Analiza , Książka

Propaganda: koniec wspólnego świata

książka Morelli Podstawowe zasady propagandy wojennej

Tylko dzięki znakomitej propagandzie udało się
Przekonać miliony,
Że rozbudowa sił zbrojnych jest dziełem pokoju (…)
Im więcej w naszym kraju jest propagandy
Tym mniej jest wszystkiego innego.

Bertolt Brecht [1]

Zwykłym ludziom wojna nie oferuje niczego dobrego. Wszystko czego na niej doświadczą to ból, cierpienie i nędza. Stracą bliskich, domy, z pewnością ich życie ulegnie ogólnej degradacji w stopniu, który najczęściej trudno sobie wyobrazić w czasach pokoju. Dlatego większość z nich najczęściej uważa, że jest to najgorsze, co może się w ogóle przytrafić. Jak to się więc dzieje, że w momencie zamętu i podniesionych napięć ludzie zaczynają gremialnie wojnę popierać albo przynajmniej tracą ochotę i energię, aby się jej przeciwstawić? Jak to się dzieje, że choć nikt rozsądny nie chce wojny, wciąż wybuchają nowe?

Na to pytanie odpowiedź jest i prosta, i nieprosta. Prosta, bo wiadomo, że lud do wojny skłania propaganda, którą rządy i ich instytucje uruchamiają wtedy, gdy z sobie znanych powodów do wojny przystępują lub chcą przystąpić. Tajemnicze jest raczej to, czemu działa to za każdym razem z tak przerażającą skutecznością. Dlaczego tej lekcji żadna zbiorowość ludzka nie potrafi odrobić raz na zawsze i zaszczepić się na wirus wojennej gorączki. Dziś, gdy za wschodnią granicą toczy się wojna, trudno uniknąć wrażenia, że większość polskiej opinii publicznej najchętniej przeniosłaby ją i do nas. Obserwowanie tego wojennego wzmożenia w wypowiedziach polityków, komentarzach dziennikarzy i ekspertów, na profilach mediów społecznościowych, a nawet na murach budynków i przydrożnych bilbordach może przyprawić czasem o zawrót głowy. Już jesteśmy w środku, już idziemy ku przepaści przekonani – jak zawsze – że świeci tam słońce zwycięstwa.

Żeby zgłębić tajemniczą skuteczność wojennej propagandy, trzeba więc przyjrzeć się jej podstawowym zasadom, prześledzić szczegółowe mechanizmy, za pomocą których zatruwa ona myślenie jednostek i grup. Dobrym oparciem w tym ćwiczeniu będzie wielokrotnie przywoływana w tym kontekście i systematycznie wznawiana książka Anne Morelli „Podstawowe zasady propagandy wojennej” (Principes élémentaires de propagande de guerre) opublikowana po raz pierwszy w 2001 roku. Belgijska historyczka formułuje w niej dziesięć podstawowych chwytów retorycznych, które przydają się rządzącym do tego, aby „sprzedać” obywatelom określoną wizję świata. Za pomocą prostych historycznych przykładów autorka ilustruje kolejne techniki pokazując przy tym, że propaganda wojenna nie ma barw narodowych ani ograniczeń kulturowych – występuje mniej więcej wszędzie w podobnej formie.

Zanim przejdę do omówienia kolejnych opisanych przez Morelli zasad, chciałbym sformułować własną meta-zasadę albo zasadę zerową.

Chodzi o niepisaną formułę, którą propaganda wypowiada zanim będzie próbować nakłonić nas do jakiejkolwiek konkretnej rzeczy. Brzmi ona według mnie: U nas nie ma propagandy.

Z oczywistych względów dobrze jest tu podać przykład trwającego konfliktu w Ukrainie. Jeszcze przed 24 lutego 2022 w polskich mediach wrzało od ostrzeżeń przed zbliżającą się nawałą rosyjskiej propagandy, która miała uprzedzić inwazję militarną. Tego rodzaju sygnały same w sobie miały oczywiście wymiar propagandowy i należało je czytać jako zapowiedź uruchomienia „naszej” propagandy wojennej. Na przykład przeprowadzone niedawno na Uniwersytecie w Adelajdzie badania działalności internetowych armii botów w trakcie toczącego się konfliktu, pokazały zdecydowaną przewagę zautomatyzowanych postów po stronie proukraińskiej.  Utrwalenie w społeczeństwie przekonania, że propaganda jest zawsze „obca”, „cudza” i że należy tylko do wroga jest właśnie pierwszym zadaniem propagandy. I od sukcesu tego kroku należy powodzenie wszystkich kolejnych. Pierwsza wymieniona przez Anne Morelli zasada wojennej propagandy brzmi:

My nie chcemy wojny

Wszystkie strony nowoczesnych konfliktów przystępują do nich przekonując, że robią to wbrew własnej woli i pod przymusem, od którego nie były w stanie uwolnić się innymi środkami. Nawet Hitler i Ribbentrop w 1939 roku deklarowali, że do wojny zmuszają ich prowokacje Polaków [2]. Jako że książka Morelli powstała w bezpośrednim następstwie bombardowania Jugosławii przez NATO w 1999 roku, historyczka podaje również jak kraje sojuszu zarzekały się wówczas, że robią to pod przymusem konieczności. Więcej – bombardują kraj w imię pokoju. Ten schemat powtarzał się w kolejnych „interwencjach militarnych” Zachodu w Afganistanie, Iraku, Libii czy Syrii. Podobnie jest w Ukrainie, gdzie wszystkie strony opowiadają się za pokojem, którego jednak za żadne skarby nie chcą wynegocjować.

Druga zasada: Tylko druga strona jest odpowiedzialna za wojnę

To logiczna konsekwencja zasady pierwszej. Każdy obóz przedstawia swój udział w wojnie jako odpowiedź na agresję ze strony przeciwnika, jako obronę konieczną. Dotyczy to nawet sytuacji, w której mamy do czynienia z „wojną prewencyjną” czyli uderzeniem uprzedzającym konflikt na większą skalę albo atak nieprzyjaciela. Mówiąc inaczej uzasadnia się własną faktyczną agresję przez mniej lub bardziej hipotetyczną agresję cudzą. Co więcej, ten przyszły, potencjalny atak trzeba przedstawić jako zagrożenie tak wielkie, żeby przysłoniło ono odpowiedzialność za dokonaną właśnie decyzję o ataku. Według propagandowego przekazu zawsze angażujemy się w walkę przeciwko radykalnemu złu.

W epoce zimnej wojny amerykańska debata publiczna kreowała nieustannie poczucie zagrożenia „osaczeniem” przez wroga, którego trzeba było cały czas powstrzymywać (słynna doktryna containment) wszędzie, gdzie tylko pojawiały się jego ślady. Stąd brutalne interwencje militarne albo zamachy stanu w krajach globalnego Południa przedstawiano jako de facto walkę z rosnącą potęgą komunizmu radzieckiego. Gdy tylko upadł ZSRR jego miejsce natychmiast trzeba było wypełnić nową figurą permanentnego zagrożenia. Międzynarodowy terroryzm był świetnym kandydatem na niewidzialnego wroga, a publikacje w rodzaju „Zderzenia cywilizacji” Samuela Huntingtona przygotowały grunt pod to, aby przeżywać rzeczywistość jako wielki konflikt niemożliwych do pogodzenia sił, którego stawką jest przyszłość całego świata.

Konsekwencją działania tej zasady jest konieczność nieustannego zaburzania proporcji wydarzeń i czynienia każdego lokalnego konfliktu wydarzeniem na skalę globalną. Jak przypomina Morelli inwazja Iraku na Kuwejt w 1990 roku była prezentowana jako „wyzwanie dla społeczności międzynarodowej” czyli coś, co powinno postawić na baczność również kraje, które nie mają w tym miejscu żadnych interesów.

Propaganda wojenna nie znosi jednak neutralności, o czym przekonujemy się wyraźnie dziś, gdy wojna w Ukrainie funkcjonuje jako batalia o całą Europę, a nawet przyszłość świata.

Nawet jeśli w tym wypadku rzeczywiście ważą się losy porządku międzynarodowego – choć niekoniecznie z powodów popularyzowanych przez rodzime media głównego nurtu – charakterystyczne jest ciągłe powoływanie się polityków amerykańskich i europejskich na „świat”, który rzekomo w całości stanął po stronie Ukrainy i potępił agresję Rosji. Prawda jest jednak zupełnie inna, a ów „świat” obejmuje faktycznie 13% globalnej populacji zamieszkałej w USA, Kanadzie, Europie i kilku krajach sojuszniczych. Cała reszta jest w tym konflikcie neutralna albo w jakiś sposób popiera Rosję. Odpowiedź na pytanie, dlaczego tak jest wymagałoby osobnego tekstu.

Warto przy okazji zauważyć też, że w tej wojnie wszyscy oficjalnie się bronią. Rosja broni się przed zagrożeniem ekspansją NATO; Europa broni się przed inwazją na swoje terytorium przez imperialną Rosję odbudowującą ZSRR; Ukraina broni własnej niepodległości, a nawet egzystencji, natomiast USA broni świata wartości przed autorytaryzmem. W każdej z tych narracji znaleźć można szczyptę propagandowego dyskursu, choć nie oznacza to oczywiście, że są one wobec siebie komplementarne. Analizując jednak uważnie rozwój wydarzeń przez ostatni rok – tych w miarę autentycznych, a nie tych rozgrywających się w propagandowej „krainie czarów” – łatwo można dostrzec rozbieżność między oficjalnym dyskursem a właściwymi stawkami i interesami w tej wojennej grze.

Zasada trzecia: Wróg ma oblicze diabła

Tu mamy już do czynienia z propagandą w stanie czystym czyli z językiem manipulującym emocjami i wyobraźnią społeczeństwa na pełną skalę. „Trzeba diabolizować przywódcę wroga, przedstawić go jako potwora, którego natychmiast trzeba obalić, ostatniego z dinozaurów, szaleńca, barbarzyńcę, piekielnego kryminalistę, rzeźnika, przeciwnika pokoju, wroga ludzkości, monstrum…”. Pamiętajmy, że celem propagandy wojennej jest wywołanie i podtrzymywanie nienawiści do drugiej strony, a najłatwiej dokonać tego przez personifikację. Na czele wrogiego obozu musi więc stać ktoś, kto w pojedynkę odpowiada za okropności wojny i gdyby tylko został usunięty, wszystko wróciłoby do normy. Ta ostatnia okoliczność szybko jednak znika z pola widzenia, gdy okazuje się, że lider przeciwnego obozu uosabia w czystej postaci cechy bezwzględnie przypisywane całej społeczności.

plakat propagandowy z okresu I wojny światowej
plakat propagandowy z okresu I wojny światowej

W trakcie I wojny światowej kraje ententy przedstawiały niemieckiego Kaisera jako wcielenie diabła po to, żeby ta wyobrażona postać uzasadniała nienawiść do wszystkich Niemców. Gdy w trakcie wojny w Jugosławii straszono „Hitleroseviciem” to po to, żeby całą winą za konflikt na Bałkanach obarczyć tylko i wyłącznie Serbów. Tak jest też dziś: Putler – szaleniec, który goni za urojoną wizją Imperium – stanowi pretekst do tego, żeby móc nareszcie bez przeszkód gardzić wszystkimi Rosjanami. Ich traktowanie w krajach zachodnich dowodzi, jak szybko można ponownie nauczyć Europejczyków twardych reguł narodowej nienawiści i myślenia w kategoriach odpowiedzialności zbiorowej. W tym wypadku za wojnę w Ukrainie należy obarczyć właściwie rosyjskość jako taką, całą jej historię i kulturę. Byłoby to może wiarygodne, gdyby nie schematyczność tej narracji powtarzającej krok po kroku przepis wykorzystywany w przeszłości.

Istotny wydaje się w tym kontekście długi cień Hitlera rzucany na propagandowy przekaz za każdym razem, gdy trzeba uzasadnić społeczeństwu akces do wojny. Hitlerem byli po kolei wszyscy przywódcy krajów, które w takim lub innym stopniu i w różnym wymiarze opierały się polityce amerykańskiego imperium. Niektórzy nawet – jak Muammar Kaddafi – kilka razy wracali do łask, by ostatecznie znów zmienić się w groźnych potworów. A co reprezentuje Hitler – wiadomo.  Ostateczne Zło, z którym się nie rozmawia, którego nie sposób – a nawet nie wypada – rozumieć, którego jakakolwiek subtelniejsza analiza jest obrazą dla człowieczeństwa. Hitler jest wyciągany po to, żeby uciszyć jakiekolwiek głosy, które mogłyby sprzeciwić się propagandzie. Dotyczy to zresztą także innych analogii historycznych, których ciężar ma utrwalić narzucony z góry scenariusz rozumienia teraźniejszości i rozpisane w nim zawczasu role. 

Ta zasada propagandy funkcjonuje jako rodzaj negatywnego kultu jednostki działającego też oczyszczająco na „naszych” polityków. Każdemu potworowi przeciwstawia się zbawca, którego cechy stają się równie infantylnie jednoznaczne, jak w przypadku przywódcy wroga. Jeśli przyjrzymy się sposobom portretowania Putina i Zełenskiego w dzisiejszych przekazach medialnych, łatwo dostrzeżemy tu prostą opozycję, wcielony w konkretne postaci konflikt Dobra ze Złem rodem z filmów o superbohaterach. Ten rodzaj opozycji, oczyszczonej z jakichkolwiek elementów polityki i historii, a nawet wyprany z wiedzy o aktualności i odizolowany od krytycznej analizy ich poszczególnych decyzji, jest kwintesencją propagandowego przekazu. Jakkolwiek trwały by się nie wydawał, należy pamiętać, jak łatwo propaganda potrafi odwrócić swój przekaz o sto osiemdziesiąt stopni.

Zanim Zełenski, jako nowy „przywódca wolnego świata” (powiedzmy lepiej: vice przywódca zastępujący lokalnie prezydenta USA) zagościł na okładce „Time’a” jako człowiek roku, znajdował się na niej również m.in. Putin.

Zasada czwarta: Bronimy słusznej sprawy, a nie partykularnych interesów

To bardzo ważny element propagandowej maszynerii, ponieważ odpowiada on za uwznioślenie wojny, które każe społeczeństwu trwale pomijać dyskusję o jej faktycznych stawkach. A ta mogłaby przecież jednych przekonać, a innych nie. Tak długo jak chodzi o ogólną i najlepiej podzielaną przez wszystkich zasadę, tak długo można wierzyć, że nikt nie zapyta, czy na pewno warto. Jeśli już używa się w tym kontekście języka interesów, jest to zawsze interes ogółu, całego narodu, ba – społeczności międzynarodowej. Nigdy nie wolno przyznać, że jest to interes de facto bardzo wąskiej grupy ludzi, która wzbogaca się na wojnach lub jej konkretnych rezultatach.

„Słuszna sprawa” jest zresztą zasłoną dymną, w której znikają wszystkie niepożądane fakty i krępujące okoliczności. Gdy chodzi o obronę porządku międzynarodowego przed Saddamem Husseinem jako nowym Hitlerem, nie warto rozmawiać o tym, że Kuwejt w żadnym przytomnym umyśle nie może reprezentować demokracji. Skoro walczymy z nowym Hitlerem w Serbii, nie musimy zastanawiać się, ilu mudżahedinów walczy w szeregach bośniackich, ani dlaczego jeszcze przed chwilą uważaliśmy Armię Wyzwolenia Kosowa za organizację terrorystyczną. A gdy próbujemy obalić jeszcze jednego Hitlera w Syrii, to nawet dobrze, że „Al-Kaida jest po naszej stronie”, jak głoszą słynne słowa Jake’a Sullivana z przechwyconego przez Wikileaks maila do Hillary Clinton. Czy to nie budujące, że dziś w Ukrainie Sullivan walczy z kolejnym wcieleniem okrutnego potwora?

Tylko przypadkiem toczymy bój o wartości i zasady akurat w tych miejscach, gdzie znajdują się bogate złoża naturalne albo gdzie liderzy postanowili nie podporządkowywać się naszym ekonomicznym receptom. Morelli podaje tu jeden z wielu przykładów tego, jak bezinteresowne były bomby NATO zrzucane przez trzy miesiące 1999 roku na Jugosławię: zniszczoną w miejscowości Kragujevac fabrykę samochodów Zastava już po kilku miesiącach przejęło Daewoo. Takich „przypadków” jest oczywiście więcej, nie tylko w tamtym konflikcie.

Ciekawym odpryskiem tej zasady jest używane dziś bardzo często pojęcie whataboutism. Oznacza ono ucieczkę od niewygodnego tematu albo pytania poprzez zmianę przedmiotu rozmowy lub też pytanie kontrujące. W przypadku propagandy wojennej taki zabieg jest jednak konieczny. Gdy słyszymy, że USA broni w Ukrainie międzynarodowego porządku opartego na prawie oraz zasady suwerenności narodowej, pytanie o to, co kraj ten robił w Iraku czy Afganistanie, a także co robi nadal w Syrii, Jemenie czy Somalii nie jest whataboutismem. To demaskacja hipokryzji i przebicie propagandowego balona. Nic dziwnego, że spotyka się to najczęściej z ostrą reakcją i różnego rodzaju oskarżeniami. W końcu propaganda nie jest od tego, żeby ułatwiać dyskusję.

Zasada piąta: Wróg świadomie stosuje okrutne środki; my popełniamy tylko niechciane błędy

W myśl przekazu propagandowego nie ma czegoś takiego jak błędy drugiej strony. To zawsze świadoma strategia. Błędy popełniamy my, bo nasza strategia jest moralnie uzasadniona i wierna ograniczeniom narzuconym przez prawo międzynarodowe. Rozwinięciem tej zasady jest wszelkiego rodzaju atrocity propaganda, która może niekiedy iść tak daleko, że stosuje autentyczne okrucieństwo pod fałszywą flagą (false flag), czyli pozoruje zbrodnie popełniane przez drugą stronę, żeby wykorzystać je do budowania poparcia albo uzasadnić eskalację własnych ataków. Propaganda ma tutaj przekonać o tym, że na wojnie straszne rzeczy robią tylko oni, a nie my. Wzajemne oskarżenia o okrucieństwo są wręcz odwróconym odbiciem tego, co realnie dzieje się na wojnie czyli wzajemnego okrucieństwa. Są językowym narzędziem wypierania rzeczywistości wojennej z powszechnej świadomości.

Jak zauważa Morelli ten rodzaj przekazu funkcjonował w wojnach europejskich od zawsze. Niesłychaną karierę robiły na przykład ręce belgijskich dzieci, które niemieccy żołnierze ucinali im podobno w trakcie I wojny światowej. Wątek dzieci jest tu zresztą częsty, ponieważ cierpienie niewinnych ofiar zawsze budzi najżywsze emocje. Spektakularnym przykładem tego rodzaju propagandy było zeznanie dziewczynki Nayirah al-Sabah przed amerykańskim Kongresem w 1990, w którym przekonywała ona, że była świadkiem jak iraccy żołnierze wyrzucają noworodki z inkubatorów w lokalnych szpitalach. Chwilę potem okazało się jednak, że nie jest ona ocaloną z rzezi uchodźczynią, ale córką ambasadora Kuwejtu w USA i że jej całkowicie fikcyjne zeznanie zostało przygotowane na zamówienie rządu przez firmę pijarową Hill & Knowlton.

Jeśli wierzyć propagandzie wojennej, na polu bitwy zawsze odbywa się konfrontacja honorowych rycerzy z barbarzyńcami. Prawda jest niestety o wiele bardziej przerażająca: w każdym konflikcie najczęściej wszystkie strony dopuszczają się okrutnych i nielegalnych czynów.

Nie zrównuje to win czy odpowiedzialności, ale każe porzucić infantylne opowieści o moralnej wyższości „naszych” nad „nimi”. Wszystkie oskarżenia o ludobójstwo, czystki etniczne, masowe zbrodnie i gwałty trzeba też traktować ostrożnie, bo w warunkach wojny z konieczności nie ma sposobu ich niezależnego zbadania. Historia jest pełna przykładów podobnych doniesień sfalsyfikowanych lub ostatecznie dowiedzionych dopiero po latach.

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

Zasada szósta: Wróg używa zakazanej broni

To właściwie rozszerzenie zasady poprzedniej ze wszystkimi jej implikacjami. Wszystkie strony konfliktu mają interes w tym, żeby oskarżyć drugą stronę o użycie broni chemicznej, ostrzał ludności cywilnej czy inne niedozwolone przez prawo międzynarodowe działania wojenne. Biorąc pod uwagę warunki, w jakich pojawiają się tego rodzaju rewelacje, trzeba przyznać – jak w przypadku atrocity propaganda – że nie należy niczego przyjmować na wiarę (czyli na propagandę), ale też niestety nie można niczego wykluczyć.

Jeszcze nie było na świecie wojny, w której nie przekraczano dozwolonych prawem granic nagminnie. Między innymi dlatego trzeba robić wszystko, żeby do wojen nie dopuszczać albo kończyć je możliwie najszybszymi rozmowami pokojowymi.

Zasada siódma: Ponosimy niewielkie straty, straty naszego wroga są ogromne

W tym miejscu propaganda wojenna jest propagandą sukcesu, która potrafi przykrywać nawet najbardziej opłakaną sytuację na froncie. Chodzi w niej o podnoszenie morale i podtrzymywanie wrażenia, że warto toczyć wojnę dalej, skoro zwycięstwo czeka na nas tuż za rogiem. Któż rozsądny wysyłałby pomoc wojskową do Ukrainy, gdyby był przekonany, że nie tylko nie wygrywa ona wojny z Rosją (jak powtarzają w kółko zachodnie media), ale że pomyślne jej zakończenie nie jest w zasadzie możliwe? Tymczasem, skoro kolejny sprzęt jest coraz pilniej potrzebny, coś musi być nie tak z retoryką ukraińskiego sukcesu. Przyznają to już niemal otwarcie niektóre z wiodących propagandowych mediów zachodnich.

Istnieje oczywista sprzeczność tej zasady obowiązkowego optymizmu z kilkoma innymi elementami wojennej retoryki, m.in. z twierdzeniem o wszechobecnym i egzystencjalnym zagrożeniu ze strony wroga. Zaletą propagandy nie jest jednak jej logiczna spójność, ale społeczne oddziaływanie, skuteczność w korodowaniu myślenia.

Zasada ósma: Artyści i intelektualiści wspierają naszą sprawę

Kooptacja opiniotwórczych środowisk jest w pewnym sensie najważniejsza, bo to one odpowiadają za ogólny kształt debaty publicznej, wyznaczają jej główne współrzędne. Tym środowiskom – pozornie pełnym krytycznej samoświadomości i racjonalnego podejścia do świata – powierza się zadanie aktywnego uciszania jakichkolwiek głosów sprzeciwu. Na podstawie propagandy powstają więc liczne dzieła sztuki, które w sposób bezpośredni odnoszą się do emocji społeczeństwa, tłumaczą mu podprogowo, że wojna jest konieczna, a nasza sprawa słuszna. Nawet uniwersytet potrafi w tych okolicznościach pełnić funkcję, jak pisał Romain Rolland, „ministerstwa udomowionej inteligencji”.

Jest wiele sposobów, na które artyści i intelektualiści mogą przydać się rządowej propagandzie, często nawet nie zdając sobie z tego sprawy. W końcu ich specjalnością jest wymyślanie szokujących sformułowań, opowiadanie pięknych historii, odwoływanie się do ludzkich uczuć empatii i lęku, które trudno opanować w przypadku wojennego zawirowania. Twórcy oferują wówczas bezpieczną przystań, gdzie oficjalna wersja wydarzeń zostaje uzupełniona przez znaki, obrazy, zapadające w pamięć figury, od których później nie sposób się uwolnić. Nie szkodzi, że wszystko to może się opierać na kłamstwie albo daleko posuniętej selektywności, na hierarchii ofiar i podwójnych standardach, które akurat służą tym, którzy w naszym społeczeństwie reprezentują władzę albo tym, którzy na wojnie potrafią zyskać.

Obraz tej kooptacji jest jednak głęboko przygnębiający, ponieważ pokazuje, na jak słabych fundamentach jest zbudowane wewnętrzne przekonanie inteligencji o jej wysokich standardach i nieprzekupnych umysłach.

Jak napisał cytowany przez Morelli Anatol France „wojna jest mniej ohydna przez ruiny, które po sobie zostawia, niż przez ignorancję i głupotę, które dumnie kroczą w jej pochodzie”. Według mnie wojna jest równie okropna z obu tych względów.

W tym miejscu warto przywołać książkę Pierre’a Conesy „Sprzedawanie wojny” (Vendre la guerre), w której autor tworzy pojęcie „kompleksu militarno-intelektualnego” (complexe militaro-intellectuel) [3] na wzór pojęcia „przemysłu zbrojeniowego” (military industrial complex), o którym pierwszy raz wspomniał bodaj Dwight D. Eisenhower w 1961 roku. I tak jak odchodzący prezydent Stanów Zjednoczonych przestrzegał przed zgubnym wpływem organizacji zarabiających na wojnie, tak też dziś trzeba zastanawiać się nad konsekwencjami działania zorganizowanej formacji instytucjonalno-intelektualnej, której celem jest „sprzedanie nam wojny”. Propagandy wojennej nie tworzy zdaniem Conesy jakaś przypadkowa opinia publiczna, która akurat za każdym razem nabiera się na te same chwyty. To złożony system łączący korporacje zbrojeniowe z mediami, think tankami, organizacjami pozarządowymi czy instytucjami badawczymi działający jako zorganizowana kampania lobbująca na rzecz interesów tych firm. A one wymagają prowadzenia coraz to nowych wojen. Okazuje się więc, że propaganda odbywa się dziś na skalę przemysłową. To taśmowa produkcja nieprawdy w interesie nielicznych i ku nieszczęściu ogółu. Pamiętajmy przy tym jedno: wszystkie autentycznie dzieła sztuki – literatura, film, malarstwo, teatr – ukazywały wojnę zaczynając od demaskacji kłamstw i przemocy własnego obozu. Zawsze stanowiły przede wszystkim akt jej demitologizacji.

Zasada dziewiąta: Nasza sprawa jest święta

Z punktu widzenia propagandy każda wojna jest w gruncie rzeczy krucjatą. Morelli przypomina słowa świętego Bernarda, który głosił, że „rycerze Chrystusa” odbierając życie poganom „nie popełniają ludobójstwa (homicide), ale złobójstwo (malicide)”. Uświęcenie naszej sprawy utrwala „manichejską mitologię”, w której ludzkość dzieli się na dwie całkowicie asymetryczne części i tylko jedna z nich ma właściwy udział w człowieczeństwie i związanych z nim rytuałach. Tylko jedna zasługuje na współczucie, ochronę czy solidarność. Tylko jedna naprawdę cierpi i walczy w imię jakichś wartości.

Dziś w zachodnich społeczeństwach nową, zeświecczoną figurą wojennego sacrum jest Demokracja. Jej wartości trzeba zanieść wszystkim, a jeśli ich nie chcą – użyć siły.

W imię tych wartości można nawet zabijać ludzi tysiącami, a u siebie drastycznie ograniczać wolności demokratyczne. Wydawało się, że tę lekcję liberalne demokracje przerobiły już przy okazji „wojny z terroryzmem”, ale znów okazuje się, że można ją powtarzać w nieskończoność z tą samą zapalczywością. W związku z wojną w Ukrainie i decyzjami rządów zachodnich znów drastycznie spada swoboda wypowiedzi, wolność manifestacji czy nawet prawo do rzetelnej informacji.

Świętość i demokracja, nawiasem mówiąc, stoją ze sobą w rażącej sprzeczności, bo ta pierwsza oznacza wzniosły obiekt kultu, którego nie wolno dotknąć ani nawet racjonalnie badać, ta druga zaś oznacza, że nie ma żadnych świętości, zwłaszcza tam, gdzie znajduje się władza. Jest tylko permanentna deliberacja, w której to my wybieramy, co chcemy. Czy ktoś może dziś z pełną odpowiedzialnością przyznać, że cieszy się takim zakresem wolności jako obywatel? Propaganda wojenna nie jest plebiscytem za wojną, ale retoryczną otoczką decyzji, którą uprzednio i bez konsultacji podjęto już w imieniu wszystkich.

Choć może brzmieć to paradoksalnie i niezrozumiale propaganda wojenna w gruncie rzeczy bagatelizuje wojnę. Uwzniośla ją, a nawet sakralizuje, ale w ten sposób zdejmuje z niej również odium ostatecznej katastrofy, cierpienia, destrukcji świata, której skutki trwać będą pokolenia. Nadaje jej sens i przez to podskórnie ją legitymizuje. Jest formą jej zawoalowanej reklamy.

Zasada dziesiąta: Ci, którzy kwestionują propagandę, są zdrajcami

Tego chyba nie trzeba nikomu tłumaczyć. Choć można wskazać, że każdy dyskurs, który uznaje swoich oponentów z góry za zdrajców ma charakter propagandowy. W ten sposób bardzo łatwo można rozpoznać kogoś, kto znajduje się pod wpływem podobnej manipulacji. Idąc tym tropem trzeba też stwierdzić, że dotyczy to znakomitej większości opinii publicznej. Dziś w zasadzie każdy, to nie podziela w pełni rządowej wykładni wojny w Ukrainie jest albo putinowskim agentem, albo pożytecznym idiotą Putina, albo jakimś innym rodzajem nieprzytomnego pomyleńca. Tak czy inaczej jest zdyskredytowany zanim jeszcze zdąży naprawdę wypowiedzieć swoje racje. Od razu przyznaje się mu miejsce w szeregu zdrajców i stygmatyzuje, nawet jeśli mówi coś, co dosłownie przed chwilą było dopuszczalną, a nawet dominującą interpretacją. W trakcie wojny propaganda zmienia się niekiedy tak szybko jak sytuacja na froncie i ci, którzy nie potrafią się w tym połapać biorą ryzyko na siebie.

Bardzo ważnym wymiarem tej zasady jest poddanie silnej presji wszelkiego rodzaju działaczy antywojennych, pacyfistów, zniuansowanych komentatorów czy nawet akademików.

Wszyscy muszą mówić tym samym tonem w zgodnym chórze, bo tego wymaga świętość naszej sprawy. Jeśli nie uda się zbudować tej jednogłośności kontynuacja wojny może wydać się bez sensu. A jej podtrzymanie jest głównym celem działalności propagandowej.

Szczególną pogardę retoryka wojenna okazuje też wszystkim, którzy zdradzają choćby cień neutralności albo bezstronności. Morelli przywołuje ciekawy przykład raportu, jaki na temat wojny w Kosowie sporządził dla ONZ Jiri Dienstbier. Dowodził w nim, że „po czystkach etnicznych skierowanych przeciwko Albańczykom na wiosnę, którym towarzyszyły morderstwa, tortury, grabieże i podpalenia, nastąpiły na jesieni czystki etniczne przeciwko Serbom, Romom, Bośniakom i innym nie-albańskim mieszkańcom, wobec których dopuszczano się podobnego okrucieństwa”. Na raport ten gwałtownie – i jakże charakterystycznie – zareagował albański pisarz Ismail Kadare, który na łamach „Le Monde” zarzucił autorowi raportu zrównywanie ze sobą ofiar i oprawców. Odpowiedź Dienstbiera też była charakterystyczna i bardzo przydatna również w dzisiejszym kontekście: „Nie ma ‚zbrodni serbskich i albańskich. Zbrodni dokonują konkretni przestępcy. Czasami są Serbami, innym razem Albańczykami albo jeszcze kimś innym. Nie zrównuję ze sobą oprawców i ofiar. Zrównuję ze sobą serbskich i albańskich oprawców i mam tę samą troskę wobec ofiar albańskich i serbskich”. Postawa ta wydaje mi się całkowicie słuszna, choć zdaję sobie sprawę, że dla każdej propagandy wojennej jest absolutnie skandaliczna. Ale jeżeli konsekwentnie ją odrzucimy – nie ma już okrucieństwa, którego nie będziemy w stanie uzasadnić, zignorować albo zrelatywizować.

Oczywiście nie znaczy to, jak często głoszą propagandowe zarzuty, że „prawda leży pośrodku”.

Nie, prawda leży tam, gdzie leży i żaden obóz nie ma na nią monopolu.

Żeby do niej dotrzeć, trzeba najczęściej zadać sobie więcej trudu niż dyktują to proste odruchy nienawiści do wroga, nawet jeśli tę zawsze w pełni sankcjonują okoliczności. Zwykle też jest ona trochę bardziej skomplikowana niż czarno-biała przypowieść o walce Dobra ze Złem, a niekiedy może nawet prowadzić do wniosku, że nikt nie ma w konflikcie racji, a good guys gdzieś na dobre sobie poszli i zostawili nas z samymi kanaliami.

Na koniec kilka wniosków własnych, gwoli uzupełnienia katalogu sporządzonego przez Morelli. Po pierwsze, propaganda wojenna jest językiem maksymalnie spotęgowanej binarnej opozycji. Tworzy świat, którego „my” i „oni” nie możemy dzielić w żadnym zakresie. Zarazem jednak dzieląc w ten sposób pole rozumienia świata wprowadza fałszywą jedność w „nasze” szeregi, znosi różnice klasowe, społeczne czy polityczne. Najczęściej na rzecz wyobrażonej wspólnoty narodowej, która obowiązkowo myśli to samo i tak samo. To znoszenie różnicy jest jednak głębsze i dotyczy paradoksalnie również relacji wobec wroga. Im bardziej się od niego różnimy, tym bardziej, na głębszym poziomie, się do niego upodabniamy. Walcząc z terrorem, sami go stosujemy, a broniąc demokracji przed autorytaryzmem, drastycznie ją ograniczamy.

Propaganda wojenna to wielka projekcja, dzięki której oczyszczamy sumienie widząc wszystkie swoje wady wyłącznie w przeciwniku.

I dlatego, tym bardziej nieświadomie, możemy stawać się tacy jak on. Każdy kto zarzuca zdradę polemistom jako agentom obcych sił, mówi więc nieświadomie o samym sobie. Staje w miejscu dyktatora gotowego cenzurować każdy akt dywersji, każde myślowe odstępstwo od oficjalnej linii.

Po drugie, propaganda wojenna jest w całości podporządkowana logice szantażu. Jest rozbudowaną i konsekwentnie podtrzymywaną paniką moralną, w której sterowane reakcje i prymitywne odruchy zastępują swobodę myślenia i autonomię własnej oceny. Szantaż ten ma charakter emocjonalny i moralny, wymusza przyspieszony, natychmiastowy osąd oparty na ślepej lojalności. Wytwarza więc zbiorową regresję, w której wszyscy bez wyjątku muszą się do siebie upodabniać pod groźbą absolutnego rozpadu. Można też nazwać to sztucznie wytworzonym sekciarstwem.

Po trzecie, propaganda wojenna jest ahistoryczna. Całkowicie przepisuje przeszłość, zmienia jej znaczenia i upraszcza jej przebieg, ale też – co może nawet ważniejsze – trwale usuwa z pola widzenia przyszłość lub zastępuje ją czystym urojeniem. Dlatego łatwo ją rozpoznać – wystarczy zapytać, jak przedstawia możliwość współistnienia z wrogiem (najczęściej sąsiadem) po zakończeniu wojny albo jak zamierza doprowadzić do końca wojnę, jeśli nie da się jej po prostu wygrać. W dzisiejszej sytuacji, gdy Zachód zaangażowany jest w konflikt z jedną potęgą nuklearną (Rosja), a w planach ma już konfrontację z drugą (Chiny), tego rodzaju pytanie nie jest jedynie pustym ćwiczeniem retorycznym.

Po czwarte, propaganda wojenna ma charakter performatywny. To znaczy jest retoryką, która aktywnie zmienia rzeczywistość, nazywa ją po to, aby następnie podporządkować temu opisowi wszystkich członków wspólnoty. Na przykład: X popełnił zbrodnię przeciw ludzkości. Masz jakąś wątpliwość? Znaczy, że jesteś zwolennikiem X, a więc jesteś pozbawioną serca agentką zbrodniarza wojennego. W ten sposób propaganda odcina możliwość powrotu do rzeczywistości sprzed jej propagandowego przeobrażenia. Stawia mówiące podmioty przed faktami dokonanymi i wymusza na nich posłuszeństwo.

Niestety, w świecie współczesnym propaganda wojenna nie dotyczy już tylko wojny sensu stricto, lecz obejmuje i przetwarza niemal wszystkie wymiary życia publicznego. Żyjemy wciąż w świecie wojen partyjnych, kulturowych czy informacyjnych, które na poziomie retoryki rządzą się tymi samymi prawami, co wojna faktyczna. W ten sposób jesteśmy przyzwyczajani do wykluczającego, półautomatycznego reagowania na zjawiska społeczne i stajemy się coraz bardziej skłonni do akceptacji wojennej retoryki.

Co więc robić? Jak się przed propagandą bronić? Czy w ogóle można? Mi podoba się prosta formuła, którą podał niedawno Nick Cruse, członek amerykańskiego kolektywu Revolutionary Blackout: „Zakładam, że wszystko, co mi mówią, jest kłamstwem, dopóki nie udowodni mi się, że jest inaczej”.


Źródła:

[1] Bertolt Brecht, Niezbędność propagandy, w: tegoż, Elegie bukowskie i inne wiersze, przeł. Ryszard Krynicki, Wydawnictwo a5, Kraków 2022, s. 78-79.

[2] Anne Morelli, Principes élémentaires de propagande de guerre, Éditions Aden, Bruxelles 2022.

[3] Pierre Conesa, Vendre la guerre. Le complexe militaro-intellectuel, Éditions de l’Aube, Paris 2022.

Iceland, Liechtenstein, Norway – Active citizens fund

Działania organizacji w latach 2022-2024 dofinansowane z Funduszy Norweskich w ramach Programu Aktywni Obywatele – Fundusz Regionalny.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 169 (13) / 2023

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Polityka # Społeczeństwo i kultura # Świat

Być może zainteresują Cię również: