jednak i następnego dnia zaserwowana na śniadanie ciepła herbatka wygnała z niego ostatnie ślady „palenia”. Jednocześnie ten poranek czwartego dnia był jakby momentem przełomowym. Ludzie nie zastanawiali się już nad żądaniami instruktorów, nie rozmyślali o sensie tego, co robią, nie mieli już pytań.

Czwartego dnia szarzeją twarze – mówi Tillack. – Człowiek jest wycieńczony, ale emocje opadają. Po prostu robi się to, co jest do wykonania, bez zadawania pytań, bo każde pytanie, każde niepotrzebne odezwanie się kosztuje energię. Działa się wtedy jak automat, bez rozmyślania o konsekwencjach niewykonanego zadania, ale też bez zwracania uwagi na komentarze, poganianie instruktorów i inne akustyczne próby wywarcia wpływu na psychikę. Za mało cukru jest w porannej herbacie, żeby móc pozwolić sobie na wykorzystanie mózgu do rozważania, zastanawiania się i spekulacji.

Potwierdza to Konrad:

Im bliżej było do końca, tym bardziej obojętniałem na wysiłek. Miałem przeświadczenie, że niezależnie od tego, ile jeszcze pompek i przysiadów będę musiał zrobić, dotrwam do końca. Zmęczenie poczułem, dopiero kiedy było po wszystkim. Byłem okropnie zmęczony. Na wodnym torze przeszkód strzeliłem do złej tarczy, mimo że znałem numer tej właściwej. Byłem nieprzytomny i działałem jak lunatyk. Kiedy padły słowa o końcu Selekcji, musiałem się powstrzymywać, żeby nie okazać zbytniego wzruszenia.

– Na śniadanie suchar i paprykarz, na obiad suchar i paprykarz… – tym razem bez śladu rozrzewnienia wspomina Kamil. – Na kolację… tak, tak, zgadłaś, suchar i paprykarz. Nie powiem, ta pierwsza puszka była smaczna, ale kolejne już nie za bardzo.

Jedzenie było ważne. Tak bardzo, że jeden z finalistów do dziś uważa, że jeden z najtragiczniejszych momentów w grze związany był właśnie z jedzeniem.

– To bezwzględnie najsmutniejszy moment gry – mówi. – To był jeden z ostatnich dni. Zachowałem sobie małe opakowanie dżemu ze śniadania. Dobrze schowałem, żeby mieć na później. Przez większą część dnia rozkoszowałem się myślą, jak on będzie smakował, kiedy wreszcie będzie można usiąść i coś zjeść.

Chłopak miał łzy w oczach, kiedy okazało się, że maleńkie plastikowe pudełeczko wypadło gdzieś po drodze i ze słodkiej przekąski nici

Kiedy szarzeją twarze i zmęczenie bierze górę, w głowach uczestników kołacze się tylko jedna myśl: „Kiedy będzie koniec? Kiedy wreszcie będzie koniec?”.

Nikt, być może nawet sam Major nie wie, jak długi będzie ten ostatni dzień rywalizacji. Kiedy trzeba grupą, którą nie zawsze można ustawić dobrze, według wzrostu, targać wielki pień drzewa, kiedy kora szarpie już i tak mocno podrażnioną skórę, a każdy mięsień wyje z bólu, łatwo o zwątpienie. Jednak na tym etapie ci, którzy pozostali, niezbyt często rezygnują z własnej woli. Do ostatniego dnia Selekcji docierają najtwardsi.

W tym wypadku Major stosuje swoje typowe zagrywki. Często zaprasza pozostałych w grze do rzeźni, czyli na pomost na jeziorze Trzebuń. Liczba pompek, które trzeba tam wytłoczyć, różni się z edycji na edycję. Nie ma norm, nie ma minimum. Chodzi tylko o to, żeby na tym ćwiczeniu odpadła określona przez Kupsa liczba osób. Potrzeba naprawdę sporo silnej woli, żeby się w takiej sytuacji nie poddać. A jednocześnie, przy tym całym zajeżdżaniu i zamęczaniu uczestników, trzeba mieć na względzie ich bezpieczeństwo i zrobić wszystko, żeby chronić ich przed samymi sobą. To też zadanie Arka i instruktorów. Kups opowiada: Wszystko trzeba przewidzieć. Wszystko. Nie sztuką jest wpuścić ludzi na poligon i powiedzieć: „Dobra, zapierdzielamy, kto odpadnie, ten odpadnie”. Wszystkich trzeba zabezpieczać, pozbierać rannych, jeśli masz rannych, i odpowiednio tym transportem zarządzać. Widzisz, że ludzie ci się przegrzewają, to pakujesz ich do cienia. Jeśli jest gorąco, każesz im wejść do wody i wypuszczasz dopiero, jak się schłodzą. Jeśli wiesz, że masz przejście po dętkach zabezpieczone sznurem, to instruktor musi mieć przy sobie nóż, którym ten sznur błyskawicznie przetnie, jeśli ktoś się w niego zaplącze. Wiesz, ja jestem płetwonurkiem, ratownikiem wodnym, mam sporo do czynienia z alpinizmem, więc włączam wyobraźnię. Pewne rzeczy po prostu widzi się od razu, że w pewnym punkcie coś może pójść nie tak, że ktoś może się poślizgnąć, spaść, uderzyć i tak dalej. To trzeba zobaczyć, ocenić i poprawnie skalkulować ryzyko. A potem przejść tamtędy samodzielnie, biorąc pod uwagę to, że będą tędy szli zmęczeni, ale bardzo zdeterminowani ludzie. Wtedy wiesz, że zrobiłeś wszystko, żeby impreza była bezpieczna,

I była, nawet wtedy, gdy uczestnicy wskakiwali do wody z zamkniętymi oczami i musieli wyłowić coś z dna.

Miałam tylko jedno podejście – wspomina Laura Kapitaniak. – Stoję na pomoście, oczy związują mi mocno opaską, nic nie widzę. Wokół bioder zaciska się sznur. Serce zaczyna bić mocniej, coraz szybciej i szybciej, dostaje sygnał: „Skacz!”. Odbicie, jestem już pod wodą, wyławiam muł z dna i kieruję się w stronę powierzchni. Coś jest nie tak. To, co trzymałam w ręku, wypadło. Wracam na ostatnim oddechu, zbieram muł, wypływam. Chyba się udało. Instruktor każe wyrzucić piach i ściągnąć opaskę.

Niemniej jednak to nie pompki, nie czołganie i nie nurkowanie eliminowały najskuteczniej. Najskuteczniejsza była niepewność, którą serwowano od samego początku aż do końca.

To coś, czego nie pokazała telewizja, bo jak sfilmować stres i psychiczny dyskomfort wiążący się z brakiem wiedzy o tym, kiedy znów będzie można coś zjeść, napić się, czy pójść spać? Jak na ekranie telewizora pokazać spadek motywacji i wiary we własne siły? Jak złapać kamerą jedyne marzenie części uczestników – choćby godzinę niezmąconego snu?

Sen był naszą zbiorową potrzebą – opowiada finalista z 2008 roku – a zaspokoić ją można było tylko na raty. Nie było nocy bez pobudki. Czasem delikatnie, a czasem za pomocą petard hukowych. To był kolejny element mający nas zniechęcić, a w konsekwencji doprowadzić do oddania opaski. Nagle wybudzeni wykonywaliśmy zadania na torach psychologicznych w całkowitej ciemności albo po prostu robiliśmy dziesiątki pompek w tempie dyktowanym przez majora Kupsa: „góra, dół, góra, dół”… Zazwyczaj było też tak, że na zbiórkę po pobudce mieliśmy z sześćdziesiąt sekund, których nigdy nie wystarczało, i sznurówki wiązać trzeba było już w biegu.

[…]

Każda z selekcyjnych konkurencji warta jest opisania. Każda z nich prowadziła uczestników dalej i dalej. I w głąb poligonu, i w głąb samego siebie. Skutecznie potrafiły zweryfikować fizyczne przygotowanie, a jeszcze skuteczniej zabić motywację i wewnętrzne przekonanie o własnej sile. Tym większy szacunek należy się tym, którzy przez to sito przeszli zwycięsko.

Agata Ewa Parafjańczuk, Selekcja, Wydawnictwo Bellona, 2019

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 86 / (34) 2021

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Społeczeństwo i kultura

Być może zainteresują Cię również: