Książka

Peter Wohlleben: „Dotknij, poczuj, zobacz…” – przeczytaj

okładka Dotknij, poczuj, zobacz
okładka Dotknij, poczuj, zobacz fot. Wydawnictwo Otwarte
Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 24 (2020)

Eksperci od drzew są zwykle drożsi niż pracownicy miejskich zakładów zieleni. Ponadto akurat jesienią, gdy opadną już liście z drzew, w zakładach takich pojawiają się często przerwy w pracy i niełatwo jest znaleźć jakieś zajęcie. Pensje jednak wypłacać trzeba, więc aż się prosi, by przyciąć korony drzew siłami własnego personelu. Nierzadko ci nieustraszeni ludzie sięgają po pilarki i wykonują zadanie ze szczególnym zapałem. Jak już przycinać, to porządnie. Z prostej logiki wynika bowiem, że silne przycięcie drzewa zapewni spokój na wiele lat.

Wydawnictwu Otwarte dziękujemy za pomoc w nawiązaniu kontaktu i przeprowadzeniu wywiadu z Peterem Wohllebenem oraz udostępnienie do publikacji fragmentu książki „Dotknij, poczuj, zobacz. Fenomen relacji człowieka z naturą”. Zachęcamy do lektury rozdziału i całej książki.  

Gdy drzewo musi iść do lekarza

Nasza miłość do natury prowadzi nierzadko do tego, że pragniemy spieszyć z pomocą, gdy jakieś stworzenie zachoruje. Szczególną troską otaczamy gatunki, które są z nami spokrewnione (ssaki), lub te organizmy, które wydają się nam szczególnie imponujące – takie jak drzewa. A ponieważ te ostatnie wyraźnie dominują w miejscach zamieszkiwanych przez ludzi, stały się ulubionym obiektem naszej pieczy. Gdy stare drzewa w mieście zaczynają próchnieć, ogłasza się zazwyczaj najwyższy stopień zagrożenia alarmowego.

W końcu nie chodzi tutaj o przetrwanie wielkich roślin, lecz raczej o bezpieczeństwo mieszkańców, a zwalenie się drzewa o ciężarze wielu ton może im poważnie zagrozić. Pojawiają się więc arboryści, by sprawdzić, czy można jeszcze uratować giganta, czy też trzeba go będzie usunąć. W ubiegłych dekadach zanadto wzorowano się w tej mierze na dentystach.W próchniejących drzewach niczym w zepsutych trzonowcach czyszczono ubytki, borowano, a wreszcie wypełniano je plombą. Tyle że ta plomba nie była z amalgamatu, lecz z betonu. Na pozór brzmi to logicznie, prawda? Taki betonowy czop powinien przywrócić drzewu konieczną stabilność. Pień jednak nie jest sztywnym tworem. Drewno stanowi kombinację włókien i lepiszcza, może sprężynować jak pręt z tworzywa sztucznego. Ale betonowy rdzeń w praktyce uniemożliwia owo sprężynowanie. Brutalnie można by porównać tę operację do wprowadzenia sztywnego stalowego drąga do kręgosłupa, przez co musielibyśmy się pożegnać ze swobodą ruchów.

Dla drzewa mniejsza ruchomość oznacza, że podczas burzy nie może zrzucić lżejszych gałęzi korony. Ponadto pod betonowym korkiem grzyby mogą się dużo łatwiej rozprzestrzeniać, ponieważ przy drążeniu pnia często przerywa się warstwę ochronną zdrowego drewna – to tak, jakby rozdrapać na całej powierzchni pokrytą strupem ranę. Po zabiegu betonowania wszystko z zewnątrz wygląda wspaniale, ale w rzeczywistości drastycznie podwyższa się ryzyko próchnienia i zwalenia się drzewa. Trzeba też dodać, że wypełnienie dziupli betonem wymaga usunięcia zalegającego w niej próchna, które jest środowiskiem bogatego ekosystemu, w tym gatunków chronionych prawem. Dziupla taka staje się też bezużyteczna dla ptaków i nietoperzy.

Dzisiaj zazwyczaj nie robi się czegoś takiego, lecz najpierw dokładnie obserwuje drzewo. Przeprowadza się regularne kontrole, by się przekonać, ile zostało jeszcze zdrowego drewna i czy pień jest dostatecznie stabilny. Jeżeli ocena wypadnie negatywnie, ostrożnie przycina się koronę, by zredukować jej ciężar. Drzewo może jeszcze wtedy przeżyć parę lat. Skrócenie gałęzi zawsze jednak – jak zaraz zobaczymy – wiąże się z niekorzystnymi zjawiskami towarzyszącymi. Widzieliście już kiedyś brutalnie okaleczone drzewa przy ulicy? Wyglądają, jakby jakiś drzewny sadysta zrealizował swoje chore fantazje na bezbronnych stworzeniach. Prawdziwa przyczyna jest dużo banalniejsza – zaoszczędzono tu nieco na kosztach. Przycinania koron powinni bowiem dokonywać ludzie dobrze wykształceni oraz, co jest co najmniej równie ważne, kochający drzewa. Powinni zdawać sobie sprawę, że ranią czującą istotę. Nawet jeśli nie rozumiemy dokładnie, jak drzewo odczuwa zranienie, to jest to – jak dobitnie wykazał profesor Baluška – rodzaj bólu.

Jeżeli więc zachodzi konieczność zadania cierpienia wielkiemu stworzeniu, to – po pierwsze – należy sprawę starannie przemyśleć, a po drugie dążyć do zminimalizowania szkód.

Niestety, w miastach oglądamy coś zupełnie przeciwnego i w tym miejscu muszę poruszyć temat finansów. Eksperci od drzew są zwykle drożsi niż pracownicy miejskich zakładów zieleni. Ponadto akurat jesienią, gdy opadną już liście z drzew, w zakładach takich pojawiają się często przerwy w pracy i niełatwo jest znaleźć jakieś zajęcie. Pensje jednak wypłacać trzeba, więc aż się prosi, by przyciąć korony drzew siłami własnego personelu. Nierzadko ci nieustraszeni ludzie sięgają po pilarki i wykonują zadanie ze szczególnym zapałem. Jak już przycinać, to porządnie. Z prostej logiki wynika bowiem, że silne przycięcie drzewa zapewni spokój na wiele lat. Potrzebuje ono przecież długiego czasu, by dorosnąć do pierwotnych rozmiarów, czyli do tego momentu nie będzie niczego do roboty. I to się niestety nie zgadza – tnąc drzewo, pracownicy zieleni miejskiej wyzwalają całą kaskadę następstw.

Przede wszystkim przycięcie oznacza generalnie gwałtowny stres dla drzewa. W końcu amputuje mu się potężne członki – ostre cięcie korony można porównać z odcięciem nóg.

Wewnątrz pnia gwałtownie przekierowywane są strumienie substancji odżywczych, a drzewo próbuje jak najszybciej (co niestety w wypadku drzew trzeba rozumieć z reguły jako „bardzo powoli”) zabezpieczyć ranę przed zarazkami. To jednak nigdy się nie udaje, przynajmniej nie wtedy, gdy rana ma większą średnicę niż trzy centymetry. Zarodniki grzybów znajdujące się w każdym metrze sześciennym powietrza w ciągu paru minut lądują na powierzchni cięcia i zaczynają kiełkować. W ciągu najbliższych lat weżrą się w kikut i stopniowo naruszą stabilność całego pnia. Równocześnie drzewo zaczyna odczuwać straszliwy głód. Pozbawione dużych, żywych gałęzi traci naturalnie wielką ilość liści.

No cóż, można by sądzić, że nie jest to aż tak tragiczne – w końcu pozbyło się kawałka ciała, którego już nie musi zaopatrywać. Jednak wzrok nas łudzi. Pod ziemią każde drzewo ma dostosowany do swojej wielkości system korzeniowy, który zużywa ogromne ilości energii. Po przycięciu nie jest ono w stanie jej dostarczyć. W konsekwencji obumierają spore jego części.

Dotknij, poczuj, zobacz plus autor
Peter Wohlleben: Dotknij, poczuj, zobacz. Fenomen relacji człowieka z naturą, Wydawnictwo Otwarte, 2019  fot. Wyd. Otwarte/M. Wohllenberg

Przycięcia przeprowadzane w celu uodpornienia drzewa na burze często doprowadzają do czegoś wręcz przeciwnego. Wraz z obumierającymi korzeniami traci ono bowiem stabilność. Grozi mu też inne niebezpieczeństwo – by przeżyć, wytwarza wiązki nowych gałęzi i wyjątkowo duże liście. Głoduje, a tylko dzięki liściom może wyprodukować życiodajny cukier. Z tych wtórnych gałęzi powstaną kiedyś pnie. A ponieważ rana, z której wyrastają, gnije wskutek zakażenia grzybami, w którymś momencie cały pęk nowych gałęzi się odłamuje i tym samym naraża drzewo na to właśnie niebezpieczeństwo, któremu chciano zapobiec, przycinając je.

Cóż więc robić? Zasadniczo drzewom nie można pomóc przycinaniem. Jeżeli natomiast niezbędne jest zabezpieczenie ich przed zagrożeniami, wówczas można ostrożnie przyciąć rosnące daleko od pnia cieńsze gałęzie korony. W większości przypadków inna możliwość polega na całkowitym wycięciu drzewa. Brzmi brutalnie? Też tak uważam. Rozwiązanie trzeba zatem znaleźć znacznie wcześniej. Urbaniści i właściciele domów powinni dobrze się zastanowić, gdzie sadzić drzewa, a najlepiej – zatrudnić fachowca, jeżeli brakuje im wyobraźni, by uświadomić sobie, jakie rozmiary drzewa mogą w przyszłości osiągnąć.

Pozwólcie mi raz jeszcze wrócić do ryzyka, jakie drzewa mogą stwarzać względem ludzi. W miastach na drodze walących się drzew znajdują się przeważnie samochody lub domy, a więc również ich posiadacze. Na terenach wiejskich z kolei są drogi, tory oraz szlaki turystyczne, którymi się poruszamy. Niestety, co jakiś czas dochodzi do tragicznych wypadków kończących się śmiercią poszkodowanych. Wywołuje to – choć niebywale rzadko – wyolbrzymione reakcje pod hasłem „obowiązek zapewnienia bezpieczeństwa ruchu”.

Obowiązek ten ma polegać na tym, że jeżeli posiadacie jedno lub więcej drzew, to ponosicie odpowiedzialność cywilną za zagrożenia, jakie one powodują. Zasada podobna do tej, jaka odnosi się do psów, których właściciele słusznie robią, wykupując ubezpieczenie od odpowiedzialności cywilnej z tytułu szkód spowodowanych przez psa.

W odniesieniu do drzew, które przecież są częścią waszej posiadłości, ta reguła też się najogólniej stosuje. Problem zaczyna się dopiero wtedy, gdy odłamana gałąź kogoś zrani lub wręcz zabije. Wtedy stajecie się obiektem zainteresowania prawa karnego, przed którym nie chroni was żadna polisa. A ponieważ nikt nie ma ochoty wylądować w więzieniu z powodu spróchniałego drzewa, w ostatnich latach pojawiła się swoista nadwrażliwość w tej mierze, która zagraża życiu drzew miejskich oraz porozcinanych drogami lasów.

Sytuacja wyjściowa jest taka – drzewa pozytywnie wpływają na nasze zdrowie, jak już o tym obszernie pisałem na poprzednich stronach. Jeżeli wspomniane 21 drzew na kwartał zabudowy wydłuża prognozowaną długość życia o 17 miesięcy, to co należy sądzić o skracającym życie potencjale chorych drzew?

Przejrzałem pod tym kątem mnóstwo statystyk i nie znalazłem przekonującej odpowiedzi. Trudność polega na tym, że często w grę wchodzą tutaj różne przyczyny. Co roku wielu uczestników ruchu drogowego ginie jakoby przez drzewa. Po dokładnym sprawdzeniu, co się stało, okazuje się jednak, że chodzi o wypadki, w których samochód wypadł z drogi i nieszczęśliwym trafem uderzył w drzewo. Innym powodem są katastrofy naturalne jak na przykład burze, których rezultatem regularnie bywają drzewa wyrwane z korzeniami i zabici przez nie przechodnie. Tyle że tego typu nieszczęśliwe wypadki nie różnią się w zasadzie od tych, do których dochodzi wskutek spadających części dachu – burze są bowiem takim rodzajem aury, podczas którego lepiej nie wystawiać nosa za drzwi. Moim zdaniem w tak ekstremalnych sytuacjach nie można obciążać winą chorych drzew. Łączna zaś liczba wypadków spowodowanych przez konary spadające jak grom z jasnego nieba czy w ogóle przez drzewa walące się bez przyczyny zewnętrznej wydaje się utrzymywać w niskich, dwucyfrowych rejonach.

I tu chciałbym zestawić te dane z liczebnością populacji Niemiec. Przyjmijmy, że rocznie dochodzi do 20 wypadków śmiertelnych – a na podstawie doniesień o takich wydarzeniach można uznać, że jest to wartość przyjęta z raczej dużym zapasem – i że średni wiek ofiar wynosi 40 lat. W przeliczeniu na całą populację Niemiec oznaczałoby to, że prognozowana długość życia wynosząca 80 lat skróciłaby się przez stwarzające zagrożenie drzewa o przeciętnie 0,00001 procenta. Obecność natomiast drzew w miastach zwiększa ową długość życia o około 1,8 procenta. To 180 tysięcy razy więcej. Nawet jeśli zabiegom służącym „poprawie bezpieczeństwa” poddanych zostanie nieco mniej drzew i proporcja ta przez to nieco się zmniejszy, to i tak między tak wyliczonymi korzyściami a poniesionymi kosztami pozostanie nadal potężna różnica wielkości, która każe zapytać o zasadność radykalnego usuwania rzekomo niebezpiecznych drzew. Podkreślam to dlatego, że problem bezpieczeństwa ruchu drogowego zaczyna nabierać wręcz obsesyjnego charakteru.

Według danych Federalnego Urzędu Statystycznego w samych tylko Niemczech 18 tysięcy kilometrów kwadratowych zajęte jest na potrzeby ruchu drogowego. Wiele dróg prowadzi przez zalesione obszary. I tam napotyka na leśników, których obarcza się zdecydowanie zbyt dużą odpowiedzialnością. Powinni zapewnić bezpieczeństwo na skraju lasów, powinni pisemnie udzielić gwarancji, że można się nie obawiać żadnego zagrożenia ze strony setek tysięcy wielkich drzew w ich rewirze. Nawet jeśli naturalnie nie wszystkie z nich rosną przy drogach i leśnych ścieżkach, to jednak trzydziestometrowej wysokości drzewo może oczywiście upaść na odległość 30 metrów. Z tego powodu należy kontrolować co najmniej pas o takiej szerokości, a w konsekwencji wielkie połacie lasu.

Wypracowano procedurę, zgodnie z którą należy odnośne drzewa poddawać dwa razy do roku inspekcji wzrokowej – gdy mają liście i gdy ich nie mają, czyli raz latem i raz zimą. Tylko jak sobie z tym poradzić? Z samochodu nie da się tego zrobić, bo wówczas nie skontroluje się drzew rosnących głębiej w lesie. Nie można też przeprowadzić kontroli niewidocznej strony pni. Trzeba zatem wysiąść i ruszyć na piechotę. Ale nie tak po prostu wzdłuż drogi, skądże znowu, zygzakiem w obrębie trzydziestometrowego pasa, by nie przeoczyć żadnego podejrzanego kandydata. A na czym w ogóle polega ta kontrola? Co na przykład oznacza ten dziwny grzyb, który tam łypie ze starej dzięciolej dziupli? Macha już do nas złowieszczo i grozi pobytem w więzieniu? Może to jednak nieszkodliwy przedstawiciel gatunku, który w najmniejszej mierze nie szkodzi zdrowiu drzewa, a nawet jest ważnym elementem różnorodności gatunkowej? Nie potrafiłbym tego ocenić, podobnie jak zapewne większość moich kolegów po fachu.

Kto jednak nie ma ochoty ugrzęznąć w protokołach, każe w razie wątpliwości odciąć każdą choć trochę podejrzaną gałąź. Wyjątkowo bojaźliwi zlecają wycinkę wszystkiego, co rośnie w feralnym pasie na prawo i lewo od jezdni. Ma to niby jeszcze jedną zaletę – drogę zamykamy tylko raz, a jest to kosztowna sprawa, drewno sprzedamy z zyskiem, a potem mamy spokój na 30 lat, czyli do emerytury. Nic dziwnego, że ten model, zdejmujący nam z głowy wszelkie troski, znajduje naśladowców jak kraj długi i szeroki. Dyskusyjne w tej praktyce jest zaś to, że również przed sądem jest ona traktowana jako słuszna, fachowa metoda, czyli jako standard, z którym będzie porównywane czyjeś błędne postępowanie.

Kto chciałby odstawać? Z drugiej strony nie znam żadnego przykładu, kiedy faktycznie ktoś z kolegów po fachu trafił za kratki, bo przeoczył lub błędnie ocenił ryzyko związane z drzewem, które stało się rzeczywistym zagrożeniem. A jaka jest inna możliwość?

Istnieją arboryści, będący również specjalistami w dziedzinie niszczących drewno grzybów. Dokonują oni ekspertyzy podejrzanych okazów i mogą albo odwołać alarm, albo też wszcząć procedurę zmierzającą do wycięcia drzewa. Oceniają oni ponadto stabilność danego egzemplarza, którego przestrzeń korzeniowa została uszkodzona na przykład podczas prac budowlanych.

Sam regularnie korzystam z takich usług i to nie tylko w rewirze. W moim ogrodzie rośnie sosna, którą już przed dziesiątkami lat burza zgięła o 45 stopni. Drzewo ma około 140 lat i jest odpowiednio wysokie i ciężkie – jak w takim przygięciu może przetrwać choćby jeden dzień, pozostaje dla mnie zagadką. Dla sąsiadów również. Chcąc ją rozwikłać, sprowadziłem specjalistę, który już wcześniej z dobrymi wynikami pracował dla mnie na terenie leśnictwa. Jest znakomicie obeznany z wszelkimi detalami, dlatego uratował wyjątkowo dużo drzew. To zresztą cecha prawdziwych zawodowców – zły ekspert podobnie jak leśnicy każe na wszelki wypadek wyciąć wszystko, co podejrzane. Fachowiec jednak mnie uspokoił. Sosna miała tak mocny system korzeniowy i tak się wzmocniła, że mogła spokojnie rosnąć dalej, nie stwarzając zagrożenia, co naturalnie bardzo mnie ucieszyło. W końcu ogród leśniczówki jest częścią lasu i tak powinno pozostać.

Dlaczego jednak wszędzie nie dokonujemy tak skrupulatnej kontroli? Pewnie już przeczuwacie – tak, tu też chodzi o pieniądze. Leśnicy tak czy owak dostają stałą pensję, więc urzędy zwierzchnie po prostu dokładają im kolejne zadania. To niewiele kosztuje, a przynajmniej na papierze zapewnia spokój. Druczek przesyła się do jednostek na niższym szczeblu, co prowadzi do wycinek wzdłuż dróg. Rozwiązaniem byłoby więc zatrudnienie rzeszy ekspertów, którzy mogliby zatroszczyć się o uratowanie setek tysięcy drzew rocznie. Jeżeli rozważymy korzyści w postaci pozytywnych skutków zdrowotnych i ekologicznych, mogłoby się to nawet opłacać finansowo.

Zupełnie inny problem stanął przede mną podczas odwiedzin polsko-białoruskiej Puszczy Białowieskiej. Wędrowałem po niej z zaprzyjaźnionym znawcą drzew Piotrem Tyszką-Chmielowcem. Wszędzie leżały grube, martwe drzewa lub rosły potężne dęby i lipy, których metrowej grubości wypróchniałe pnie były puste od wewnątrz niczym rura piecowa.

Do tej pory uważałem, że ten proces rozkładu ma zasadniczo negatywne konsekwencje dla żywych drzew. Jest to zapewne słuszne w wielu przypadkach, jednak na przykładzie owych upadłych gigantów Piotr pokazał mi, że zakażenie grzybami może mieć zupełnie inne powody. Jego zdaniem sędziwym drzewom zależało wręcz na zaproszeniu grzybów do siebie i zaoferowaniu im drewna na poczęstunek. Nie brzmi to czasem jak rozciągnięte w czasie samobójstwo? Nic podobnego, jeśli tylko posłuchamy argumentacji Piotra. Decydujące znaczenie ma tutaj niezdolność drzew do opuszczenia miejsca swojego pobytu. W ciągu setek lat wyciągają korzeniami z bezpośredniego otoczenia wszystkie dostępne substancje odżywcze, przede wszystkim minerały i związki azotu – w którymś momencie musi się to skończyć i wtedy koniec drzewa jest bliski. W końcu w dorosłym puszczańskim olbrzymie tkwi po 500 latach nawet 30 ton biomasy. Piszę „tkwi”, gdyż żywa tkanka i nieczynne słoje roczne we wnętrzu drzewa nie uczestniczą już w obiegu życia, gdzie jedne stworzenia rozkładają drugie, przez co ponownie uwalniają się składniki odżywcze. Gleba ubożeje więc coraz bardziej, aż nadchodzi chwila, kiedy już wszystko jest zużytkowane.

Zasada, zgodnie z którą można przetrwać jeszcze kilka dekad lub wręcz stuleci, brzmi: skompostuj się sam! Grzyby, które wnikają przez ranę w pniu, pożerają drewno, rozkładając je do postaci swoistego humusu – miękkiego, kruchego i wilgotnego. W tej „glebie” we własnym wnętrzu drzewo może zapuścić korzenie i po raz drugi zaczerpnąć substancji odżywczych, które kiedyś zmagazynowało w formie słojów rocznych.

Pierwszym skojarzeniem, jakie przyszło mi do głowy, był obraz samookaleczenia, ale chyba lepiej pasuje tu porównanie z przeżuwaczami. Drzewo – podobnie jak krowa, której zawartość żołądka wraca do pyska i tam jest ponownie przeżuwana – rozkłada zawartość wnętrza pnia i po raz kolejny ją wysysa. W odróżnieniu od krowy treść ta w przeszłości stanowiła jego szkielet kostny. I ten właśnie punkt wydaje się głównym problemem – czy wskutek rozkładu konstrukcji nośnej drzewo nie stanie się niestabilne i nie złamie się? To kluczowe pytanie, na które odpowiedź zależy od tego, jakie drewno i w jakiej ilości zostanie zainfekowane grzybami. Środek pnia, najstarsze słoje roczne, pochodzące jeszcze z czasów młodości drzewa, nie mają w praktyce znaczenia dla jego statyki. Możecie to zaobserwować na przykładzie stalowej rurki (choćby ramy roweru), której wnętrze również jest puste, a przecież jest w pełni wytrzymała. Dopiero przy wypróchnieniu sięgającym 80 procent średnicy pnia drzewo traci połowę odporności na złamanie, która u nienaruszonego rozkładem drzewa i tak znacznie przekracza wytrzymałość niezbędną dla stabilnego wzrostu.

Zmiana scenerii. W październiku 2018 roku odwiedził mnie Robert Moor, dziennikarz i pisarz mieszkający w Kolumbii Brytyjskiej. Rozmawialiśmy o uniwersalnym zastosowaniu systemów społecznych. Czy życie drzew rozpatrywane pod kątem ich umiejętności społecznych można porównać z ludzkimi społecznościami, a może opierają się na tej samej zasadzie? Początkowo sprzeciwiłem się tej tezie, ponieważ drzewa mają silniej rozwinięte mechanizmy kompensujące. W obrębie tego samego gatunku drzewa lasu pierwotnego dzielą się poprzez korzenie roztworem cukru, za pomocą komunikacji zapachowej i międzykorzeniowej ostrzegają wzajem przed niebezpieczeństwami, krótko mówiąc, nikt nie sadowi się na szczycie hierarchii i nie kumuluje bogactwa. Podobne reguły generalnie działają również w ludzkich systemach społecznych. Bogaci dorzucają się poprzez system podatkowy do wspólnego budżetu, z którego ubożsi ludzie dostają pieniądze. Istnieje więc pewna kompensacja, która jednak nie wykracza ponad stosunkowo niski poziom podstawowy.

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

Dorosłe drzewa wyrównują swoje zasoby za pomocą opisanych procesów, tak że indywidualne różnice produktywności są relatywnie niewielkie, natomiast w ludzkich społeczeństwach są one gigantyczne. Ktoś w rodzaju Billa Gatesa może zgromadzić takiej wielkości bogactwa, że wystarczyłyby na stałe utrzymanie mieszkańców małych miasteczek. Pod tym względem las jest zupełnie inny.

A może jednak nie? W trakcie rozmowy z Robertem Moorem przypomniałem sobie dyskusję z Piotrem. Czy duże drzewo także nie kumuluje gigantycznych ilości substancji odżywczych? Dzieli się nimi wprawdzie w pewnej mierze z sąsiadami, jednak po setkach lat w pniu gromadzą się niepodzielne a ogromne zapasy, zaś dookolna gleba może być wymieciona do czysta z dostępnych minerałów. Gdy drzewo (dobrowolnie lub nie) próchnieje, uwalnia z powrotem składniki odżywcze, a powstający w wyniku tego procesu humus jest dostępny nie tylko dla niego, ale i dla sąsiadów. „Humus” udostępniany przez fundację Billa i Melindy Gates’ów pochodzi natomiast z pękatego konta bankowego.

Bill Gates nie jest zresztą wyjątkiem wśród superbogaczy, lecz raczej jego postępowanie stanowi regułę. Bardzo wielu bogatych ludzi – aktorów, właścicieli firm lub piłkarzy – nie widzi od pewnego momentu sensu w posiadaniu jak największej ilości pieniędzy. Pragną wprawdzie kontrolować, kto i w jaki sposób czerpie pożytki z ich majątku, ale tak czy owak chcą pozbyć się sporych jego części – inaczej gryzie ich sumienie społeczne.

Czy tak zasadniczo nie wygląda leśny system dystrybucji? Drzewne i ludzkie społeczności są zainteresowane w pierwszym rzędzie stabilnością, tej zaś zagraża wszelka nierówność. Na co przyda się drzewu mnóstwo substancji odżywczych, jeśli jego otoczenie niedomaga? Gdy las podupada na zdrowiu, nawet silne drzewo nie dożyje słusznego wieku. Kto wytworzy orzeźwiająco chłodny klimat w lecie, kto pomoże drzewu, jeśli samo kiedyś zachoruje? Podobne pytania może zadać sobie każdy miliarder w odniesieniu do systemu społecznego państwa, w którym żyje.

Jeżeli więc przyglądamy się rzekomo chorym drzewom, które przy pomocy grzybów przetwarzają swoje wnętrze na kompost, powinniśmy się dwa razy zastanowić, nim dokonamy ingerencji. Po pierwsze – chodzi przecież o nasze własne zdrowie, zależne od drzew w otoczeniu, po drugie – może to jest kolejny dowód tego, że natura nie jest polem walki, lecz siłą solidarności. Takie zaś dowody powinno się usuwać pilarką jedynie w skrajnie awaryjnej sytuacji. Niektórzy ludzie uważają tego typu interpretacje za zbyt daleko posunięte. Insynuują nawet, że owa na nowo rozpalona miłość do natury jest charakterystycznym zjawiskiem naszych czasów: ucieczką od rzeczywistości lub – wyrażając to naukowo – eskapizmem.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 24 (2020)

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Ekologia

Być może zainteresują Cię również: