Technologiczne więzy na szyjach młodych niewolników
Uwielbiam oglądać filmy, w których główny bohater musi przetrwać. Prawdziwie przetrwać, a nie odnieść tam jakieś banalne zwycięstwo. Nie mam zatem na myśli brutalnego „Rambo”, czy „Commando”, choć na takich filmach się wychowałem i wciąż je lubię. Jednym z moich ulubionych filmów jest „Droga” w reżyserii Johna Hillcoata z Viggo Mortensenem w roli głównej, który schorowany, broni swojego małoletniego syna w niebezpiecznym post apokaliptycznym świecie, poszukując dla siebie schronienia. Lubię też gry w tym klimacie. „The Last of Us” czy „The Dayz” to jedne z moich ulubionych gier, w których czas mija zbyt szybko. Dla niewtajemniczonych, wspólnym mianownikiem tych pozycji jest apokalipsa, brak prądu i wszelkich nowoczesnych wygód, a nieustanne zagrożenie ze strony zainfekowanych Zombie i ludzi z wyczerpanymi pokładami zaufania do obcych powoduje, że sen staje się luksusem.
Nie chcę się tutaj rozwodzić nad katalogiem filmów survivalowych wartych obejrzenia, czy gier, w które warto zagrać. Nie zamierzam też szerzyć strachu, że grozi nam kataklizm, w wyniku którego ludzkość zacznie od przysłowiowego zera.
Chcę zwrócić uwagę czytelnika na pewną bardzo ciekawą ludzką cechę, którą jest rezyliencja i wsadzić kij w mrowisko. Dlaczego? Ponieważ wiele wskazuje na to, że ta ludzka cecha zaczyna u ludzi zanikać.
Rezyliencja pochodzi od łacińskiego słowa resilire, które znaczy „odbić się sprężyście” lub „odbić się z powrotem”. Polska Wikipedia podaje: „umiejętność lub proces dostosowywania się człowieka do zmieniających się warunków, adaptacja w stosunku do otoczenia, uodpornianie się, plastyczność umysłu, zdolność do odzyskiwania utraconych lub osłabionych sił i odporność na działanie szkodliwych czynników, zdolność do regeneracji po urazach psychicznych”.
Rezyliencja wynika z predyspozycji genetycznych i doświadczeń. Może być rozwijana. Sprzyja jej optymizm i wsparcie społeczne. W świecie psychologów i terapeutów to m.in. umiejętność zapobiegania skutkom stresu, ale także umiejętność rozwoju i dbania o swój dobrostan.
Upraszczając semantykę tego słowa, chodzi w nim o odporność na stres, rozwój w zmieniających się warunkach i dbanie o dobrostan. Nie można zatem postawić znaku równości pomiędzy rezyliencją a przetrwaniem, które często kojarzy się z Darwinem. Przetrwanie to zbyt słabe słowo pod względem informacji, które przekazuje.
Co nas nie zabije, to nas nie zabije
Kto z nas nie zna powiedzenia, że to co nas nie zabija, to nas wzmacnia? Autorem tego powiedzenia jest Fryderyk Nietzsche, wybitny niemiecki filozof. Rzecz w tym, że słowa Nietzschego nijak się mają do medycznych faktów, związanych z traumatycznymi przeżyciami. Co ciekawe, samo życie Nietzschego przeczy tezie stawianej jego słowami, ponieważ Nietzsche od dziecka cierpiał z powodu złego stanu zdrowia. Do tego stopnia, że w wieku 32 lat musiał zrezygnować z profesury, którą osiągnął 7 lat wcześniej. Być może, z jego perspektywy jakości zdrowia, choroby, które przechodził, w jego ocenie powinny go wykończyć, ale jego ciało nie dawało za wygraną. Mając na względzie jego filozofię życiową jestem w stanie zrozumieć nielogiczność jego tezy.
Pomijam zupełnie badania np. przeprowadzone przez zespół C. A. Fernandez z 2010 roku, które wykazały, że każda dodatkowa jednostka stresu zwiększa ryzyko wystąpienia zespołu stresu pourazowego PTSD lub poważnych zaburzeń depresyjnych MDD. Badanie pani Fernandez jest o tyle ciekawe, że zostało przeprowadzone na 1160 osobach, które przeżyły jedno z sześciu najsilniejszych trzęsień ziemi, które miały miejsce w Chile w 2011 roku.
Logika podpowiada, że przeżycie bardzo poważnego kryzysu życiowego i doświadczanie związanego z nim długotrwałego stresu może doprowadzić do trzech efektów:
- Czujemy się zdecydowanie gorzej niż przed kryzysem, co nie wynika z nierozwiązanego problemu, który związany był z sytuacją kryzysową. Problem może zostać rozwiązany, albo przestać mieć dla nas jakiekolwiek faktyczne znaczenie, ale nasze samopoczucie przypomina stan wegetacji, gdzie serce wciąż pompuje krew, ale wewnętrznie czujemy pustkę, stajemy się lękliwi i nieufni. Takie zaburzenie psychiczne, będące formą reakcji na skrajnie stresujące wydarzenie (traumę), które przekracza zdolności danej osoby do radzenia sobie i „adaptacji”, nazywamy zespołem stresu pourazowego PTSD. Działania wojenne, katastrofy, kataklizmy, wypadki komunikacyjne, bycie ofiarą napaści, gwałtu, molestowania, uprowadzenia, tortur, czy uwięzienia mogą być takim wydarzeniem w naszym życiu, które wywoła u nas zespół stresu pourazowego.
- Wracamy do stanu sprzed kryzysu. Przeżyliśmy (przetrwaliśmy) trudny czas i nie czujemy żadnych pozytywnych ani negatywnych zmian.
- Zyskujemy na kryzysie, funkcjonując lepiej niż przed nim. Posiadamy nowe umiejętności, zdobyliśmy nową wiedzę o sobie i odcinamy grubsze kupony niż te, które odcinaliśmy przed kryzysem.
To, jakim efektem zakończy się nasza kryzysowa sytuacja, w pewnym uproszczeniu zależy od dwóch składowych. Intensywności bodźców, którymi zostaniemy potraktowani oraz zasobów psychicznych, którymi dysponujemy.
Pracując z klientami, których muszę przygotować do trudnych kryzysowych sytuacji, uświadamiam ich, żeby poznali swoje zasoby związane z osobowością.
Niby każdy z nas siebie jakoś tam zna, ale jak przychodzi co do czego, to okazuje się, że ci, którzy mówili, że się do czegoś nie nadają, nadają się wręcz doskonale, a ci, którzy sądzili, że są wręcz predystynowani do walki, wymiękają.
W ramach zasobów – wedle pięcioczynnikowego modelu osobowości (The Big Five) – nasza osobowość to mix neurotyczności, ekstrawersji, otwartości na doświadczenia, ugodowości i sumienności. Każdy z tych czynników zawiera w sobie sześć składowych, co przekłada się na trzydzieści elementów obrazujących, czym w naszej osobowości dysponujemy.
Neurotyczność opisuje naszą emocjonalną stałość lub też jej brak. Skłonność do przeżywania negatywnych emocji takich jak strach, gniew, poczucie winy oraz podatność na stres psychologiczny zawiera się w zasobach neurotyczności. Ekstrawersja odnosi się do jakości i ilości interakcji społecznych oraz poziomu aktywności, potrzebnej energii, a także zdolności do doświadczania pozytywnych emocji. Niska neurotyczność oraz wysoka ekstrawersja opisują w pewnym uproszczeniu osobowość, która mało się stresuje, ale lubi, kiedy dużo się dzieje w jej życiu.
Otwartość na doświadczenie określa tendencję do pozytywnego wartościowania doświadczeń życiowych, tolerancję na nowość i ciekawość poznawczą. Ugodowość, stojąca w opozycji do antagonizmu, opisuje nasze nastawienie do innych ludzi. Sumienność opisuje stopień zorganizowania, wytrwałości i motywacji jednostki w działaniach zorientowanych na cel.
Gdzie w tym wszystkim znaleźć rezyliencję lub jak ktoś woli dziwne związki frazeologiczne, sprężystość emocjonalną? Badanie japońskiego profesora Atsushi Oshio z 2017 roku wskazuje na wysoką korelację rezyliencji z neurotycznością i najmniejszą korelację z ugodowością. Oznacza to, że osoby z tak zwaną niską neurotycznością są bardziej odporne psychicznie. Ugodowość jako cecha osobowości wydaje się mieć najmniejszy wpływ na rezyliencję.
To oczywiście uproszczona interpretacja badań, która prowadzi do osi, obrazującej naszą osobowość. Po jednej stronie osi znajdują się osoby zaradne w dostosowywaniu się do nowych sytuacji, które w potrzebie adaptacji są w stanie zmieniać swoje zachowania za pomocą wszechstronnego zestawu procedur poznawczych i społecznych i zazwyczaj szybko przystosowują się do zmian. Po drugiej stronie znajdują się osoby, które mają tendencję do bycia kruchymi psychicznie, wykazując małą elastyczność adaptacyjną. Gdy napotykają na nowe lub stresujące sytuacje mają trudności z odzyskaniem równowagi po przeżytym silnym stresie.
Miażdżyłeś kiedyś płatki śniegu?
Czy starsze pokolenia uwielbiają narzekać na młodych? Wojna pokoleń trwa od momentu, kiedy pierwsze drugie pokolenie weszło w konflikt z tym pierwszym pierwszym pokoleniem, co do systemu wartości. Innymi słowy, już starożytni przewidzieli, że następne pokolenia zniszczą kulturę i cywilizację.
Na rynku pracy funkcjonują trzy pokolenia. Celowo pomijam boomersów, ponieważ liczebnie stanowią margines zatrudnionych. Teraz, gdy millenialsi zestarzeli się, docierając do szczebla starszego menedżera, a generacja Z zasila tanią, młodą intelektualną siłę roboczą, pojawia się pytanie: dlaczego młodzi w dzisiejszych czasach nie znają wartości ciężkiej pracy? Dlaczego ciągle proszą o zbyt wiele? Dlaczego robią zbyt mało? Dlaczego nie szanują hierarchii? Dlaczego nie chcą płacić swojej kontrybucji do społeczeństwa? Dlaczego tak często mówią „lubię to”? Eksponując tatuaże na rękach, ciągle patrzą w swoje telefony i po cichu rzucają pracę, zamiast marnie ją znosić. Nawet związki zawodowe cierpią na takiej postawie młodych, ponieważ młodzi wolą zmienić pracodawcę, niż wdawać się z nim w wojnę o polepszenie swoich praw i warunków pracy.
Taka wygodna postawa nie jest niczym dziwnym na poziomie lokalnym, ponieważ na poziomie krajowym emigracja zarobkowa za lżejszym chlebem i bardziej zieloną trawą przewija się w wielu rozmowach młodych ludzi. Po co walczyć o swoje z boomersami i dziadersami, skoro można wyjechać lub chociaż zmienić pracodawcę?
Sam w latach 80., będąc nastolatkiem, byłem za oceanem. Sklepy pełne rzeczy, które wcześniej oglądałem tylko w przysyłanych w paczkach katalogach, były na wyciągnięcie mojej ręki. Ameryka! Do sklepów chodziłem jak do muzeum techniki. To był rok wprowadzenia ustawy Wilczka, której jeszcze wtedy nie znałem, ale podświadomie na nią czekałem.
Po długich wakacjach wróciłem do Polski i kilka lat później odnalazłem się w meandrach polskiej gospodarki.
Dopiero teraz rozumiem, że moje pozbawione wysokojakościowych dóbr materialnych dzieciństwo spowodowało, że cierpię na nieuleczalną biznesową chorobę materializmu, która dla mnie jest związana z przedsiębiorczością, a przede wszystkim ze sztuką sprzedaży.
Nie mam zielonego pojęcia, jak mogłoby wyglądać moje dorosłe życie, gdybym w dzieciństwie miał dostęp do wszystkiego i w każdej chwili mógł zakomunikować światu, jak się z tym czuję.
Najmłodsze pokolenie, które weszło na rynek pracy, tak zwane Zetki, przyzwyczajone jest do tego, że otacza je technologia. W moich czasach, kiedy miało się telefon w domu, to żeby z kimś innym przez telefon porozmawiać, ten ktoś musiał być również w domu. Kiedy go nie było pod tak zwanym telefonem, nie było takiej możliwości. Teraz wysyłamy wiadomość tekstową lub głosową i błędnie zakładamy, że adresat błyskawicznie się z nią zapoznaje. A social media dają możliwość komunikowania się z tysiącami osób naraz. Boli mnie ząb, a krąg internetowych znajomych śle wyrazy współczucia. Nie jestem z tym sam, ponieważ słowa pocieszenia płyną z całego świata. Już mi lepiej. Czy łagodzony ból zęba elektronicznymi emotikonami, wysłanymi od osób, których nigdy się nie widziało na oczy to zastępstwo dla stomatologa?
Młodzi ludzie, urodzeni z telefonem komórkowym w ręku i aplikacjami, które podpowiadają jak żyć, przekonani o własnej wyjątkowości przeceniają posiadane kompetencje i już „na starcie” dostają od życia w twarz.
Życie zakłada im więzy, których oni ani nie rozumieją, ani tym bardziej nie chcą. Są jak płatki śniegu. Każdy uważa, że jest wyjątkowy i niepowtarzalny, ale pod byle naciskiem topnieje. Oczekiwania społeczne i narzucone obowiązki przerażają już na samym początku dorosłości.
Technologia ułatwia wiele aspektów życia, a pokolenie Zetek jest przyzwyczajone do uzyskiwania natychmiastowej gratyfikacji lub odpowiedzi. Brak jednego lub drugiego to powód do smutku. A technologia oferuje możliwość ucieczki od świata rzeczywistego i przeżywania emocji, które chce się przeżywać. Emocje, które nam towarzyszą, trzeba zastąpić innymi. Jeśli social media pomogły z bólem zęba, to może poradzą coś na życiowy smuteczek?
Czy jest apka do otwierania słoików?
Odporność psychiczna nie jest najmocniejszą stroną młodego pokolenia. Rezygnacja z dopiero co podjętej pracy, czy niepojawianie się na spotkaniach rekrutacyjnych to zmora wielu specjalistów działów HR. A co z aktywnością i siłą fizyczną?
Zetki są rzekomo aktywniejsze fizycznie niż inne generacje, przynajmniej jeśli chodzi o liczbę pokonywanych kroków dziennie. Nie obywa się ta aktywność bez udziału technologii, ponieważ – jak pokazały badania wykonane przez firmę Withings, która oferuje tak zwane fitness trackery – dzięki grze w „Pokemon Go” generacja Zet wykonywała więcej kroków niż inni. Jak widać polowanie na potwory może być nową formą wuefu. Natomiast badania opublikowane w „Journal of Hand Therapy” z 2016 roku wskazują, że młodzi ludzie, przez to że spędzają więcej czasu na wysyłaniu wiadomości tekstowych i klikaniu, są słabsi.
Mężczyźni w wieku od 20 do 34 lat i kobiety w wieku 20 lat mają znacznie słabsze chwyty dłoni niż ich rówieśnicy testowani w 1985 roku. Ktoś zada pytanie, po co komu silny chwyt dłoni? Codzienne zadania, takie jak noszenie torebek z zakupami i podnoszenie garnków, mogą stać się trudniejsze na starość. Słaby chwyt również może być problemem dla niektórych młodych, ponieważ wciąż są zawody, w których niezwykle ważne jest dysponowanie odpowiednią siłą chwytu, np. straż pożarna, policja, czy niektóre zawody produkcyjne. Słoiki, nosze z chorymi, czy klucz do odkręcenia koła w samochodzie też mogą być takim wyzwaniem, któremu słaby chwyt dłoni nie podoła.
Co do aktywności sportowej, która kiedyś hartowała ducha też, nastąpiły zmiany. Rodzice Zetek doszli do wniosku, że dzieci należy wynagradzać za sam fakt uczestnictwa w zawodach sportowych, niż zwycięstwa. Większość dzieci nie wygra, więc rodzice wpadli na pomysł, żeby nagradzać swoje dzieci za sam udział. Czy pokój dziecka, wypełniony trofeami i dyplomami, które otrzymało, chociaż nigdy nie zdobyło żadnego mistrzostwa, budzi jakiś społeczny sprzeciw? Trudno się dziwić, że pojawiają się tego konsekwencje w przyszłości, ponieważ takie dziecko nie rozumie, że ktoś może być od niego lepszy, sprawniejszy fizycznie i może go pokonać w uczciwej walce o pierwsze miejsce. A Zetki zostały tak ukształtowane, że jakakolwiek krytyka, nawet najbardziej konstruktywna, wciąż jest dla nich destrukcyjna.
Czy fałszywe, a z pewnością płytkie relacje międzyludzkie, kultywowane na odległość w mediach społecznościowych, nie budują w młodych ludziach, bez względu na ich płeć, nieadekwatnego przekonania na własny temat o swojej wyjątkowości?
Faceci uciekli w świat wirtualnych wojen, gdzie mogą być komandosem w „Call of Duty”. W pierwszej kolejności technologia, Internet, gry komputerowe i dostępne porno uderzyły mocno w mężczyzn, wywołując kryzys męskości. Zanurzenie w tych alternatywnych sferach spowodowało spustoszenie w społecznym rozwoju młodych mężczyzn i ich zdolności do koncentracji.
Kobietom udało wybić się w świecie rzeczywistym, gdzie komunikacja i umiejętności społeczne są źródłem sukcesu. Nawet wydawałoby się, że zaczęły mieć nad facetami dużą przewagę. Mam jednak wrażenie, że z nastaniem nowej generacji kobiety również padły ofiarami technologii, stając się instagramowymi modelkami, gdzie każda wygrywa swój własny konkurs piękności.
Dla cyfrowego świata płeć już nie ma znaczenia. Każdy facet może być komandosem w „Call of Duty”, a każda kobieta może być jak najmodniejsza księżniczka. Warunek? Muszą mieć dostęp do Internetu.
Philip Zimbardo w książce „Gdzie ci mężczyźni?” tłumaczy, dlaczego w XXI wieku coraz mniej faceta w facecie. Z początkiem XXI wieku nadszedł kryzys męskości. Zmiany społeczno-gospodarcze sprawiły, że biologiczna przewaga mężczyzn nad kobietami – siła fizyczna i wielkość – przestały być atrybutami niezbędnymi do osiągnięcia sukcesu. Rambo i Rocky to relikty XX wieku. Atrybuty, które są dziś najcenniejsze to inteligencja społeczna, otwarta komunikacja, umiejętność siedzenia w miejscu i skupienia się.
Rambo się zestarzał, a młodzi mężczyźni padli ofiarą nowoczesnej technologii, porno, gier komputerowych i wirtualnej rzeczywistości. Pojawiła się cyfrowa alternatywa, która dla wielu ludzi jest o wiele mniej wymagająca i o wiele bardziej atrakcyjna niż interakcje społeczne w realnym świecie. Pytanie tylko, czy Zimbardo nie pomylił się co do tej jednej płci? Dlaczego nie postawił pytania: „Gdzie ta generacja?”, której towarzyszy poczucie lęku w rzeczywistym świecie i która ucieka do rzeczywistości wirtualnej? W mojej ocenie Zimbardo niczego nowego nie odkrywa. Wybiórczo opisuje stan faktyczny, odnosząc się tylko do jednej płci i dopasowuje swoje obserwacje do postawionej przez siebie tezy.
Kilka dekad wcześniej Theodore John Kaczynski, radykalny technofob i były profesor matematyki publikuje manifest anty-technologiczny, w którym pisze: „W wielu przypadkach nowa technologia zmienia społeczeństwo w taki sposób, że ludzie ostatecznie są ZMUSZENI do używania jej”.
Manifest Unabombera z 1995 roku zwraca uwagę, że rewolucja przemysłowa rozpoczęła szkodliwy proces naturalnej destrukcji wywołanej przez technologię, jednocześnie zmuszając ludzi do dostosowania się do maszyn, tworząc porządek społeczno-polityczny, który tłumi ludzką wolność i potencjał. Ted Kaczynski przez prawie 20 lat polował na ludzi nauki, wysyłając do nich bomby własnej konstrukcji. Łącznie podłożył 16 ładunków wybuchowych. Wszystkie jego ofiary łączyło jedno: praca w sferze nauki, techniki lub technologii. Odrzucił wygody współczesnego świata, żyjąc w prymitywnych warunkach, bez wody i prądu. Przypadek sprawił, że został złapany.
Psy szczekają, dziadersi narzekają na młode pokolenia, a technologiczna karawana idzie dalej. Czym to się skończy? Niczym, czego byśmy nie wiedzieli i nie byli w stanie przewidzieć. Technologiczne więzy już czekają. Chyba, że w wyniku jakiegoś kataklizmu zostaniemy pozbawieni na długi czas prądu. Wtedy treść złowieszczego manifestu Teda Kaczynskiego będzie można sparafrazować na nowo: „Przegraliśmy z nauką, ponieważ nie pogoniliśmy uczonych, i dlatego wróciliśmy do natury”. Zaczniemy wtedy wszystko od nowa dzięki rezyliencji.