Felieton

Globaliści z tradycyjnej polskiej wsi

Kombajn_żniwa
fot. Artur Tomin z Pixabay

Olaf Swolkień

Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 142 / (38) 2022

„Ale ja by się narobiła” – to zdanie polskiej rolniczki wypowiedziane bez mała ćwierć wieku temu w reakcji na wezwanie do ekologicznych metod gospodarowania, zawsze przychodzi mi na myśl, kiedy myślę o glifosacie i innych chemikaliach, stosowanych na masową skalę w polskim rolnictwie. Choć wtedy jeszcze nie przewidywałem, że stosowany będzie ochoczo także na miejskich trawnikach, w prywatnych ogrodach, do tzw. desykacji przed żniwami.

O tym, że nie ma tu różnicy między starszą, odzianą w tradycyjne chusty kobietą, a nowoczesną właścicielką podmiejskiej działki przekonałem się, czytając w mediach społecznościowych opowieści tej ostatniej o tym, jak pozbyć się chwastów pod zakładany trawnik z tujami. Okazuje się, że poleca kilkukrotnie potraktować glebę dobrym środkiem chwastobójczym, najlepiej z glifosatem, żeby dzieci miały fajne miejsce do zabawy.

Własna pamięć zawsze przywodzi mi na myśl nauczycielkę biologii i przyrody, która wraz z dziećmi stosowała ten cudowny środek, aby wyplenić chwasty uporczywie walczące o przetrwanie na szkolnym placu apelowym, wyłożonym wtedy płytkami chodnikowymi, między którymi w odróżnieniu od położonej potem szczelnej kostki Bauma były niehigieniczne szczeliny, w które wciskały się groźne roślinki. Akcja taka odbywała się z okazji prac związanych z Dniem Ziemi.

Glifosat był wprowadzany na polski rynek jako środek – pamiętam dobrze reklamy i głosy, a jakże, ekspertów – ulegający biodegradacji.

Chodziło wtedy o wywołanie wrażenia, że zamiast używać dużych ilości szkodliwych środków owado- i chwastobójczych, wystarczy uprawiać rośliny modyfikowane genetycznie (GMO), a wtedy dotychczasowe trucizny zastąpi glifosat, który potem ulegnie biodegradacji, czyli w świadomości odbiorców przekazu zniknie na zawsze, rozkładając się na obojętne dla zdrowia oraz środowiska czynniki pierwsze i to jeszcze bio. Glifosat lansowano w pakiecie z roślinami GMO, których modyfikacja sprawiała, że tylko one nie ulegały zniszczeniu, podczas gdy wszystkie inne organizmy zostawały, jak podaje Wikipedia, szybko i tanio usunięte.

Zamiast mozolnego pielenia chwastów oferowano więc środek pozwalający oszczędzać pieniądze, które zamiast dla plewiących powędrują do amerykańskiej korporacji, siły, które zużyjemy na pracę w siłowni i sporty ekstremalne oraz czas, który będzie można przeznaczyć na bardziej ekscytujące zajęcia w rodzaju przeglądania mediów społecznościowych (to młodzi) lub tradycyjnej telewizji (coś dla tradycjonalistów). Człowiek bogaty, niemuszący się wysilać i mający dużo czasu to przecież człowiek szczęśliwy.

Innym obok „biodegradacji” zabiegiem językowym stosowanym przez korporacje agrochemiczne jest podmienienie słowa owado- i chwastobójcze na miły uszom kochających ekologię mieszkańców miast zwrot: „środki ochrony roślin”.

Ta ochrona polega na wytępieniu wszystkiego, co żyje oprócz jednej, hodowanej z reguły na coraz większych obszarach modyfikowanej genetycznie monokultury.

Uprawiane na plantacjach są już także niektóre bardzo popularne zioła znanych polskich marek. Giną więc chwasty, owady, w konsekwencji znikają ptaki, pszczoły, a epidemia nowotworów nabiera w Polsce z roku na rok tempa, wyprzedzając wszelkie przewidywania ekspertów. Głośna była swego czasu sprawa masowego zatrucia psów glifosatem na jednym z łódzkich osiedli, gdyż władze spółdzielni postanowiły w ten sposób poradzić sobie z chwastami na trawnikach między blokami.

Za sprawą Marcina Bustowskiego – niezmordowanego bojownika o jakość żywności na polskich stołach i zdrowie polskich konsumentów – okazało się, że wszystkie badane na Dolnym Śląsku dzieci mają glifosat w moczu, który najwyraźniej nie uległ zapowiadanej przez producentów biodegradacji, niedawno podobnie alarmującymi wynikami zakończyły się analogiczne badania w USA.

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

Swego czasu w jednym z niszowych, ale rzetelnych tygodników internetowych o katastrofalnych skutkach spożywania żywności nasyconej „chroniącą rośliny” chemią mówiła specjalizująca się w dziedzinie ekologii żywienia prof. dr habilitowana renomowanej uczelni o profilu rolniczym. Wywołało to natychmiastową reakcję czujnych cenzorów z agrochemicznych korporacji „chroniących rośliny” i samodzielny pracownik naukowy, specjalizujący się w tej dziedzinie, musiał się z wywiadu długo tłumaczyć przed władzami wydziału. Wspomniany Marcin Bustowski organizuje publiczne zbiórki na sfinansowanie pomocy prawnej, gdyż agrobiznesowe korporacje wytoczyły mu już liczne procesy.

Obecnie przez Europę przetacza się fala rolniczych protestów, związana z polityką Unii Europejskiej, zmuszającą do zmniejszenia ilości używanych nawozów azotowych i ograniczenia ilości hodowanego inwentarza.

W protestach biorą udział, podobnie jak w przypadku polskiej Agrounii, właściciele wielkich i średnich gospodarstw, korzystający z dużych ilości nawozów i hodujący zwierzęta na skalę przemysłową. Tematu wpływu tak rozumianego rolnictwa na środowisko i zdrowie ludzi albo nie poruszają, albo zbywają go stwierdzeniami, że w dzisiejszym rolnictwie „inaczej się nie da”.

Zbiór truskawek
Zbiór truskawek, fot.Tim Mossholder on Unsplash

Czy jednak polityka brukselskich biurokratów zmierza do ekologizacji rolnictwa? Z pozoru tak, jednak po bliższym przyjrzeniu się widać, że to ekologia bardzo opacznie pojmowana.

Przepisy narzucane w Holandii wprowadzane są nawet w warstwie propagandowej przede wszystkim w imię walki o zapobieżenie zmianom klimatycznym i zmniejszenie emisji dwutlenku węgla, czyli ideologii tak zwanego klimatyzmu. Brat holenderskiego ministra, który jest autorem ostatnich, pozornie proekologicznych przepisów, przeciw którym protestują holenderscy farmerzy, okazał się właścicielem internetowego supermarketu Picnic. Jego rozwój był możliwy dzięki 600 milionom dolarów pochodzącym od funduszy zarządzanych przez Billa Gatesa, który na wielką skalę szykuje się do produkcji sztucznego mięsa.

Przedsięwzięcie Gatesa przedstawiane jest w mediach głównego nurtu z jednej strony jako chroniące klimat, a z drugiej strony ma miejsce ofensywa etyczno-prawna, zmierzająca do wpojenia w ludzi, zwłaszcza młodych, przekonania, że zabijanie zwierząt w celu ich zjedzenia jest czynem moralnie nagannym. Mieszkańcy miast znający świat przyrody coraz bardziej jedynie z kontaktów z hodowanymi w mieszkaniach pieskami i kotkami lub z zabawnych filmików pokazujących wyczyny ich pupili, są w stanie uwierzyć, że zwierzęta na wolności żyją w wyimaginowanym świecie rządzonym głównie przez empatyczne samice, czule opiekujące się młodymi.

Picnic to jednak nie tylko ekologiczne produkty, ale przede wszystkim sposób sprzedaży. Współzałożyciel firmy Joris Becekrs tak o tym pisze: „To jedno z największych i najważniejszych wyzwań naszego pokolenia – uczynienie łańcucha żywnościowego zrównoważonym. Chcieliśmy opracować nowy system dystrybucji żywności. Jest on zrównoważony i całkowicie zmienia sposób robienia zakupów spożywczych. Stale inwestujemy w rozwój i technologię. Dzięki temu możemy zapewnić naszym klientom najlepszą obsługę. Jesteśmy niesamowicie dumni, że możemy współpracować z Fundacją Billa i Melindy Gates. I z tego, że możemy dalej się rozwijać”. Płatności w Picnic dokonuje się oczywiście jedynie za pośrednictwem internetu, a towary dowożą do domu elektryczne pojazdy.

Henry Kissinger miał kiedyś powiedzieć: „Jeżeli kontrolujesz żywność, to kontrolujesz ludzi”. Wygląda na to, że frontman globalistów, który zmonopolizował swego czasu oprogramowanie komputerów i przepływ informacji, teraz chce to samo uczynić z łańcuchem dostaw żywności.

Równolegle do tego przebiega proces niszczenia małych zakładów przetwórczych i sklepów. W Polsce dokonuje się to obecnie na masową skalę poprzez wzrost cen energii, czynszów i komplikowanie systemu podatkowego, zmuszającego małe firmy do kosztownej obsługi księgowej.

Pozorna ekologizacja rolnictwa, o której mówi UE, zmierza więc nie w kierunku zwiększenia liczby małych ekologicznych gospodarstw i produkowania większej ilości tradycyjnej żywności (od kiedy Polska wstąpiła do UE, zniknęło ich pół miliona), ale w kierunku jeszcze większej koncentracji już nie tylko produkcji, ale także dystrybucji żywności.

Żywność ma być w przyszłości już nie tylko chroniona przy pomocy chemii, ale dzięki chemii i genetycznym manipulacjom produkowana w czymś w rodzaju gigantycznych laboratoriów bez użycia gleby, słońca, ale także bez ludzi zastąpionych przez roboty,

a ludzie zyskają dzięki temu więcej wolnego czasu, będą żyć w czystym środowisku, a wysiłek fizyczny, potrzebny do wykonywania żmudnych prac w tradycyjnym gospodarstwie, zamienią na bieganie niczym szczur na kołowrotku i pracę w siłowni, do której przyjazne środowisku drony będą dostarczać odpowiednio zaprojektowane i przyjazne środowisku posiłki. Do uprawy roślin z których będą przygotowane, nie będą potrzebne ani glifosat, ani nawozy sztuczne, gdyż one same będą od początku do końca sztuczne.

W takiej sytuacji innego znaczenia nabierają wprowadzane w Kanadzie, Australii i Chinach zakazy uprawy warzyw we własnych ogrodach. Są one uzasadniane bezpieczeństwem i walką z chorobami, już nawet nie wiadomo czy roślin, czy ludzi. Te laboratoria nowego totalitaryzmu wyznaczają w tej dziedzinie trendy.

Jednak zamiary Gatesa i jemu podobnych są realizowane tak łatwo nie tylko dlatego, że są oni tak źli, inteligentni, czy mają tak wiele pieniędzy od swoich kompanów mających monopol na ich drukowanie. Nakłada się na to lenistwo fizyczne, a przede wszystkim intelektualne zarówno rolników mówiących, że bez „środków ochrony roślin” produkować żywności „się nie da”, jak i konsumentów ładnie i wygodnie opakowanych produktów w supermarketach. Jedni i drudzy biegną niczym osiołek za przywiązaną do dyszla marchewką tandetnej iluzji spędzania życia na nicnierobieniu. Dostrzegają to globaliści i ich lokalni przedstawiciele.

Konserwatywni obrońcy obecnego rolnictwa nasyconego hormonami, antybiotykami oraz środkami ochrony wszelakiej nie dostrzegają, że ono samo już dawno nie jest tradycyjne i konserwatywne.

Dużo się mówi o pracach Feliksa Konecznego nad historią i zdefiniowaniem poszczególnych cywilizacji. Jednak nigdzie w tych tyradach nie znalazłem wzmianki o tym, że za niespotykany gdzie indziej wyróżnik cywilizacji łacińskiej uważał szacunek do pracy fizycznej. Dlatego głośni obrońcy tradycyjnej ponoć wsi i rolnictwa wypadają blado i łatwo zarzucić im brak konsekwencji.

Z brutalną szczerością spuentował to w moim zdaniem ciągle niedocenianej wypowiedzi premier Morawiecki, twierdząc: „przez pięćdziesiąt lat ludziom się wydawało, że zawsze będzie lepiej, emerytury będą dość wysokie, żyć będziemy coraz dłużej, służba zdrowia będzie za darmo ku*** i edukacja za darmo, oni tą krzywą, która wiesz, tak szła co do oczekiwań, oni muszą ją odkręcić, nie. I takie rzeczy się dzieją”. W którą stronę to „odkręcenie” nastąpi, zależy także od nas.

Iceland, Liechtenstein, Norawy – Active citizens fund – logo

Przygotowano w ramach projektu „Eko-łąki – partycypacja mieszkańców Głowna w kształtowaniu lokalnych polityk gospodarowania zielenią” realizowanego przez Fundację Ecorower. Projekt finansowany przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię z Funduszy EOG w ramach Programu Aktywni Obywatele – Fundusz Regionalny

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 142 / (38) 2022

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Ekologia # Zdrowie Chcę wiedzieć

Przejdź na podstronę inicjatywy:

Co robimy / Chcę wiedzieć

Być może zainteresują Cię również: