Książka

Noam Chomsky: Siła i opinia

okładka książki Chomsky: Siła i opinia
Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 220 / (12) 2024

Kontrola myśli jest ważniejsza w krajach demokratycznych niż tam, gdzie władzę sprawują despoci lub junty wojskowe. Gdy państwo odstępuje od stosowania przemocy, musi wynaleźć inne metody, które sprawią, że ciemne masy będą się trzymać z dala od spraw publicznych.

Wydawnictwu Instytut Wydawniczy Książka i Prasa dziękujemy za udostępnienie fragmentu do publikacji. Zachęcamy do lektury całej książki.

Ogłupiałe stado i jego pasterze

W czasach współczesnych spostrzeżenie Hume’a pozostaje aktualne – z jednym istotnym uzupełnieniem: kontrola myśli jest ważniejsza w krajach wolnych i demokratycznych niż tam, gdzie władzę sprawują despoci lub junty wojskowe. Logika jest prosta. Despotyczna władza państwowa może uciekać się do przemocy, by trzymać wrogów wewnętrznych pod kontrolą. Gdy jednak państwo odstępuje od stosowania przemocy, musi wynaleźć inne metody zagwarantowania, że ciemne masy będą się trzymać z dala od spraw publicznych, do których nie powinny się wtrącać. Ta wyraźna cecha politycznej i intelektualnej kultury współczesnego świata jest warta bliższej analizy.

Problem przywoływania ludu do porządku, by „znał swoje miejsce”, ujawnił się z całą mocą w okresie, który niektórzy historycy nazywają „pierwszym w historii wielkim wybuchem myśli demokratycznej”. Chodzi o rewolucję w XVII-wiecznej Anglii. Wraz z przebudzeniem szerokich mas społecznych pojawiło się pytanie, jak powstrzymać to zagrożenie.

Tzw. poważani obywatele uważali wolnościowe idee radykalnych demokratów za skandaliczne. Demokraci żądali powszechnego dostępu do edukacji, gwarantowanej przez państwo opieki lekarskiej i demokratyzacji prawa, w którym jeden z nich widział lisa, a biedni byli jak gęsi: „lis skubie je z pierza, by wreszcie pożreć”. Rozwinęli swego rodzaju „teologię wyzwolenia”, która zdaniem jednego z krytyków „głosiła wśród ludu wywrotową doktrynę”, usiłowała „wciągnąć awanturnicze pospólstwo w najrozmaitsze układy (…) przeciw lordom, ziemiaństwu, duchownym, prawnikom, bogaczom i pokojowo usposobionym osobom” i miała sprawić, że lud „powstanie przeciwko najbardziej wartościowym obywatelom królestwa” (XVII-wieczny historyk Clement Walker).

Szczególnie groźni wydawali się wędrowni robotnicy i kaznodzieje wołający o wolność i demokrację, agitatorzy podburzający tłum i drukarze, których broszury kwestionowały władzę i jej tajemnice.

„Żadna forma rządów nie może istnieć bez właściwych sobie tajemnic”, których należy strzec przed ogółem, przestrzegał Walker: „Ignorancja i respekt, jaki z tej ignorancji płynie, to matka i ojciec obywatelskiego oddania i posłuszeństwa” – echo tej myśli powraca u Dostojewskiego w opowieści o wielkim inkwizytorze. Radykalni demokraci „rzucili wszystkie tajemnice i sekrety władzy (…) prostakom przed oczy jak perły przed wieprze” – pisał, a czyniąc to, „rozbudzili wśród ludu ciekawość i arogancję, tak że ten już nigdy nie odzyska dość pokory, by poddać się praworządnej władzy”. Robi się niebezpiecznie, niepokoił się inny komentator, „gdy lud pozna własną siłę”. Motłoch już nie chciał, by rządził nim król czy parlament, ale „ludzie tacy jak my, którzy znają nasze potrzeby”. Rozpowszechniane wśród ludowych mas ulotki głosiły: „Nie będzie dobrze na świecie, póki panowie i szlachta ze strachu przed nami stanowią prawa, które nas uciskają, i póki rządzą nami ci, którzy nie znają ludzkiej krzywdy”.

Tego rodzaju idee z oczywistych przyczyn napełniały „najbardziej wartościowych obywateli” grozą. Byli gotowi udzielić ludowi pewnych praw, ale w granicach rozsądku i pod warunkiem, że „kiedy mówimy o ludziach, nie mamy na myśli zdezorientowanych, rozwiązłych ludzkich mas”. Gdy demokratów pokonano, John Locke pisał, że „robotnikom i kupcom, prządkom i mleczarkom” trzeba mówić, co mają myśleć. „Większość musi wierzyć, bo nie dane jej jest wiedzieć”.

Podobnie jak John Milton i inni ówcześni liberałowie hołdował wolności słowa w bardzo ograniczonej formie. Jego konstytucja dla Karoliny surowo zabraniała „przemawiać na nabożnych zgromadzeniach w sposób zuchwały lub podżegać przeciwko rządowi, gubernatorom i sprawom wagi państwowej”. Konstytucja gwarantowała swobodę „spekulacji religijnej natury”, ale nie poglądów politycznych. „Locke nie zamierzał dopuścić, by zwykli ludzie wypowiadali się w sprawach publicznych” – pisał Leonard Levy. W dokumencie zapisano ponadto, że „surowo zabrania się wygłaszania jakichkolwiek komentarzy i interpretacji tyczących tej konstytucji, dowolnej jej części, prawa zwyczajowego lub stanowionego w stanie Karolina”. W 1694 r., argumentując przed obliczem angielskiego parlamentu za zniesieniem cenzury, Locke nie powoływał się na wolność słowa i myśli, a jedynie na względy praktyczne i szkody dla interesów kupieckich. Gdy zagrożenie demokracją minęło, a otumaniony wolnościowymi ideami motłoch rozpierzchł się, Anglia pozwoliła sobie na pewne odstępstwa od cenzury, ponieważ „ci, którzy kształtowali opinię publiczną (…) cenzurowali sami siebie. Nie trafiało do druku absolutnie nic, co mogłoby zagrozić posiadaczom majątku” – uważa Christopher Hill.

W sprawnie funkcjonującej demokracji państwowo-kapitalistycznej, jaką są Stany Zjednoczone, skrzętnie ukrywa się przed opinią publiczną wszystko, co mogłoby zagrozić interesom posiadaczy – niekiedy z zadziwiającą skutecznością.

Tego rodzaju idee odbijają się głośnym echem do dziś. Dotyczy to także surowej doktryny Locke’a, zabraniającej pospólstwu nawet dyskutowania o sprawach publicznych. Doktryna ta pozostaje naczelną zasadą współczesnych demokracji. Wdrażana jest dziś różnymi metodami, które mają chronić sekrety funkcjonowania państwa przed okiem opinii publicznej, takimi choćby jak utajnianie dokumentów pod (zwykle fałszywym) pretekstem bezpieczeństwa narodowego, tajne operacje służb specjalnych i inne sposoby pozwalające trzymać pospólstwo z dala od politycznej areny. Metody takie często przybierają na sile pod rządami etatystycznych reakcjonistów w stylu Ronalda Reagana i Margaret Thatcher. Te same idee określają zasadnicze zadania zawodowe i ramy odpowiedzialności społeczności intelektualnej, która ma za zadanie kształtować postrzeganie historii i aktualnego obrazu świata tak, by odpowiadało to interesom ludzi potężnych, a należycie otumaniona opinia publiczna znała swoje miejsce i swoje zadanie.

W latach 50. XVII w. zwolennicy sojuszu parlamentu i wojska przeciwko ludowi z łatwością potrafili wykazać, że motłochowi nie można ufać. Dowodziły tego nieustające ciągoty do monarchii i niechęć do oddania swoich spraw w ręce szlachty i wojska. Szlachta i wojsko stanowiły bowiem „prawdziwy lud”, chociaż ludowe masy w swym kołtuństwie uważały inaczej. Ludzkie masy to „bezrozumne mrowie”, „bestie w ludzkiej skórze”. Dla ich własnego dobra trzeba je trzymać w ryzach, podobnie jak wtedy, gdy „ktoś wbrew woli obłąkańca ratuje mu życie”. Skoro lud jest tak „zepsuty i zdeprawowany”, że „wynosi na stanowiska władzy i zaufania publicznego nikczemne i niegodne tego zaszczytu jednostki, sam pozbawia się samostanowienia w tym zakresie na rzecz ludzi prawych, choćby byli oni nieliczni”.

Ci nieliczni prawi ludzie mogą rekrutować się spośród ziemiaństwa czy przemysłowców, z partyjnej awangardy czy Komitetu Centralnego albo spośród intelektualistów nazywanych „ekspertami”, gdyż (parafrazując cenną myśl Henry’ego Kissingera) to oni artykułują „porozumienie elit”. To oni zarządzają korporacyjnymi imperiami, ideologicznymi instytucjami i politycznymi strukturami bądź służą im na rozmaitych szczeblach hierarchii. Mają być pasterzami ogłupiałego stada i utrzymywać bezrozumne ludzkie mrowie w niewidzialnych ryzach posłuszeństwa. Wszystko po to, by zatarasować pospólstwu drogę do zgubnej wolności i samostanowienia.

Zbliżony sposób myślenia kierował hiszpańskimi odkrywcami, gdy po „odkryciu Ameryki”, 500 lat temu, dokonali „największego ludobójstwa w historii ludzkości”, jak pisze Tzvetan Todorov. Ucisk i akty terroru usprawiedliwiali twierdzeniem, że rdzenni mieszkańcy „nie są zdolni rządzić sami sobą, tak samo jak nie są do tego zdolni ludzie opętani i dzikie zwierzęta, gdyż nawet ich strawa ani lepsza, ani bardziej pożywna od strawy dzikiej zwierzyny”, a ich głupota „przewyższa głupotę dzieci i szaleńców w innych krajach” (teolog Francisco de Vitoria, „jeden z filarów hiszpańskiego humanizmu XVI w.”). Interwencja jest więc uzasadniona „potrzebą egzekwowania praw opiekuńczych” – tak Todorov podsumowuje myśl de Vitorii.

Gdy wkrótce potem schedę po nich przejęli barbarzyńcy z Anglii, kontynuowali dzieło „poskramiania bestii w ludzkiej skórze”, jak wyraził się George Washington o tych, którzy stali na drodze postępu cywilizacji i których trzeba było zlikwidować dla ich własnego dobra. W ten sam sposób angielscy koloniści rozprawili się wcześniej z „dzikimi” Celtami, np. gdy książę Cumberland, znany jako „rzeźnik”, spustoszył Szkocję, by następnie kontynuować swoje dzieło w Ameryce Północnej.

150 lat później ich potomkowie oczyścili Amerykę Północną z rdzennej zarazy, ograniczywszy populację Indian amerykańskich z 10 milionów do 200 tys. (według najnowszych szacunków). Gdy zadanie to zostało wykonane, ruszyli cywilizować „dzikusów” na Filipinach. Hinduscy żołnierze, którym prezydent McKinley zlecił zadanie „nawrócenia ich na chrześcijaństwo” i „ulżenia ich doli”, oczyścili wyspy z setek tysięcy tych nieszczęsnych istot, przybliżając je tym samym do życia wiecznego. Oni także ratowali „istoty głuche na głos rozsądku” przed demoralizacją, „masakrując tubylców w iście angielskim stylu”, jak pisano o tej bolesnej konieczności w New York Timesie, dodając, że musimy się zadowolić „tą lichą chwałą, jaka leży w ich masowym uśmiercaniu, aż nauczą się szanować nasz oręż” po to, abyśmy później mogli zająć się „o wiele trudniejszym zadaniem wpojenia im respektu dla naszych zamiarów”.

I tak z grubsza toczyła się historia, w miarę jak plaga europejskiej cywilizacji dewastowała wielkie połacie świata.

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

(…)

Zgodnie z dominującym poglądem kontrola kilku wielkich koncernów nad całą siecią przekazu informacji nie umniejsza demokracji, a wręcz przeciwnie: stanowi jej sedno.

Edward Bernays, ojciec public relations, twierdził, że „wolność przekonywania i sugerowania” jest samą „esencją procesu demokratycznego”. Nazwał to „inżynierią zgody”. A jeśli wolność przekonywania jest skoncentrowana w rękach nielicznych, to trzeba zdać sobie sprawę, że wynika to z samej natury wolnego społeczeństwa.

Bernays wyraził to fundamentalne założenie w podręczniku public relations wydanym w 1928 r.: „Świadoma i inteligentna manipulacja nawykami i opiniami mas jest ważnym elementem demokratycznego społeczeństwa. Inteligentna mniejszość musi posługiwać się narzędziem propagandy w sposób ciągły i systematyczny”. Amerykańskie kręgi biznesowe, które nie tylko dzierżą potężną i przemożną władzę, ale mają też silnie rozwiniętą świadomość klasową, potrafiły zrobić z tej lekcji użytek. Na Bernaysa i jego stosunek do propagandy powoływał się Thomas McCann, szef działu public relations w firmie United Fruit Company; na jej zlecenie sam Bernays sporządzał analizy materiałów wywiadowczych podczas przygotowań do obalenia demokracji w Gwatemali w 1954 r. Ostatecznie był to kolejny triumf propagandy biznesu, osiągnięty przy gorliwym współudziale mediów.

Inteligentna mniejszość rozumie od dawna, że na takiej perswazji polega ich rola. Walter Lippmann pisał, że „urabianie przyzwolenia” staje się „świadomą sztuką i stałym organem demokratycznie wybranego rządu”. Nazywał to „rewolucją” w „praktykowaniu demokracji”. Jego zdaniem to naturalna konsekwencja faktu, że opinii publicznej nie można ufać: „Pod nieobecność instytucji oświatowych i innych, które interpretowałyby otaczający świat na tyle przekonująco, by wyraźnie wskazać, gdzie kończą się polityczne realia, a zaczynają subiektywne poglądy, opinia publiczna traci z pola widzenia interes wspólny. Dlatego musi nią kierować klasa specjalistów, których osobisty interes nie ogranicza się do najbliższego otoczenia” i którzy dzięki temu są w stanie dostrzegać „realia”. Owi specjaliści to właśnie „najbardziej wartościowi obywatele” – jedyni zdolni zarządzać społeczeństwem i gospodarką.

Wynika z tego, wyjaśnia dalej Lippmann, że trzeba jasno rozróżnić dwie role w życiu politycznym. Pierwsza to rola przypisana klasie specjalistów, „insiderów”, „ludzi odpowiedzialnych”, którzy dysponują rzetelną informacją i znajomością rzeczy. Ci powinni przechodzić specjalną ścieżkę kształcenia, prowadzącą do urzędów publicznych, i opanować kryteria rozwiązywania problemów społecznych: „W takim stopniu, w jakim kryteria te można precyzyjnie i obiektywnie sformułować, wyłania się korelacja między decyzjami politycznymi” – które pozostają wyłączną domeną klasy specjalistów – „a interesami zwykłych ludzi”. Owe „osoby publiczne” mają ponadto być „liderami opinii” i brać odpowiedzialność za „kształtowanie zdrowej opinii publicznej”. Ich zadaniem jest „inicjować, administrować i rozstrzygać”. Należy im się ochrona przed zakusami „wścibskich ignorantów”, czyli ogółu społeczeństwa, które nie jest w stanie „objąć umysłem istoty problemu”. Stosownym kryterium oceny władzy jest jej zdolność do zaspokojenia materialnych i kulturalnych potrzeb, a nie to, czy „współgra z subiektywnymi osądami, jakie w danej chwili pojawiają się w ludzkich umysłach”. Opanowawszy kryteria podejmowania decyzji politycznych, ta klasa specjalistów, odgrodzona od wścibskiego ogółu, będzie służyć sprawom publicznym – czyli temu, co w naukach społecznych i publicystyce politycznej nazywa się mętnie „interesem narodowym”.

Druga rola to „zadanie przynależne społeczeństwu”, o wiele skromniejsze. Zadaniem opinii publicznej nie jest, stwierdza Lippmann, „merytoryczny osąd”, prowadzenie analiz ani proponowanie rozwiązań, a jedynie okazjonalne „oddanie swej siły do dyspozycji” tej czy innej grupy „ludzi odpowiedzialnych”. Opinia publiczna „nie rozumuje, nie bada, nie wynajduje, nie przekonuje, nie zawiera układów i nie rozstrzyga”. Opinia publiczna „działa jedynie poprzez wyrażenie swojego poparcia dla kogoś, kto ma moc realnego działania” i dopiero wtedy, gdy ów ktoś poddał daną kwestię trzeźwej i bezstronnej analizie. Właśnie dlatego „lud musi znać swoje miejsce”. Hałaśliwe, ogłupiałe stado, tratujące wszystko na swej drodze, „ma swoją funkcję”: ma być „zainteresowaną publicznością”, ale nie uczestnikiem wydarzeń. Uczestnictwo przysługuje tylko „ludziom odpowiedzialnym”.

Koncepcje te, przedstawiane przez wydawców Lippmanna jako postępowa „filozofia polityczna demokracji liberalnej”, jednoznacznie przypominają leninowską koncepcję partyjnej awangardy, która prowadzi masy ku lepszemu życiu, jakiego same nie są w stanie wymyślić ani zbudować. I rzeczywiście, przejście od jednej pozycji do drugiej – od leninowskiego entuzjazmu do „celebrowania Ameryki” – okazywało się całkiem łatwe. Nic w tym dziwnego, bowiem u źródła doktryny te są bliźniaczo podobne. Najistotniejsza różnica między nimi leży w ocenie perspektyw przejęcia władzy: przez instrumentalne wykorzystanie masowego ruchu społecznego czy przez służenie obecnym panom.

Za propozycjami Lippmanna i jemu podobnych stoi niewypowiedziane, ale wyraźne założenie: nowa klasa specjalistów zyskuje możność kierowania sprawami publicznymi w zamian za podporządkowanie się prawdziwym ośrodkom władzy – co w naszym społeczeństwie oznacza: dominującym interesom biznesu.

Ten zasadniczy fakt przykrywa zwykle samouwielbienie wyborczych zwycięzców.

Poglądy Lippmanna ukształtowały się zaraz po I wojnie światowej, gdy przedstawiciele liberalnej inteligencji z dumą obnosili swój cenny wkład w charakterze „wiernych i pomocnych interpretatorów jednego z największych przedsięwzięć, jakich podjął się amerykański prezydent” (New Republic). Rzeczone przedsięwzięcie polegało na tym, że Woodrow Wilson, który wygrał wybory z mandatem doprowadzenia do „pokoju bez zwycięstwa”, zinterpretował to jako okazję do zwycięstwa bez pokoju. Dokonał tego z wydatną pomocą liberalnych intelektualistów, którzy już po fakcie chełpili się tym, jak za pomocą rozmaitych technik propagandy zdołali „narzucić swoją wolę już to niechętnej, już to zobojętniałej większości”. Często nieświadomie, owi intelektualiści byli jedynie narzędziami w ręku brytyjskiego Ministerstwa Informacji, którego niepisaną misją było „kierowanie opiniami większości ludzi na świecie”.

15 lat później wpływowy politolog Harold Lasswell wyjaśniał w Encyklopedii nauk społecznych, że gdy elitom brak siły koniecznej do wymuszenia posłuszeństwa, społeczni menedżerowie muszą sięgnąć po „zupełnie nową technikę kontroli, w której wiodącą rolę odgrywa propaganda”. Dodał przy tym konwencjonalne uzasadnienie: musimy przyjąć do wiadomości „ignorancję i ciasnotę umysłową (…) mas ludowych”. Nie wolno nam ulegać „demokratycznym dogmatom o tym, jakoby ludzie sami najlepiej umieli ocenić, co leży w ich interesie”. A skoro tego nie umieją, trzeba nimi sterować dla ich własnego dobra. Tą samą zasadą kieruje się biznes. Inni rozwinęli podobne koncepcje i zastosowali je w praktyce w instytucjach ideologicznych: szkołach, uniwersytetach, popularnych mediach, elitarnych periodykach itd. Jakiekolwiek wyzwanie rzucone tym ideom budzi niepokój, a niekiedy wściekłość – jak w latach 60., gdy nieposłuszni władzy studenci zaczęli zadawać zbyt wiele kłopotliwych pytań i szukać odpowiedzi poza granicami, jakie dla nich nakreślono. Rzekome zagrożenie, w obliczu którego trzeba stanąć na szańcach i odeprzeć szturm barbarzyńców, tak często dziś przywoływane, to groteskowy humbug, nic więcej.

Pojawienie się doktryn Lippmanna, Lasswella i im podobnych jest zupełnie naturalne w każdym społeczeństwie, w którym władza jest silnie skoncentrowana, ale istnieją formalne mechanizmy, które teoretycznie pozwalają zwykłym ludziom mieć pewien wpływ na swój los. Takie niedopatrzenie trzeba, rzecz jasna, wyeliminować.

Najdoskonalsze techniki urabiania przyzwolenia rozwinęły się w Stanach Zjednoczonych, ponieważ władza biznesu osiągnęła tu wyższy poziom zaawansowania niż w krajach sojuszniczych, a jednocześnie pod wieloma istotnymi względami istnieje tu szerszy zakres wolności, co czyni prymitywne i bezrozumne masy jeszcze groźniejszymi.

Jednak podobnie jak w przeszłości, te same niepokoje nasilają się w Europie. Wzmaga je fakt, że ewolucja europejskich odmian kapitalizmu państwowego nie zaszła tak daleko jak w USA w eliminacji związków zawodowych i innych utrudnień dla rządów „najbardziej wartościowych obywateli” i nadal istnieją partie polityczne, które nie są tylko frakcjami jednej partii biznesu. Elementarny i powszechnie uświadomiony problem polega na tym, że gdy państwo traci możność kontrolowania mas środkami przymusu, kręgi uprzywilejowane muszą znaleźć inne sposoby zabezpieczenia areny publicznej przed wtargnięciem pospólstwa. A mało liczące się kraje muszą podlegać tym samym zasadom, co mało liczący się ludzie. Pokojowo nastawieni liberałowie utrzymują, że inne kraje powinny być wolne i niepodległe; nie na tyle jednak, by pozwolić im na politykę, którą uważamy za nieracjonalną lub sprzeczną z naszymi interesami – to pogląd zbliżony do dominującego rozumienia demokracji jako mechanizmu kontroli społecznej.

Prawidłowo działający system indoktrynacji musi sprostać rozmaitym zadaniom. Niektóre z nich wymagają pewnej subtelności. Indoktrynacja nakierowana jest przede wszystkim na prymitywne i bezrozumne masy. Muszą one pozostać prymitywne i bezrozumne, więc odwraca się ich uwagę emocjonalnie sugestywnymi uproszczeniami, marginalizuje się je i izoluje. Najlepiej byłoby, gdyby każdy człowiek siedział sam przed telewizorem i oglądał relacje sportowe, telenowele lub komedie; by nie istniały żadne struktury organizacyjne pozwalające jednostkom o ograniczonych zasobach formułować poglądy w konfrontacji z innymi ludźmi, artykułować krytykę i tworzyć programy pozytywne, a następnie aktywnie je realizować. Jednostkom można co najwyżej pozwolić, a nawet zachęcać je, by w drodze wyborów okresowo ratyfikowały decyzje podjęte przez lepszych od nich ludzi. Pospólstwo jest właściwym adresatem mass mediów i systemu edukacji publicznej, które przyuczają je do posłuszeństwa i szkolą w zakresie niezbędnych umiejętności, takich jak recytowanie patriotycznych sloganów w stosownych chwilach.

Aby uległość stała się cechą trwałą, trzeba ją umacniać w każdej sferze. Masy społeczne mają być obserwatorami, nie uczestnikami; mają konsumować ideologię tak samo jak konsumują produkty.

Eduardo Galeano pisze, że „większość ludzi skazana jest na konsumowanie fantazji. Biednym sprzedaje się iluzję bogactwa; ciemiężonym – iluzję wolności; pokonanym – iluzję zwycięstwa, a słabym – sny o potędze”. To program minimum.

(…)

Kryterium pragmatyczne

Trzeba mieć świadomość, jak głęboko w tłumienie wolności i demokracji, w razie potrzeby z użyciem przemocy, jest zaangażowana opinia publiczna Zachodu. Aby zrozumieć własną kulturę, musimy dostrzec, że w całym spektrum politycznym istnieje wyraźne, jawne i pryncypialne poparcie dla terroru. Przytaczanie myśli Jeane Kirkpatrick, George’a Willa i innych przedstawicieli konserwatywnej prawicy jest w tym miejscu zbędne. Jednak to samo nastawienie jest obecne na „wpływowej lewicy” (by użyć sformułowania redaktora Foreign Policy Charlesa Williama Maynesa, zaczerpniętego z jego peanu pochwalnego dla amerykańskiej „krucjaty szerzenia demokracji”).

Oto co mówi komentator polityczny Michael Kinsley, reprezentujący „lewicę” w telewizyjnych i prasowych debatach. Kiedy Departament Stanu potwierdził wsparcie Stanów Zjednoczonych dla ataków terrorystycznych na spółdzielnie rolnicze w Nikaragui, Kinsley napisał, że nie należy potępiać tej polityki zbyt pospiesznie. Przyznał, że takie międzynarodowe akcje terrorystyczne „przysparzają wielu cierpień ludności cywilnej”. Jeśli jednak w efekcie tych działań uda się „podkopać morale i zaufanie do rządu”, wówczas mogą one okazać się „w pełni uzasadnione”. Polityka taka jest „racjonalna”, o ile „analiza kosztów i strat” wykaże, że „wydatek cierpienia i przelanej krwi” zwróci się w postaci „demokracji” (w konwencjonalnym, omówionym wcześniej sensie tego słowa).

Jako rzecznik lewicowego establishmentu Kinsley uważa, że terror musi spełniać kryterium pragmatyczne: nie wolno stosować przemocy dla niej samej – tylko dlatego, że sprawia nam to przyjemność. Na taką koncepcję przemocy z ludzką twarzą skwapliwie przystałby Saddam Husajn, Abu Nidal i porywacze z Hezbollahu, którzy najpewniej zgadzają się, że terror nie jest potrzebny, o ile nie przyczynia się do realizacji założonych celów. Te fakty pomagają umiejscowić stanowisko oświeconego Zachodu w spektrum opinii międzynarodowej.

Racjonalne usprawiedliwianie terroru nie jest ani trochę niezwykłe i dlatego nie prowokuje żadnej reakcji poważanych kręgów. Z tej samej przyczyny liberalno-lewicowi komentatorzy i ich czytelnicy nie odezwali się słowem, gdy dwutygodnik The New Republic, powszechnie uznawany za wzór cnót amerykańskiego liberalizmu, zaleca udzielenie pomocy wojskowej „latynoskim faszystom (…) niezależnie od liczby ofiar, jakie to pociągnie”, ponieważ „Ameryka ma ważniejsze priorytety niż prawa człowieka w Salwadorze”.

Uznanie dla „zbawiennej skuteczności” terroru (jak wyraził się prezydent John Quincy Adams) jest stałym elementem oświeconej myśli Zachodu. Na nim właśnie zasadzała się kampania propagandowa rozpętana wobec fali międzynarodowego terroryzmu w latach 80. To oczywiste, że akty terroru przeciwko nam i naszym sojusznikom spotykają się z potępieniem jako powrót do ery barbarzyństwa. Ale terror znacznie bardziej brutalny, którego sprawcami jesteśmy my i wykonawcy naszej woli, uważamy za konstruktywny, a w najgorszym razie za nieistotny, o ile spełnia kryterium pragmatyczne. Nawet potężna kampania terroru, jaką administracja prezydenta Kennedy’ego rozpętała przeciwko Kubie, i której brutalność znacznie przewyższała wszelkie przewiny naszych oficjalnie wyznaczonych wrogów, praktycznie nie istnieje w akceptowanym dyskursie akademickim ani w mediach głównego nurtu. W kanonicznym i szeroko respektowanym studium międzynarodowego terroryzmu Walter Laqueur insynuacjami i bez cienia dowodu zalicza Kubę do sponsorów zbrodni, za to międzynarodowemu terroryzmowi wymierzonemu w Kubę nie poświęca ani słowa; w rzeczywistości Kuba zalicza się do społeczeństw „wolnych od terroryzmu”.

Przewodnia zasada jest prosta i jasna: akty terroru popełniane przez nich są godne potępienia; wystarczy najlichsza poszlaka, aby je napiętnować i wziąć odwet na przypadkowej ludności cywilnej. Terror popełniany przez nas, choćby znacznie bardziej bezwzględny, to tylko element polityki zagranicznej państwa i nie ma dla niego miejsca w debacie o problemach współczesności. Przedstawiona wcześniej doktryna pozwala to bez trudu zrozumieć.

Według tych samych kryteriów osądza się najkrwawsze masakry: popełnione przez nich są zbrodniami; popełnione przez nas są umiejętnie prowadzoną polityką lub błędem popełnionym w dobrej wierze.

Prowadząc dekadę temu badania nad amerykańską władzą i ideologią, Edward Herman i ja przeanalizowaliśmy liczne przykłady dwóch rodzajów masakr. Jedne masakry są „nieszkodliwe i konstruktywne”, akceptowalne lub nawet sprzyjające interesom dominujących sił; inne z kolei są „nikczemne”, a dopuszczają się ich nasi oficjalni wrogowie. Oficjalna reakcja na masakry tych dwóch rodzajów jest analogiczna do reakcji na akty terroru. Te pierwsze się bagatelizuje, zaprzecza się im, a niekiedy nawet się im przyklaskuje. Te drugie pociągają za sobą fale oburzenia, a często także całe kampanie dezinformacji i fałszu, jeśli materiały dowodowe wydają się za słabe, by odpowiadały wymogom doktryny.

Polityczne narzędzia, takie jak wywołanie masowego głodu, zawsze uważano za w pełni zasadne, o ile spełniały kryterium pragmatyczne. Jako dyrektor programu pomocy humanitarnej dla głodujących w Europie po II wojnie światowej Herbert Hoover doradzał prezydentowi Wilsonowi, że „cienki strumyk dostaw żywności” zagwarantuje utrzymanie się przy władzy elementów antybolszewickich. Gdy mu doniesiono, że austriacki ruch robotniczy planuje wielką manifestację pierwszomajową, Hoover wydał ostrzeżenie, że każdy taki akt zagrozi odcięciem miasta od zaopatrzenia w żywność. Dostaw żywności pozbawiono Węgry pod przywództwem komunisty Béli Kuna, obiecując jednocześnie, że zostaną wznowione, gdy władzę w kraju obejmie taki rząd, jaki Stany Zjednoczone będą skłonne zaakceptować. W obliczu tej ekonomicznej blokady i zagrożenia militarnego ze strony Rumunii Kun oddał władzę i uciekł do Moskwy. Rumuńskie wojsko, wspierane przez siły brytyjskie i francuskie, połączyło siły z węgierskimi kontrrewolucjonistami, by zaaplikować dawkę „białego” terroru i zainstalować prawicową dyktaturę admirała Horthy’ego. Ten we współpracy z Hitlerem dokończył rzeź bolszewickich hord. Widmo śmierci głodowej pomogło także kupić przełomowe wybory z 1948 r. we Włoszech, a w 1990 r. przekształcić Nikaraguę w państwo klienckie Stanów Zjednoczonych.

Decydującą rolę kryterium pragmatycznego łatwo dostrzec, przyglądając się debacie na temat Ameryki Środkowej w latach 80. Wydarzenia w Gwatemali nie wywołały oburzenia, bo masowa rzeź i represje okazywały się skuteczne. Z początku pewnych trudności nastręczał tamtejszy Kościół, ale – jak pisze Kenneth Freed w Los Angeles Times – „zamordowanie przez wojsko 14 księży i setek świeckich pracowników kościelnych odwiodło Kościół od popierania lewicowych postulatów, takich jak podwyżki płac i zaprzestanie wyzysku rdzennej ludności indiańskiej”. Skutecznie zastraszony Kościół „zamilkł niemal całkowicie” po tym wydarzeniu. Wówczas „zaprzestano fizycznego zastraszania”, bo kryterium pragmatyczne zostało zaspokojone. Terror nasilił się ponownie, gdy Stany Zjednoczone postanowiły zaprowadzić w kraju „demokrację”. Jak zauważa pewien europejski dyplomata, „ofiarami padają przede wszystkim ludzie, którzy swymi przekonaniami lub działaniami pomagają innym wyzwolić się z ograniczeń narzuconych im przez tych, którzy ustanawiają porządek polityczny lub ekonomiczny” – będzie to np. „lekarz, który leczy dzieci ubogich rodziców”, a przez to „narusza właściwy porządek rzeczy”. Siły bezpieczeństwa i szwadrony śmierci w tej „raczkującej demokracji” kontrolowały sytuację, zatem USA nie widziały powodu do niepokoju i takiego niepokoju praktycznie nie wyrażały.

Przez całą ponurą dekadę brutalnych represji liberalni humaniści lubili uchodzić za krytyków środkowoamerykańskiego terroru państwowego, wspieranego amerykańską przemocą. To jednak tylko pozory, czego dowodzi oczekiwanie, niemal jednomyślne w poważnych kręgach, że w Nikaragui należy przywrócić właściwy jej „model środkowoamerykański” (z nieodłącznymi szwadronami śmierci), a USA i ich zbrodnicze państwa klienckie muszą narzucić zbłąkanym sandinistom „właściwe dla regionu standardy”, znane z Salwadoru i Gwatemali.

Widzimy już, że Hume’a koncepcję władzy należy doprecyzować. To prawda: kiedy brak środków siłowych, a standardowe represje nie wystarczają, zachodzi konieczność urabiania przyzwolenia. Ludność zachodnich państw demokratycznych – a przynajmniej ta jej część, która potrafi się bronić – jest nietykalna. Wszystkich innych można bez skrupułów poddawać wszelkim represjom, a w krajach Trzeciego Świata uzasadnione jest także stosowanie masowych kampanii terroru, choć liberalne sumienie podpowiada w tym przypadku, że działania takie muszą być skuteczne. Mąż stanu – w odróżnieniu od przywiązanego do swej ideologii fanatyka – rozumie, że przemoc należy stosować w sposób umiarkowany i rozważny oraz w takiej tylko dawce, która pozwoli osiągnąć zamierzony cel.

okładka książki Chomsky: Siła i opinia

Noam Chomsky, Siła i opinia, Instytut Wydawniczy Książka i Prasa, 2018

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 220 / (12) 2024

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Społeczeństwo i kultura

Być może zainteresują Cię również: