Zachować asabijję czy „iz żyru biesitsia”?
Jak toczy się historia? Zasadniczo odpowiedzi są dwie. Dawne teorie z reguły odwoływały się do idei cyklicznej, w myśl której po przebyciu pewnego cyklu wszystko wraca do początku i zaczyna się od nowa. Takie teorie powstawały już w starożytności w czasach Platona, w cywilizacji hinduskiej, arabskiej, w nowoczesnej historiozofii kontynuatorem tego spojrzenia był Pitirim Sorokin.
Jako przykład takiego cyklu najbardziej znany jest oczywiście wzrost i upadek cesarstwa rzymskiego, ale historia jest pełna innych przypadków budowania, rozkwitu i uwiądu państw, imperiów, cywilizacji. Powszechość tego zjawiska wskazuje, że przyczyny takich cykli tkwiłyby w samej naturze ludzkiej, która z jednej strony pcha nas ku budowaniu coraz to wygodniejszych i bezpieczniejszych sposobów życia, ale z kolei te wygodniejsze warunki sprawiają, że tracimy nie tylko cenne umiejętności i cechy charakteru, ale także obyczaje, które sprawiały, że odnosiliśmy sukcesy w okresie wzrostu. Najbardziej trafnie ujął to chyba żyjący w Średniowieczu arabski myśliciel Ibn Chaldun obserwujący zmiany polityczne swoich czasów na Bliskim Wschodzie i w północnej Afryce.
Według jego wizji w historii mamy do czynienia z cyklami, w których plemiona budują miasta, a potem mieszkając w nich, tracą cechy, które doprowadziły je do sukcesu, a przede wszystkim wolę walki, solidarność plemienną, które należą do szerszego zespołu nazwanego przez Ibn Chalduna asabijją. Upadek moralny skutkuje słabością, którą wykorzystują pustynni koczownicy, zdobywają miasta i cały cykl zaczyna się od początku.
W nieco uproszczony sposób wyraził tę prawdę nasz premier Mateusz Morawiecki w czasie rozważań o za….u za miskę ryżu, a przede wszystkim mówiąc o kopaniu i właśnie zasypywaniu rowów, aby nigdy celu nie brakowało.
Druga wersja historii zwana linearną zakłada, że historia jest jednym wielkim procesem prowadzącym do końca, którym ma być czy to przyjście Mesjasza, Nowe Jerusalem, Ragnarok, Apokalipsa czy też prawdziwy, pozbawiony błędów i niewypaczony już tym razem komunizm lub 1000-letnia Rzesza.
Teorie cykliczne powstawały z reguły w kręgach myślicieli bardziej pesymistycznych, często krytycznie oceniających przeżyte rewolucje czy upadek obyczajów w czasach im współczesnych.
Z kolei teorie linearne to na ogół wyraz optymizmu, że wszystko zmierza ku lepszemu i nigdy jeszcze nie było tak dobrze, jak teraz. Ich najbardziej znanymi werbalnymi przejawami są takie pojęcia jak postęp i rozwój.
Każda władza jest w oczywisty sposób zainteresowana w ich krzewieniu, a wiara w nie cechuje, jak pisał Ortega y Gasset, ludzi masowych.
Świadomość tych zjawisk jest z pewnością obecna wśród elit rządzących naszym światem. Swego czasu za największy sukces amerykańskiej misji pokojowej w Afganistanie uznano powstanie w Kabulu sex- czy porno- shopów. Amerykanie zdawali sobie sprawę, że w ten sposób asabijja Afgańczyków może zostać osłabiona, ponieważ jednak nie udało się zaszczepić rozluźnienia obyczajów na afgańskiej prowincji, wszystko wskazuje na to, że w skali tego kraju teoria Ibn Chalduna jak najbardziej się potwierdzi i pozbawieni amerykańskiej ochrony mieszkańcy Kabulu lada miesiąc ulegną Talibom bez walki.
Zdawały sobie z tego także sprawę niektóre arystokracje jak np. Spartanie czy Anglicy, Ci ostatni słusznie zauważyli, że ich zwycięstwa rodziły się w elitarnych gimnazjach z internatem, podobnie jak XIX-wieczne Prusy zawdzięczały swoje oszałamiające sukcesy i największą ilość noblistów wyklinanemu dzisiaj „pruskiemu” modelowi szkolnictwa. W takich szkołach gdzie rodzice na wiele lat oddawali członków przyszłej elity, wykuwały się nie tylko takie cechy jak dyscyplina i silna wola, ale także, a może przede wszystkim silne poczucie więzi ich wychowanków zastępujące dawną plemienność, o której pisał Ibn Chaldun, czy esprit de corps, jakie mają żołnierze po przebyciu wielu wspólnych bojów, czemu sporo miejsca poświęcił w swoim dziele „O wojnie” Clausewitz. Również dzisiaj słychać, że dzieci nababów z Doliny Krzemowej wychowywane są z dala od ułatwiającej życie i myślenie elektroniki, którą ich rodzice karmią spragnione rozrywki i łatwości wszelakiej potomstwo przeciętnej Kowalskiej, a jej wiara w zbawienną moc wychowania bez stresu i wysiłku, podtrzymywana jest na wszelkie możliwe sposoby.
Już w momencie szczytowym naszej zachodniej cywilizacji w przededniu I wojny światowej wiele osób odczuwało jej negatywne strony i szukało remedium w tworzeniu alternatywnych wspólnot.
Ukazała się ostatnio poświęcona temu zjawisku ciekawa monografia polskiego uczonego profesora Tomasza Sikorskiego („Prekursorzy zielonego anarchizmu. La Belle Epoque”) opisująca setki prób tworzenia anarchoekologicznych wspólnot poszukujących alternatywnych dla współczesnej cywilizacji przemysłowej modeli życia.
Z reguły próbowano to realizować poprzez zakup kawałka ziemi i dążenie do samowystarczalności dzięki rolnictwu i rzemiosłu, nierzadko byli to także artyści. Pomimo częstego wspomagania z zewnątrz niemal wszystkie one bardzo szybko ponosiły porażkę, z reguły dochodziło do sporów na tle finansowym, burzliwie układały się także sprawy obyczajowe – jednym z popularnych ideałów stojących u zarania tych wspólnot była wolna miłość i swoboda seksualna.
Obserwując ich dzieje, nasuwa się oczywiste porównanie do patriarchalnych wspólnot Amiszów i Chasydów, którzy tak imponująco pokazali się ostatnio na lotnisku Okęcie, w obu tych wypadkach wspólnoty okazały się podobnie jak u plemion afgańskich trwałe i odporne na presję oraz pokusy cywilizacji. Równie pouczające są losy słynnych buntowników ze statku Bounty, którzy osiedlili się na rajskiej z pozoru wyspie Pitcairn, walka o kobiety doprowadziła do wyrżnięcia wszystkich mężczyzn poza jednym, który przeżył okres sporej szczęśliwości z haremem i sporą gromadką dzieci. Potem wspólnota przechodziła wiele ciężkich chwil, aż w końcu uległa protestanckiemu misjonarzowi i ustabilizowała się na bazie religijnej.
Wygląda więc na to, że jak to zwykle bywa: coś za coś i aby na tym świecie odnieść sukces, trzeba najpierw trochę utrudnić sobie życie. W języku rosyjskim jest zwrot o dźwięcznym brzmieniu „iz żyru biesitsa”, co oznacza, że od nadmiaru łatwego jadła można, trzymając się terminologii Ibn Chalduna, utracić asabijję, czy jak mówiła moja pamiętająca jeszcze carskie czasy babka: może się poprzewracać we łbie.
Czy władcom współczesnego świata uda się odwrócić tę prawidłowość, a poprzez podsuwanie coraz to nowych ułatwień i manipulacje genetyczne sprawić, że agresywni barbarzyńcy z przedmieść czy afgańskich gór zamienią się we wpatrzonych w smartfony smombie i skończą niczym słynny szczurek, który umarł z głodu, bo nauczył się naciskać guzik stymulujący ośrodek rozkoszy we własnym mózgu i jedzenie przestało go interesować? Czy w ten sam sposób spacyfikują ruch oporu przeciw kolejnemu totalitaryzmowi? To jest pytanie naszych czasów.