Książka

John Gray: Herezje. Przeciwko postępowi i innym iluzjom

Herezje. Przeciwko postępowi i innym iluzjom
Okładka książki Johna Gray'a "Herezje. Przeciwko postępowi i innym iluzjom".
Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 45 (2020)

Jak to się dzieje, że na świecie jest coraz więcej ludzi, a mimo to jesteśmy coraz bardziej samotni? Czy Ziemi starczy dla wszystkich? Te i wiele innych pytań stawia John Gray w książce „Herezje. Przeciwko postępowi i innym iluzjom”. Zachęcamy do lektury książki. Wydawnictwu Wektory dziękujemy za udostępnienie fragmentu do publikacji.

Homo rapiens i masowe wymieranie: era samotności?

Według darwinisty Edwarda O. Wilsona Ziemia wchodzi w nową erę ewolucji. Znajdujemy się u progu największego masowego wymierania od zniknięcia dinozaurów pod koniec ery mezozoicznej sześćdziesiąt pięć milionów lat temu. Gatunki zanikają w tempie stu- a nawet tysiąckrotnie szybszym niż przed pojawieniem się ludzi.

Jeśli obecne tendencje się utrzymają, nasze dzieci będą na świecie niemal same. Jak ujął to Wilson, ludzkość opuszcza kenozoik, epokę ssaków, i wchodzi w eremozoik – erę samotności.

Ostatnie masowe wymieranie nie doczekało się jeszcze pełnego wyjaśnienia. Wielu naukowców uważa, że było rezultatem uderzenia meteorytów, które nagle zmieniło globalny klimat, jednak nie ma co do tego pewności. Inaczej jest z przyczyną obecnego masowego wymierania, jaką jest niewątpliwie ludzka ekspansja. Kiedy ludzie wkraczają w ostatnie ostoje dzikiej przyrody i eksploatują je, niszczą lub destabilizują środowisko dziesiątek tysięcy roślin, owadów i zwierząt. Homo rapiens ogołaca ziemię z bioróżnorodności.

Bogaty świat przyrody, w którym ludzie wyewoluowali, jest w dużej mierze gwałtownie przekształcany w sztuczne środowisko. Co istotne, w jakimkolwiek mającym dla ludzi znaczenie okresie ta utrata bioróżnorodności jest nieodwracalna. To prawda, że życie na Ziemi odrodziło się po ostatnim masowym wymieraniu, lecz dopiero po upływie milionów lat. Jeżeli nie stanie się coś, co zakłóci obecne tendencje, wszystkie przyszłe pokolenia ludzi żyć będą w świecie bardziej zubożałym biologicznie, niż był przez eony.

Zważywszy na skalę tej zmiany, można by oczekiwać, że powinna ona zajmować centralne miejsce w debacie publicznej. W rzeczywistości bardzo mało się o niej mówi. Organizacje, takie jak World Wildlife Fund, nie ustają w swojej nie ocenionej pracy i sporadycznie pojawiają się raporty o zniszczeniu dzikiej przyrody, jednak w przeważającej mierze debaty polityczne i medialne toczą się tak, jakby nic się nie działo. Istnieje wiele powodów tego szczególnego stanu rzeczy, wliczając w to głęboko zakorzeniony ludzki zwyczaj zaprzeczania zagrożeniu, dopóki nie stanie się nieuchronne, lecz podstawowym powodem jest to, że zaprzeczanie przeludnieniu jest teraz w modzie.

W rzeczywistości główną przyczyną masowego wymierania jest zbyt duża liczba ludzi. Jak ujmuje to Wilson: „Wzrost populacji zasługuje na miano potwora na lądzie”. Mimo to zdaniem wszystkich partii głównego nurtu i większości organizacji ekologicznych za destrukcję środowiska odpowiedzialne są przede wszystkim wady ludzkich instytucji.

Jeśli kroczymy ku spustoszonemu światu, to nie dlatego, że ludzi jest za dużo, lecz dlatego, że niesprawiedliwość nie pozwala właściwie korzystać z zasobów ziemskich. Nie ma czegoś takiego jak przeludnienie.

Co ciekawe, pogląd ten nie zyskuje akceptacji w wielu biednych krajach świata. Chiny, Indie, Egipt i Iran wszystkie mają programy kontroli populacji, podobnie jak wiele innych rozwijających się krajów. Sprzeciw wobec kontroli populacji skoncentrowany jest w bogatych częściach świata, a w szczególności w USA, gdzie administracja Busha prowadzi fundamentalistyczną wendetę przeciwko międzynarodowym działaniom na rzecz planowania rodziny. To zrozumiałe, że bogate kraje odrzucają ideę przeludnienia. W swoim zużyciu surowców same są najbardziej przeludnione. Ich dobrobyt uzależniony jest od przywłaszczania sobie wielce nieproporcjonalnej części nieodnawialnych zasobów świata. Jeśli kiedykolwiek stawią czoło tej prawdzie, będą musiały przyznać, że ich dobrobyt jest nie do utrzymania.

Innym powodem zaprzeczania prawdzie o przeludnieniu jest to, że wzrost liczby ludności jest skrajnie nierówny. W niektórych częściach świata liczba populacji w rzeczywistości maleje. Jest to uderzająco prawdziwe w postkomunistycznej Rosji. Załamanie się zdrowia publicznego i standardów życia doprowadziło tam do bezprecedensowej depopulacji, która z pewnością będzie postępować, gdyż zanosi się tam na plagę AIDS w afrykańskim stylu, spowodowaną ogromną liczbą osób w tym kraju zażywających narkotyki dożylnie. W innych krajach, takich jak Japonia, Włochy czy Hiszpania, spadek płodności skutkuje zerowym lub ujemnym wzrostem populacji. Przykłady takie przyczyniły się do spopularyzowania niemądrego poglądu, że przeludnienie przestało być problemem – że jeśli powinniśmy się czymkolwiek przejmować, to spowolnieniem wzrostu liczby ludności.

Jednak podczas gdy liczba ludności w niektórych częściach świata maleje, w innych gwałtownie wzrasta. Globalnie populacja ludzi będzie nieustannie rosnąć przynajmniej przez kolejne stulecie – nawet jeśli współczynnik dzietności dla całego świata spadnie jutro do poziomu zastępowalności. W 1940 roku na Ziemi żyły około dwa miliardy ludzi. Dzisiaj jest ich około sześciu miliardów. Nawet zgodnie z ostrożnymi prognozami do 2050 roku będzie ich niemal osiem miliardów.

Nie da się utrzymać ośmiu miliardów ludzi, nie dewastując ziemi. Wszyscy marzą dziś o życiu na modłę zamożnej mniejszości świata. Wymaga to ogólnoświatowej industrializacji – w rezultacie której ślad ekologiczny, jaki ludzie pozostawiają na ziemi, będzie większy niż kiedykolwiek.

Lasy deszczowe to ostatnie wielkie ostoje bioróżnorodności, jednak będzie trzeba je wykarczować i przeznaczyć pod ludzkie osadnictwo lub produkcję żywności. To, co ostanie się z dzikiej przyrody na świecie, zostanie przekształcone w zieloną pustynię. Już to stanowi wystarczająco przygnębiającą perspektywę, lecz niestety jest to droga, od której nie ma odwrotu. Jeśli ludzka populacja tych rozmiarów ma się utrzymać przy życiu, musi coraz intensywniej eksploatować wyczerpujące się zasoby planety. W rezultacie ludzie zmienią planetę w przedłużenie samych siebie. Kiedy będą rozglądać się po świecie, zobaczą jedynie własne odpadki.

Wiele osób twierdzi, że nie przeraża ich ta perspektywa. Marksiści i wolnorynkowi ekonomiści do znudzenia naśmiewają się z idei, że inne żyjące istoty posiadają wewnętrzną wartość. Zgodnie z ich poglądem, inne gatunki są jedynie środkami do zaspokajania ludzkich potrzeb, zaś sama Ziemia jest miejscem realizowania ludzkich ambicji. Ci samozwańczy racjonaliści wyobrażają sobie, że ich światopogląd jest całkowicie laicki, jednak myśląc w ten sposób o relacji ludzi do ziemi, owładnięci są religijnym dogmatem. Przekonanie, że Ziemia należy do ludzi, jest pozostałością teizmu. Dla chrześcijan ludzie są wyjątkowi pośród zwierząt, ponieważ jedynie oni stworzeni są na obraz Boga. Z tego samego powodu przysługuje im wyjątkowa wartość. Wynika z tego, że ludzkość może zachowywać się niczym władca stworzenia, traktując bogactwo naturalne oraz inne zwierzęta jako narzędzia, zwykłe instrumenty służące osiąganiu ludzkich celów.

Takie religijne przekonania spowodowały, moim zdaniem, niezmierzoną ilość szkód, jednak są przynajmniej spójne. Całkowicie rozsądnie jest myśleć, że ludzie stanowią jedyne źródło wartości w porządku rzeczy – o ile zachowuje się przy tym teologiczny światopogląd, w którym uznaje się, że przynależą oni do innej kategorii niż pozostałe zwierzęta. Jednak kiedy się już odrzuciło teizm, tego rodzaju antropocentryzm nie ma sensu. Poza monoteistycznymi religiami jest on praktycznie nieznany. Światopogląd uznający, że jesteśmy oddzieleni od reszty przyrody i możemy żyć, nie troszcząc się zanadto o biosferę, nie jest wynikiem racjonalnych dociekań. Jest spuścizną po ludzko anormalnej tradycji religijnej.

Popularne przekonanie, że nie istnieje coś takiego jak przeludnienie, jest częścią antropocentrycznego światopoglądu, który nie ma niczego wspólnego z nauką. Równocześnie w sugestii Wilsona, że wkraczamy w erę samotności, znajduje się więcej niż szczypta antropocentryzmu. Myśl, że w odróżnieniu od wszystkich innych zwierząt ludzie mogą wprowadzić planetę w nowe stadium ewolucji, zakłada, że Ziemia cierpliwie podporządkuje się ich wygórowanym wymaganiom. Już teraz mamy jednak dowody na to, że działalność ludzka zmienia równowagę globalnego klimatu – i to w sposób, który prawdopodobnie nie okaże się służyć ludzkiej populacji. Nie da się z pewnością przewidzieć długotrwałych skutków globalnego ocieplenia. Jednak w najgorszym scenariuszu, który traktowany jest coraz bardziej poważnie, efekt cieplarniany może jeszcze w tym wieku zetrzeć z powierzchni ziemi gęsto zaludnione nadmorskie kraje, takie jak Bangladesz, i poważnie zaburzyć produkcję żywności w pozostałych częściach świata.

Dla miliardów ludzi może to mieć katastrofalne skutki. Twierdzenie, że wkraczamy w erę samotności, ma sens jedynie przy założeniu, że taki świat byłby stabilny i przyjazny ludziom.

Wiemy jednak, że im bardziej system ekologiczny zbliża się do monokultury, tym bardziej staje się wrażliwy. Lasy deszczowe stanowią część ziemskiego systemu samoregulacji. Jak zauważył James Lovelock, pocą się, aby nam było chłodno. Wraz z ich zanikaniem będziemy coraz bardziej zagrożeni. Świat przepełniony ludźmi i ogołocony z bioróżnorodności będzie skrajnie wrażliwy – dużo bardziej podatny na destabilizujące katastrofy niż skomplikowana biosfera, którą odziedziczyliśmy. Świat taki będzie zbyt delikatny, aby mógł długo przetrwać.

Istnieją dobre powody, aby uważać, że era samotności w ogóle nie nadejdzie. Lovelock pisał, że gatunek ludzki jest teraz tak liczny, że stanowi poważną chorobę planety. Ziemia cierpi na primatemaję rozsianą – zarazę ludzką. Dostrzega cztery możliwe skutki tej plagi: „zniszczenie organizmów chorobotwórczych, przewlekła infekcja, zniszczenie nosiciela, albo symbioza, długotrwała relacja wzajemnej korzyści nosiciela z najeźdźcą”.

Dwa ostatnie można z pewnością wykluczyć. Ludzie nie są w stanie zniszczyć swojego planetarnego gospodarza. Ziemia jest dużo starsza i silniejsza niż ludzie kiedykolwiek będą. Równocześnie ludzie nigdy nie zapoczątkują z nią relacji wzajemnie korzystnej symbiozy. Rozwój homo rapiens zawsze szedł w parze ze niszczeniem innych gatunków i dewastacją środowiska. Drugiemu scenariuszowi – w którym zbyt liczni ludzie kolonizują Ziemię kosztem osłabiania biosfery – najbliżej jest do ponurej wizji Wilsona. Najprawdopodobniejszy jest jednak pierwszy. Obecny wzrost liczby ludności się nie utrzyma.

*

Jeśli nie uprzedzą jej zmiany w klimacie planety, możemy być całkiem pewni, że erę samotności Wilsona udaremnią efekty uboczne ludzkich konfliktów.

Już teraz niedobór surowców staje się czynnikiem zwiększającym napięcie w wielu regionach świata. W nadchodzącym wieku będzie z pewnością podstawową przyczyną wojen. Jest mało prawdopodobne, aby świat ośmiu miliardów ludzi rywalizujących o zaspokojenie podstawowych potrzeb był pokojowy. Przeciwnie, zaprogramowany jest na szerzący się konflikt.

Nowe technologie mogą złagodzić niedobory, umożliwiając coraz efektywniejsze wydobywanie i wykorzystywanie surowców. Służyć jednak będą przede wszystkim utrzymywaniu kontroli nad wyczerpującymi się zasobami ropy, gazu ziemnego, wody i innych niezbędnych industrialnemu społeczeństwu surowców.

Internet miał swój początek w sektorze wojskowym. Technologie informacyjne leżą u podstaw rewolucji w wojsku, która zmienia oblicze wojny, dając początek nowej generacji sterowanych komputerowo pocisków i samolotów bezzałogowych. Zaledwie kilka lat temu zastępy przygłupich publicystów zwiastowały nadejście nieważkiego świata. Rzeczywistość okazała się dokładnym tego przeciwieństwem. Wojna w Zatoce została wygrana za pomocą komputerów i z pewnością będą one miały kluczowe znaczenie we wszystkich przyszłych konfliktach zbrojnych.
W tym sensie prawdą jest, że technologie informacyjne stanowić będą podstawę dobrobytu w dwudziestym pierwszym wieku. Jednak ich podstawowy wkład nie będzie polegał na stworzeniu hipernowoczesnej, opartej na wiedzy gospodarki, lecz na umożliwieniu rozwiniętym przemysłowo krajom zachowania kontroli nad prastarymi źródłami bogactwa – wyczerpującymi się zasobami nieodnawialnych surowców naturalnych świata.

W przeszłości wojna rzadko skutkowała długotrwałym spadkiem liczby ludności. Jednak w wysoce zglobalizowanym świecie może mieć nowy i bardziej wyniszczający wpływ. Przy dużo większej populacji uzależnionej od rozległych sieci zaopatrzenia wybuch wojny na wielką skalę w dwudziestym pierwszym wieku mógłby spowodować to, co często powodował w przeszłości: niedobór żywności, a nawet klęskę głodu.

Globalizacja ani nie sprzyja pokojowi na świecie, ani nie gwarantuje wiecznego wzrostu gospodarczego, lecz po prostu potęguje niestabilność.

Jak już wiemy, globalizacja utrudnia kontrolowanie efektu domina krachów giełdowych. Może nie upłynąć wiele czasu, a nauczymy się, że to samo tyczy się wojny.

Podsumowując swój pogląd na przyszłość, Wilson pisze: „W najlepszym przypadku środowiskowe wąskie gardło pojawi się w dwudziestym pierwszym wieku. Da początek rozwojowi nowego rodzaju historii napędzanej zmianami środowiskowymi. Albo być może rozwojowi na globalną skalę starego rodzaju historii, która była świadkiem upadku regionalnych cywilizacji, od historycznie najwcześniejszego w północnej Mezopotamii, następnie w Egipcie, potem cywilizacji Majów i wielu innych rozsianych po wszystkich zamieszkałych kontynentach, poza Australią”.

„Nowy rodzaj historii” Wilsona wiązałby się z ogólnoświatową rewolucją w postawach i polityce. Obejmowałaby ona powszechny dostęp kobiet do środków kontrolowania własnej płodności, zarzucenie przekonania, że istnieje naturalne prawo do posiadania tylu dzieci, ile się chce, jak również podstawową zmianę stosunku do środowiska, w ramach której zaakceptujemy, że nasz los jest nierozłącznie związany z losem reszty życia na ziemi. Są to minimalne warunki dla nowego rodzaju historii Wilsona.

Niestety, wystarczy wyliczyć te warunki, aby zobaczyć, że nie da się ich zrealizować. Dopóki liczba ludzi będzie rosnąć, nie może zapanować równowaga pomiędzy zasobami naturalnymi a ludzkimi potrzebami, jednak rosnąca populacja może być także postrzegana jako broń. Wielu Palestyńczyków oraz Kurdów upatruje w wielodzietności strategię przetrwania. Mało prawdopodobne, aby w świecie licznych nierozwiązywalnych konfliktów etnicznych doszło do zbawiennego demograficznego przejścia do niższego wskaźnika urodzin.

Przykładów społeczeństw, w których populacja zmalała przy braku poważnych kryzysów społecznych, nie da się powielić na całym świecie. Polityka zerowego przyrostu populacji wymaga powszechnej dostępności antykoncepcji i aborcji, ograniczając wolność prokreacji, jednak nie istnieje władza, która mogłaby wyegzekwować te warunki.

Homo rapiens ma długą historię masowych mordów, jednak rzadko decydował się kontrolować swoją liczebność w inteligentny i humanitarny sposób. Jeśli jego populacja zmaleje, będzie to rezultatem wojny, ludobójstwa lub tego rodzaju powszechnego kryzysu społecznego, jaki obserwujemy w postkomunistycznej Rosji.

Obecny wzrost populacji ludzi jest bezprecedensowy i niezrównoważony. Nie można oczekiwać jego dalszego trwania. Jest więcej niż prawdopodobne, że przerwą go klasyczne maltuzjańskie siły „starej historii”. Z punktu widzenia ludzi może to być niewygodna perspektywa, jednak przynajmniej rozwiewa obawy przed erą samotności.

22 lipca 2002

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 45 (2020)

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Ekologia # Społeczeństwo i kultura # Świat

Być może zainteresują Cię również: