Rozmowa

O sztuce chodzenia

Maraton Kierat 2019 - start
Maraton Kierat 2019 - start, fot. archiwum zdjęciowe UG Słopnice

Z Andrzejem Sochoniem rozmawiamy o korzyściach, jakie wynikają z wędrowania, jak być pieszym w dżungli miasta oraz Międzynarodowym Ekstremalnym Maratonie Pieszym Kierat.

Rafał Górski: Skąd u Pana zamiłowanie do pieszych wędrówek?

Andrzej Sochoń: Od trzeciego roku życia regularnie jeździłem z rodzicami na wakacje w góry. A góry to było zdobywanie szczytów, poznawanie nowych miejsc i ludzi, podziwianie krajobrazów jakże odmiennych od warszawskich blokowisk, wieczory przy ognisku i dźwiękach gitary. Tak się zrodziła miłość do gór i górskich wycieczek, która towarzyszy mi przez całe życie.

Dlaczego warto spacerować? Jakie korzyści dla naszego ciała, umysłu i ducha wynikają z wędrówek?

Moja mama, która była osobą bardzo aktywną, co niedzielę, bo wolnych sobót kiedyś nie było, wyciągała całą naszą rodzinę na wycieczki w podwarszawskie lasy, argumentując to potrzebą dotlenienia się. To dotlenienie często kończyło się migreną, ale ruch na wolnym powietrzu niewątpliwie służył zdrowiu i sprawił, że nigdy nie miałem problemów z nadwagą.

Pewien mój znajomy lekarz powtarza: „człowiek pochodzi od małpy i musi się ruszać”. Niewątpliwie ma rację, bo większość tzw. chorób cywilizacyjnych objawiających się  problemami z nadwagą, układem krążenia, przemianą materii i naszym układem kostnym ma związek z brakiem ruchu i siedzącym trybem życia. A jak wiadomo „w zdrowym ciele, zdrowy duch”, więc dobra kondycja fizyczna na pewno pomaga w utrzymaniu równowagi psychicznej.

Z badania przeprowadzonego w 2014 roku przez naukowców z Uniwersytetu Stanforda wynika, że podczas spacerowania poziom kreatywności człowieka podnosi się średnio o 60 procent. A co wynika z Pana doświadczenia?

Samotny marsz daje mi okazję do wyciszenia i przemyśleń, ale nie wiem, czy ma wpływ na poziom mojej kreatywności. Taki wpływ ma niewątpliwie rozmowa z innymi ludźmi. Wędrówka, szczególnie w czyimś towarzystwie, daje okazję do rozmów, wymiany myśli, otwiera oczy na potrzeby i problemy innych osób. W dzieciństwie byłem bardzo nieśmiały i małomówny. W szkole średniej zacząłem organizować wędrówki dla grupki swoich przyjaciół. To zmusiło mnie do przełamania nieśmiałości i zachęciło do realizacji najróżniejszych pomysłów, którymi wcześniej podzielić się z innymi nie miałem odwagi. Być może naukowcy potwierdziliby, że poziom mojej kreatywności wzrósł.

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

„Chodzę na dwa sposoby. Po pierwsze chodzę, żeby gdzieś dojść, a wówczas w szybkim tempie. Po drugie zaś szwendam się bez celu jak włóczęga. W tym drugim przypadku nie ma na świecie takiego Cygana, który by się włóczył bardziej niż ja”. Takie sposoby miał Charles Dickens. A jakie są Pana sposoby na chodzenie?

Może to jest mój problem, bo ja zawsze muszę mieć jakiś cel wędrówki. Nieraz mi żona wytyka, że na maratonie potrafię przejść sto kilometrów po ciemku, w deszczu, po błocie, a na pół godziny spaceru trudno mnie z domu wyciągnąć. Bardzo chwaliłem sobie okres pracy zawodowej, gdy najszybszym sposobem powrotu z firmy do domu okazało się przebycie piechotą 4 km, częściowo przez las, do stacji kolejowej, co pozwalało mi uniknąć przesiadki. Przez 11 lat przemierzałem ten dystans codziennie niezależnie od pory roku i pogody. Szedłem, żeby dojść.

Oczywiście cel można sobie wymyślić. Kiedyś to musiał być dla mnie szczyt góry, konkretna miejscowość, czy jakieś ciekawe miejsce, czasem nowa nieznana droga. W młodości gromadziłem punkty na Górską Odznakę Turystyczną. Zdobywanie kolejnych jej stopni nie było dla mnie jednak celem samym w sobie, punkty zbierałem przy okazji i zawsze żałowałem, że tylko drobną cząstkę moich wędrówek mogę zaliczyć na GOT. Przyznaję jednak, że takie zaliczanie swoich wędrówek lub innych aktywności, mobilizuje do regularności i może być źródłem inspiracji. Sam nie wpadłbym zapewne na pomysł, żeby za cel postawić sobie przejście określonego dystansu w określonym czasie.

„W całym swoim życiu spotkałem może dwie osoby, które by rozumiały istotę sztuki chodzenia, to znaczy istotę spacerowania które by miały talent do, że tak powiem, przechadzania się… Niektórzy twierdzą, że słowo saunter (przechadzać się) pochodzi od francuskiego sans terre, czyli „bez ziemi”. W związku z tym można by je rozumieć jako brak konkretnego własnego miejsca i jednocześnie bycie jednakowo u siebie w każdym miejscu. W tym bowiem tkwi tajemnica udanej przechadzki” – tak uważał Henry David Thoreau. Co Pan na to?

Pan Thoreau spotkał chyba niewielu ludzi, albo się w dziwnych kręgach obracał. Pośród spotykanych przeze mnie wędrowców, większość czyni to z pasją. Na górskich szlakach mijam co i raz turystów, którzy podobnie jak ja, czują się tu „u siebie”, choć mieszkają w odległych zakątkach kraju. W ostatnich latach obserwuję co prawda modę na kupowanie domków w górach, grodzenie ich płotem i obstawianie tabliczkami: „teren prywatny”, „nie przeszkadzać”, „zakaz przejścia” itp. To nie są zapewne domki miłośników pieszej turystyki, ale osobników, którzy tylko za własnym płotem czują się „u siebie”. Właścicieli takich posiadłości rzadko kiedy udaje się spotkać na szlaku, bo zazwyczaj najdalszym celem ich spacerów jest przydomowy taras. Ale rasowych turystów z plecakami spotykam częściej i mam nadzieję, że nie jest to ginący gatunek.

Maraton Kierat 2019
Maraton Kierat 2019, fot. archiwum zdjęciowe UG Słopnice

W XXI wieku znaczną część naszego życia spędzamy przed ekranami. Światło ekranów zastąpiło nam światło słoneczne. Bezruch zastąpił ruch. Klimatyzacja zastąpiła świeże powietrze. Czy spacer może nam pomóc uwolnić się od technologii? Pomóc odejść od nienaturalnych nawyków?

Może, ale nie musi. Ze zdobyczy techniki korzystamy chętnie, bo ułatwiają nam życie. Człowiek jest istotą z natury skłonną do lenistwa. Może właśnie ta skłonność sprawiła, że wymyślił te wszystkie cudeńka, o których naszym dziadom nawet się nie śniło.

Coraz częściej widuję osoby, które biegają „dla zdrowia”, ale ze słuchawkami w uszach, z pulsometrem na ręce, ze smartfonem w dłoni.

Sam łapię się na tym, że nieodłącznymi towarzyszami moich wędrówek stały się: aparat fotograficzny, telefon i GPS. Spośród nich na szczęście tylko tego pierwszego nie da się schować do plecaka. Widok spacerowicza z papierosem w ustach też niestety nie należy do rzadkości. Mam poważne wątpliwości, czy taki spacer służy zdrowiu.

„Wielkie myśli rodzą się zawsze w trakcie pieszych spacerów” – tak uważał Fryderyk Nietzsche. Z kolei z dzienników Henry’ego Davida Thoreau możemy wyczytać: „Tak jak pojedynczy krok nie wydepcze ścieżki na ziemi, tak żadna pojedyncza myśl nie wytyczy ścieżki dla umysłu. Aby wydeptać wyraźną ścieżkę fizyczną, trzeba chodzić i chodzić. Aby wytyczyć wyraźną ścieżkę w umyśle, trzeba raz po raz przywoływać takie myśli, które mają odgrywać główną rolę w naszym życiu”. Co Pan na to? A jak jest u Pana?

A gdzie mi tam do Nietzschego. Ja się muszę pilnować, aby podczas marszu nie przychodziły mi do głowy głupie myśli. Gdy idę w nieznane, myślę z reguły o tym, którędy iść, aby dojść. Muszę się pilnować, aby mój umysł się nie wyłączył, co się zdarza, bo kończy się to zazwyczaj koniecznością ustalenia swojego miejsca, a to nie zawsze jest takie proste. Oczywiście trasy, które przemierza się regularnie, pozwalają na chwilowe wyłączenie myślenia lub przełączenie go na inny program. Może dlatego chodzenie, choć potrafi zmęczyć fizycznie, daje okazję do odpoczynku dla umysłu.

„Zawsze ogarnia mnie niepokój, gdy stwierdzam, że moje ciało przemierzyło już milę w lesie, a mój umysł wciąż tam jeszcze nie dotarł” – Henry David Thoreau. Czy ma Pan jakieś sposoby, żeby podczas wędrówki nie zostawiać umysłu w miejscu, z którego wyszliśmy na spacer?

Staram się zawsze mieć głowę na karku. Zdarza się, że to się nie udaje. Cytowane zdanie nasunęło mi wspomnienie z jednego z zimowych maratonów pieszych, którego byłem uczestnikiem. Teoretyczny dystans 100 km, faktyczny o wiele dłuższy, dwudziestostopniowy mróz, wieczór, na starcie niewielu śmiałków. Już po przejściu kilku kilometrów mam świadomość, że zamykam stawkę. Cała noc samotnego marszu. Półmetek rozstawiony na 70. kilometrze. Pomyłka budowniczego trasy. Na 50. kilometrze zamarza mi woda w bukłaku, więc do półmetka bez towarzystwa i bez wody. Na półmetku szybka kawa i koło południa wyruszam na drugą, podobno krótszą, połowę trasy. Zimowa noc zaczyna się stanowczo za wcześnie. To moja druga noc na trasie. Kawa przestaje działać. Idę… Otwieram oczy, a przede mną fototapeta. Nagłe olśnienie: „to nie fototapeta, to droga, którą idę. Ale skoro idę, to dlaczego stoję w miejscu”. Ten scenariusz powtarza się kilka razy, gdzieś zza pleców słyszę głos żony. Coś jest nie tak. Przecież moja żona nie chodzi na maratony. Patrzę na zegarek i dociera do mnie, że moja prędkość spadła do 2 km/h. Decyzja może być tylko jedna: rezygnuję z dalszego marszu. Ewakuacja. Wtedy rzeczywiście mój umysł był w całkiem innym miejscu, niż ciało.

Jezus przez 40 dni wędrował przez pustynię, przygotowując się do wypełnienia swojego życia, Arystoteles rozważał filozoficzne dylematy podczas spacerów, Beethoven miał w zwyczaju spacerować codziennie po południowym posiłku, Schopenhauer zalecał i sam praktykował samotne, długie spacery niezależnie od pogody. A kogo Pan może polecić tym, którzy szukają potwierdzenia, że chodzenie na dwóch nogach ma sens? Może poleci też Pan jakieś książki?

Podane przykłady dotykają dwóch kwestii. Pierwsza to potrzeba wewnętrznego wyciszenia, które jest niezbędne dla zachowania naszego zdrowia psychicznego. Codzienny spacer jest jedną z form relaksu, który może takiemu wyciszeniu służyć. Osoba, która cały dzień siedzi za biurkiem, może jednak zamiast spaceru wybrać pracę w ogródku, aerobik, basen, siłownię albo ściankę wspinaczkową. Dla robotnika budowlanego lepszym relaksem będzie poczytanie dobrej książki albo rozwiązywanie krzyżówek.

Odrębnym zagadnieniem jest potrzeba okresowego uporządkowania swojego życia wewnętrznego. Każdy człowiek powinien co jakiś czas zatrzymać się i zastanowić, co w swoim życiu chciałby zmienić, aby było ono lepsze, jakie stawia przed sobą cele, jakie jest jego powołanie.

Na to potrzeba nieraz dłuższego czasu, oderwania się od swoich codziennych przywiązań. W Kościele Katolickim takiemu celowi mają służyć rekolekcje. Słyszy się też coraz częściej o biznesmenach, którzy zamykają się na jakiś czas w klasztornych celach, aby się odstresować, wyciszyć i znaleźć samego siebie. Myślę, że okazją do takiej wewnętrznej przemiany może być pielgrzymka, oczywiście jeśli nie stanie się autokarową wycieczką krajoznawczą. Osobiście preferuję i praktykuję formę samotnego pielgrzymowania i potwierdzam, że forma piesza najbardziej sprzyja skupieniu. Rosnąca popularność Ekstremalnej Drogi Krzyżowej, również pośród ludzi niezbyt mocno związanych z Kościołem, świadczy o tym, że te co najmniej 40 kilometrów samotnego marszu nocą w milczeniu jest potrzebne ludziom żyjącym w ciągłym pędzie.

Maraton Kierat 2019
Maraton Kierat 2019, fot. archiwum zdjęciowe UG Słopnice

Czy w polskich miastach mamy dogodne warunki do spacerowania? Mam wrażenie, że w wielu miastach o samochody dba się bardziej niż o pieszych.

Ja mam wrażenie, że ostatnio, przynajmniej w Warszawie, najbardziej dba się o rowerzystów. Ale to tylko pozory. Tak naprawdę dba się o deweloperów. Moda na budowę ścieżek rowerowych wynika wyłącznie z możliwości pozyskania dotacji na remonty dróg. Dziwolągi w postaci ścieżek rowerowych przeskakujących co kilkaset metrów z jednej strony ulicy na drugą, przecinających się bez potrzeby z ciągami dla pieszych i urywających się przed każdym skrzyżowaniem, nie służą tak naprawdę ani rowerzystom, ani pieszym, ani kierowcom. Kiedyś pieszy musiał uważać przechodząc przez jezdnię, dziś nie może się czuć bezpiecznie na chodniku przekształconym nierzadko w pieszo-rowerową szachownicę. A ciągów spacerowych jak nie było, tak nie ma.

Jak być pieszym w dżungli miasta?

Na szczęście zostały nam jeszcze zabytkowe parki. Ich nikt nie ruszy, bo konserwator zabytków nie pozwoli. Najbardziej przyjazne dla pieszych okazują się w naszych miastach osiedla z lat 60. i 70. ubiegłego stulecia, czyli z czasów tzw. komuny. Było to budownictwo rozproszone. Pomiędzy blokami musiało znaleźć się miejsce na place zabaw dla dzieci, na skwery i zieleń. Potem nastała moda na „getta” otoczone płotem. Deweloperzy prześcigają się w upchnięciu maksymalnej liczby mieszkań na jak najmniejszej powierzchni. Na zieleń, ciągi spacerowe, nawet na parkingi szkoda miejsca. Więc jak się chce być piechurem, to najlepiej wyprowadzić się na przedmieścia lub w ogóle z miasta uciec.

„Chodzenie, a w szczególności włóczenie się czy spacerowanie, samo w sobie wydaje się aktem oporu wobec dzisiejszej kultury, w której liczy się szybkość”. Proszę o komentarz do tych słów Francisa Alÿs.

Nie jestem specjalistą od włóczenia się. Poruszanie się piechotą z prędkością poniżej 5 km/h po prostu mnie męczy. Zgadzam się, że styl naszego życia stał się nazbyt pospieszny. Wydaje mi się jednak, że wielu ludzi wsiada do samochodu, żeby przejechać dwie ulice dalej nie po to, aby było szybciej, tylko aby się pokazać. W czasie potrzebnym na znalezienie miejsca do zaparkowania, spokojnie obróciliby piechotą dwa razy, ale nie po to kupili auto, żeby z torbą po zakupy ganiać. Zaobserwowałem, że im mniejsza miejscowość, tym więcej samochodów pod sklepami, choć wszędzie blisko.

Skąd pomysł na Kierat? Jakie są jego korzenie? Dlaczego Beskid?

Kierat to nie jest tak do końca mój pomysł. Zanim stałem się organizatorem pieszego maratonu na orientację musiałem zarazić się jego ideą jako uczestnik. Usłyszałem kiedyś o Ekstremalnym Rajdzie na Orientację Harpagan rozgrywanym na Pomorzu. Sto kilometrów w 24 godziny z kompasem i mapą brzmiało ciekawie. I choć byłem już wtedy dostojnym czterdziestolatkiem, postanowiłem spróbować swoich sił. Udało mi się zdobyć certyfikat Harpagana już za pierwszym razem, choć cena sukcesu była duża. Ból mięśni, głowy, stawów, pęcherze na stopach i prześladująca mnie myśl, że to pierwszy i ostatni raz w życiu. Ale już kilka dni po powrocie z Harpagana rozpoczęło się wertowanie kalendarza imprez w poszukiwaniu kolejnych stukilometrowych maratonów. Kilka lat startów w różnych imprezach i żal, że nie ma podobnych imprez w górach.

Żeby ktoś mógł startować, ktoś musi zorganizować. Od myśli od razu przeszedłem do czynu. Tak narodził się Kierat. Na pierwszą edycję w 2004 roku przyjechało zaledwie kilkanaście osób, na kolejną dziesięciokrotnie więcej, od dziesięciu lat liczba uczestników nie spada poniżej 600.

Wybór Beskidu Wyspowego na arenę imprezy nie był przypadkowy. Te góry odwiedzam regularnie od najmłodszych lat. Tu spędzałem wakacje z rodzicami, tu krzyżowały się trasy moich wędrówek w latach studenckich, tu przyjeżdżałem regularnie ze swoimi dziećmi. Znam te góry lepiej niż okolice Warszawy, w której na stałe od urodzenia mieszkam.

Na czym polega Kierat? Jakie są jego zasady?

Kierat to pieszy maraton na orientację o dystansie 100 km i sumie podejść od 3500 do 4000 metrów. Trasa nie jest ściśle określona i nie jest oznaczona w terenie, ale jest wyznaczona w postaci kilkunastu punktów kontrolnych, do których trzeba dotrzeć w określonych przedziałach czasowych i potwierdzić obecność w określonej kolejności. Start i meta znajdują się w tym samym miejscu, a czas na pokonanie całej trasy wynosi 30 godzin. Punkty kontrolne nie są ukryte, jak to bywa na tradycyjnych imprezach na orientację. Staram się, aby główną trudnością dla uczestników nie było odnalezienie ukrytego punktu kontrolnego, ale wybranie i odnalezienie w terenie optymalnej drogi przejścia z punktu na punkt.

Dlaczego warto w nim wziąć udział?

Na pytanie, czy warto, to już każdy sam musi sobie odpowiedzieć. Dla mnie pierwszy start w maratonie był chęcią sprawdzenia się. Obawiałem się, czy mam wystarczającą kondycję, czy dam sobie radę z nawigacją, czy wystarczy mi odwagi na błąkanie się nocą po nieznanym lesie, czy to w ogóle jest zabawa dla mnie. Po ponad dwudziestu latach od pierwszego startu mam na koncie ponad 60 przebytych stukilometrówek, w tym ponad 50 zaliczonych w regulaminowym czasie i z kompletem punktów kontrolnych, ale były też nieraz porażki. Każdy taki maraton to lekcja pokory, z której człowiek wraca silniejszy. I nie chodzi tu o siły fizyczne. Zresztą zawsze powtarzam początkującym maratończykom, że 80% sukcesu tkwi w głowie, a nie w mięśniach.

Dziś podejmuję kolejne wyzwania z większą odwagą, nie boję się wysiłku, zmęczenia, bólu mięśni, ciemności nocy, deszczu i błotnistych dróg, cieszę się samotnością w lesie, nasłuchuję odgłosów puszczy, delektuję się pięknem przyrody. Trasy maratonu Kierat nie należą do najłatwiejszych, ale staram się, aby zmęczenie uczestników nie przesłoniło im przepięknych górskich widoków, uroku mijanych strumieni, hal i wiosek.

Kierat to również okazja do spotkań z ludźmi o podobnych zainteresowaniach, ludzi zakochanych w górach. Wydawać by się mogło, że Kierat nie jest imprezą dla normalnych ludzi, ale dla jakiejś elitarnej grupki poszukiwaczy ekstremalnych wyzwań. Duża frekwencja, która sprawiła, że Kierat to dziś jeden z największych długodystansowych maratonów w Polsce i największy stukilometrowy maraton na orientację świadczy o tym, jak wielu ludzi uznało, że w Kieracie warto brać udział. Wielu z nich mówi, że rok bez Kieratu to rok stracony.

Rafał Górski - Kierat 2018
Rafał Górski – Kierat 2018, fot. archiwum domowe

Jak się do niego przygotować?

Odradzam start wprost zza biurka, ale osoby, które na co dzień dużo chodzą, biegają, osoby radzące sobie dobrze podczas dłuższych górskich wędrówek, mogą bez obaw spróbować swoich sił na Kieracie. Dobrze mieć za sobą odrobinę treningu w chodzeniu z mapą i kompasem w porze nocnej, lub dobrać sobie towarzystwo doświadczonej osoby. Bezpośrednio przed startem warto dobrze się wyspać i solidnie nawodnić organizm. Nie należy się przejadać.

Co radzi Pan wziąć na trasę Kieratu?

Zawsze podkreślam, że należy wziąć wszystko to, co niezbędne i tylko to, co niezbędne. Apteczka, folia NRC, nakrycie głowy, jakaś ciepła i wodoodporna odzież, naładowany telefon komórkowy, latarka czołówka z zapasowymi bateriami, mapa, kompas to obowiązkowy kanon każdego górskiego turysty. Do jedzenia niewiele – wystarczy kilka batoników, ale do picia jak najwięcej – radzę bukłak z rurką, odradzam natomiast bidony lub butelki, po które trzeba sięgać do plecaka, bo wtedy na pewno będziemy pić za mało. I oczywiście ważne, aby pić wodę niegazowaną wzbogaconą o sole mineralne i substancje zatrzymujące wodę w organizmie. Przy długotrwałym wysiłku odwodnienie jest największym i najczęściej spotykanym zagrożeniem dla człowieka.

Jaką najbardziej zabawną sytuację pamięta Pan z Kieratu?

Kierat, mimo swojego podobieństwa do harcerskich podchodów, jest imprezą dość poważną. W pamięci trwalszy ślad zostawiają sytuacje groźne. Organizatorów najczęściej woła się wtedy, gdy dzieje się coś złego. Na tak wielkiej imprezie zdarzają się niestety kontuzje, wypadki, zasłabnięcia. Jest to nieuniknione. Zazwyczaj nie są to sytuacje zabawne. Kiedyś w niedzielny poranek odbierałem z limanowskiego szpitala młodego uczestnika, który trafił tam w sobotę w stanie silnego odwodnienia i noc spędził pod kroplówką. Po załatwieniu wypisu idę po pacjenta. Ten zwleka się niemrawo z leżanki. Pomagając sobie rękami zestawia na ziemię prawą nogę, potem lewą nogę, wreszcie z moją pomocą siada na brzegu łóżka i powoli wstaje. Potrzeba jeszcze chwili, aby krew dopłynęła do głowy. Po odzyskaniu pełnej świadomości zwraca się do mnie: „Ale fantastyczna impreza była, w przyszłym roku lepiej się przygotuję”.

[Przygotowując pytania do rozmowy korzystałem z książki „Pieszo i beztrosko” Whitehouse Bonnie Smith]

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 80 / (28) 2021

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Zdrowie

Być może zainteresują Cię również:

Chcę wiedzieć
# Zdrowie

Analiza / Co boli system kontroli?

Jakie są główne bolączki państwowego nadzoru nad żywnością? Czego potrzeba, by państwo wreszcie zaczęło gwarantować, że do naszych żołądków trafiają wyłącznie produkty wolne od toksycznych związków…