Rozmowa

Kto chce działać, musi znać procedury

Gongo

Z Jarosławem Ogrodowskim, ekspertem Akademii Instytutu Spraw Obywatelskich, rozmawiamy o tym, jak mieszkańcy mogą wykorzystywać prawo do wpływania na politykę lokalną, czym jest GONGO i jak się nie zatracić w byciu społecznikiem.

Marta Stępniak, Przemysław Stańczak: Zacznijmy od tego, dlaczego zdecydował się Pan wziąć udział w szkoleniu Akademii Instytutu Spraw Obywatelskich jako ekspert?

Jarosław Ogrodowski: Przede wszystkim chciałbym, żeby moje doświadczenie pracownika urzędu oraz współpracy z samorządem było dostępne dla innych działaczy społecznych i grup nieformalnych, które chciałyby skorzystać ze szkoleń Akademii.

Każdy kto chce działać, powinien wiedzieć, jak wyglądają procedury urzędowe, również od strony użytkowej. Tego w naszym społeczeństwie brakuje, nad czym bardzo ubolewam.

Nie jesteśmy na żadnym etapie edukacji, chociażby na zajęciach  z wiedzy o społeczeństwie, uczeni o takich przedsięwzięciach. Dlatego cieszę się, że są momenty, podczas których możemy tę wiedzę nadgonić, a ja jestem w stanie w tym pomóc.

Czy na podstawie dotychczasowych obserwacji może Pan podać przykład spektakularnego zwycięstwa mieszkańców nad „prawem do miasta”?

Spektakularny przykład trudno podać. To są zazwyczaj małe zwycięstwa, utarte na przecięciu grup nacisku i urzędów. Natomiast mieszkańcom udaje się zablokować, a czasami wręcz przeciwnie – przekonać miasto. Zarówno jako radę gminy, jak i urząd gminy. Właśnie w tym bardzo pomocne jest obeznanie z procedurami i to, jak „nacisnąć” na te organy. Na naszym własnym, łódzkim podwórku możemy wskazać organizacje pozarządowe, które były w stanie wymusić powstanie budżetu partycypacyjnego, który przerodził się w budżet obywatelski. Jeszcze na pół roku przed jego wprowadzeniem, zespół prawny urzędu miasta twierdził, że wydzielenie takiego budżetu nie jest zgodne z prawem. Takim przykładem nacisku społecznego, w którym udało się wygrać, była kwestia wznowienia ruchu kolejowego do Lubina, w województwie dolnośląskim. Samorząd bardzo naciskał, żeby to był ruch bezpośredni, z pominięciem innych miejscowości. Mieszkańcy sąsiednich gmin sprzeciwili się temu pomysłowi. Aby zlikwidować zjawisko wykluczenia transportowego na terenie tych gmin, mieszkańcy sprawili, że sprawa pojawiła się w mediach ogólnopolskich oraz serwisach informacyjnych. W związku z tym władze urzędu marszałkowskiego zdecydowały, że pasażerowie mogli wsiadać na stacjach pośrednich. To jest przykład nacisku społecznego, który przyniósł konkretny rezultat. Trzeba było umieć nie tylko wychodzić na demonstracje, ale również wychodzić do rozmów na korytarzach urzędu.

A był to ruch nieformalny czy jakaś organizacja pozarządowa?

Był to ruch nieformalny, w którego skład wchodziło kilka osób. Nagłaśniając całą sytuację spowodowały, że urząd marszałkowski podjął inną decyzję niż samorząd Lubina.

A czy łatwiej było kiedyś zablokować jakąś dużą inwestycję, czy może teraz jest to prostsze?

Mam wrażenie, że kiedyś to było łatwiejsze. Z dwóch powodów. Po pierwsze, w trakcie trwania perspektywy finansowej 2007-2013 oraz wcześniejszych funduszy przedakcesyjnych administracja nie miała wypracowanych dróg radzenia sobie z inwestycjami w nowym rygorze unijnym. Wtedy faktycznie mieszkańcy mieli więcej do powiedzenia. Teraz mam wrażenie, że urzędy od centralnych po lokalne, wiedzą jak sobie radzić z protestami. Powiem mocniej, wiedzą, jak symulować zachowania takie jak konsultacje społeczne. Wiedzą, że muszą spełniać to, co stoi w literze prawa. Tak, żeby nikt się nie mógł przyczepić. Jednocześnie, wiele osób z trzeciego sektora, które wtedy działały, poprzechodziło już do innych miejsc. Trzeci sektor ma to do siebie, że sytuacja jest bardzo niestabilna, nie jest łatwo się utrzymać. Bardzo często jest to ruch protestu np. w jednej konkretnej sprawie, która gdy już zostanie rozwiązana, to ludzie idą dalej.

Nie ma pamięci instytucjonalnej, nie ma wiedzy przekazywanej z jednej organizacji do drugiej. Mamy coraz bardziej kompetentną stronę publiczno-urzędową, a z drugiej strony, coraz mniej doświadczoną stronę obywatelską. Pojawiają się nowi ludzie, którzy nie do końca wiedzą, jak się odnaleźć w danej sytuacji. W związku z czym popełniają błędy, które popełniali poprzednicy. Natomiast strona publiczna nie popełnia błędów z lat ubiegłych.

Koronnym przykładem tego, że kiedyś można było cos zrobić, a teraz już właściwie nie, będzie zablokowanie rozbudowy trasy S7 w okolicy osiedla Chomiczówka w Warszawie. Wtedy się to udało, gdyż urząd miasta oraz Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad nie dopełniły pewnych obowiązków, które na nich ciążyły. Wtedy udało się to wykonać. Obecnie, nie sądzę, żeby samorząd dużego miasta, czy państwowy organ mógł popełnić takie błędy jak wtedy.

Mógłby Pan wymienić trzy narzędzia prawne, które można polecić obywatelom w walce o miasto?

Przede wszystkim, jestem zwolennikiem jak najściślejszych kontaktów ze stroną publiczną. Interesujmy się tym, co się dzieje w gminie, województwie, a nawet w Polsce w sposób bieżący, a nie tylko wtedy kiedy spadnie nam coś na głowę.

Starajmy się korzystać z tych narzędzi, które prawo nam daje, np. z ciał doradczych funkcjonujących przy gminie. Takie ciała, co do zasady, powinny być informowane o działaniach, jakie dany wydział będzie wykonywał. Przez ciało doradcze powinniśmy więc dostawać projekty, które wychodzą. Możemy je zaopiniować. Druga droga polega na uczestnictwie w zespołach roboczych powoływanych przez prezydenta miasta. Jeśli jakieś działanie wykracza poza obowiązki wydziału lub sprawa jest po prostu ważna, prezydent miasta powołuje zespół roboczy, żeby wdrożyć dany projekt. Taki zespół składa się z urzędników powoływanych przez prezydenta, który ma też prawo powołać osoby z zewnątrz, tylko teoretycznie nie powinien robić tego z imienia i nazwiska. Działa to jednak w ten sposób, że na liście są na przykład przedstawiciele organizacji xy, przedstawiciele mieszkańców oraz przedstawiciel grupy nieformalnej. Oczywiście najczęściej jest tak, że osoby są wpisywane z imienia i nazwiska. My jako organizacja pozarządowa możemy się na to zgadzać, choć nie musimy. Zgoda ułatwia nam życie i poruszanie się po urzędzie. Urząd chętniej udziela wówczas informacji, bo jesteśmy członkiem danego zespołu i trafiamy do bazy danych. Z drugiej strony to utrudnia sytuację, gdy np. jesteśmy chorzy i chcemy umożliwić udział w spotkaniu zastępcy z naszej organizacji. W związku z tym przy tworzeniu takiego zarządzenia powołującego zespół, należy zastrzec możliwość udziału osób zastępujących.

Decydując się na udział w takim zespole musimy też dopilnować bardzo podstawowych rzeczy. Pierwsza z nich to zwrócenie uwagi na umocowanie prawne zespołu – kto jest przewodniczącym, jaką ma moc decyzyjną. Najlepiej, żeby był to sam wójt, burmistrz, prezydent lub bardzo wysoko postawiony dyrektor. Druga sprawa to harmonogram. Jeżeli pojawiło się zarządzenie o powołaniu danego zespołu, zwracajmy uwagę na częstość spotkań. W zarządzeniu może być napisane, że zespół sam to określi na pierwszym posiedzeniu – tak jest najwygodniej. Taka formułka jednak na pewno musi się tam znaleźć. Kolejna rzecz: kto kogo zastępuje, ale od strony urzędu. Nie możemy dopuścić do sytuacji, w której zespół się nie zbiera, bo jego przewodniczący jest w tym momencie zajęty czymś innym. Jest to nic innego jak zamrożenie działań zespołu. Innymi słowy, urząd też musi podać zastępców ze swojej strony. Ostatnia rzecz to kwestia zapewniania obsługi administracyjnej takiego zespołu. Musimy wiedzieć, kto zapewnia sale, materiały, wydruki, itp. Powinien to być wydział, który jest najbardziej dostosowany do danej kwestii, takie rzeczy również powinny się w tym zarządzeniu znaleźć. Bardzo ważnym aspektem jest też to, w jaki sposób podejmowane będą decyzje. Czy to będzie głosowanie jednogłośne, czy taki zespół w ogóle będzie podejmował decyzje – to powinno być na twardo wpisane do zarządzenia.

Uczestnicząc w pracach takiego zespołu, mamy szansę na to, że nie tylko będziemy opiniować dane rozwiązania, ale, co ważniejsze, możemy wpływać  na te rozwiązania.

Przykładowo, zdajemy sobie sprawę, że nie mamy wiedzy na jakiś temat i urząd również jej nie ma. W związku z tym chcemy, żeby urząd zamówił niezależną ekspertyzę. Jako członkowie zespołu mamy prawo wskazać, co powinno znaleźć się w zamówieniu na taką usługę. Możemy wymagać, jaka ta ekspertyza będzie, a nie dostać gotowca, w którym urząd zmusi nas do swojej decyzji. Jako członkowie zespołu, możemy się oprzeć o strukturę urzędu, który po pierwsze ma środki, żeby zamówić jakieś zewnętrzne usługi, a po drugie własną wiedzę. Możemy czerpać z tej wiedzy, poprzez nawiązywanie kontaktów. W końcu to też są ludzie, i to często potrzebujący naszego wsparcia, więc mogą być otwarci na nasze opinie. Daje nam to możliwość usystematyzowanej rozmowy z drugą stroną i pchnięcia wielu rzeczy do przodu, chociażby poprzez spotkania zespołu. Sam problem, któremu poświęcony jest zespół może się rozwiązać, ale nawiązane kontakty i zdobyta wiedza zostają z nami.

Trzecim narzędziem, które jest nie mniej ważne, choć nie tak efektywne, są komisje rady miejskiej. Co do zasady są one otwarte, poza bardzo nielicznymi wyjątkami, kiedy rada miejska może utajnić swoje obrady. My, jako obywatele, możemy przyjść i zabrać głos. Na zebrania komisji przychodzą urzędnicy wezwani przez radnych. Możemy żądać wyjaśnień, zobaczyć projekty przygotowane przez urząd miasta. Jeżeli nic nie stoi na przeszkodzie, możemy zapytać urzędnika, a przewodniczący może zobowiązać urzędnika do odpowiedzi. Każdą ze wspominanych dróg polecam, mimo że mają swoje ograniczenia. Jeśli chodzi o zebrania komisji i zespołów, to niestety odbywają się one w godzinach pracy urzędów. Są one dostosowane do pracy radnych. Urzędów po prostu nie stać, żeby płacić za nadgodziny, a ruchomy czas pracy to rzadkość. Musimy przewidzieć, kto będzie brał udział w zespole i w jakich godzinach może sobie na to pozwolić.

Co z inicjatywami uchwałodawczymi? Wydaje się, że jest to narzędzie, które pozwala organizacjom realnie wpływać na tworzące się prawo. Z drugiej strony wiemy, że los wielu inicjatyw jest mało pozytywny, np. trafiają do tzw. „zamrażarki”. Co powoduje, że to narzędzie w teorii dające dużo możliwości, w rzeczywistości realnie nie przekłada się na zmiany systemowe?  

Wiemy, że inicjatywa uchwałodawcza miała dać możliwość na zgłaszanie swoich projektów do gminnego porządku prawnego. Zbieramy określoną ilość podpisów, projekt wchodzi to na posiedzenie rady gminy, radni głosują – tyle z założenia.

Natomiast ze strony organizacji pozarządowej lub grupy nieformalnej inicjatywa jest niezwykle czasochłonna i energochłonna. Samo zebranie podpisów to technikalium. Po pierwsze, chcąc w ogóle zdecydować się na coś takiego, musimy zebrać grupę ludzi, która będzie chciała nas wesprzeć. Podpis listy poparcia to nie wszystko. Wywarcie nacisku na radnych ma już większe znaczenie. Wiadomo, polityka jest polityką, radni upchną gdzieś nasz punkt, jeżeli nie widzą poparcia.

Nie będzie wówczas problemu, żeby nasz punkt odrzucić. My musimy zorganizować sobie to poparcie. Po drugie, sam fakt przygotowania projektu uchwały też wymaga dużej pracy merytorycznej. To musi być coś zobowiązującego prawnie. Musimy wskazać te zmiany i ich legalność. Często trzeba stawiać opór osobom zajmującym się prawem w danej gminie, zewnętrznemu prawnikowi czy wydziałowi prawnemu. Najlepiej, jeśli możemy posiłkować się rozwiązaniami z innych gmin. Wymaga to od nas dość szczegółowego researchu i przygotowania. Czasem musimy ponieść jakieś koszty, np. przez zamawianie własnej ekspertyzy prawnej. Im lepiej jesteśmy przygotowani, tym więcej czasu zaoszczędzimy na przepychankach z urzędem. Co więcej, i tak jesteśmy uzależnieni od dobrej woli radnych. Jeżeli radni powiedzą „nie” to nie możemy nic z tym zrobić. Dlatego też to narzędzie obarczone jest dużą dozą niepewności. Dopóki nie wykonamy tej pracy i nie zdobędziemy dużego poparcia, które w razie potrzeby pojawi się w formie demonstracji pod urzędem gminy, nie możemy liczyć, że rada gminy to jakkolwiek pozytywnie rozpatrzy. Niestety taka jest logika tego systemu. Jednocześnie, taka porażka może zrazić tych ludzi, których zebraliśmy. Oni mieli chęć do działania, a potem okazało się to niemożliwe, co rodzi gniew i  poczucie rezygnacji. Niektórzy będą chcieli walczyć dalej, ale większość stwierdzi, że ich poparcie nie ma sensu.

Kolejna rzecz to rozpropagowanie naszej sprawy, kampania informacyjna skierowana do mieszkańców, również do tych niezainteresowanych. Uchwała, która nas dotyczy i jest dla nas ważna, dla wielu mieszkańców może taka nie być. Musimy im wówczas wytłumaczyć, dlaczego pieniądze powinny być wydane akurat na nasz projekt. Przykładowym projektem może być dokarmianie zwierząt wolnożyjących. Musimy przedstawić, dlaczego dokarmianie całoroczne jest ważne. Musimy tych ludzi przekonać, a to wymaga ogromnej ilości energii. Uczestnictwo we wcześniej opisanych przeze mnie metodach jest po prostu mniej energochłonne, czasami więcej uda nam się uzyskać z takiej działalności. Na przykład referendum należy do bardzo pracochłonnych rozwiązań. Gdy nie jesteśmy na sto procent pewni naszego poparcia i konieczności wprowadzenia tej zmiany, to nie mamy w ogóle po co startować.

Zorganizowaną, lecz nieformalną grupą są bardzo często kibice piłkarscy. Gdy gmina chciała uniknąć finansowania stadionu, nagle kilkaset osób ukazywało się przed radą miasta. Tak było na przykład w Chorzowie, gdzie miejscowa drużyna piłkarska wymusiła finansowanie na poziomie milionów złotych. Nie oceniam, czy to jest dobrze, czy źle. Chodzi mi o sam fakt zorganizowania. Podobnym przykładem była kwestia lokalizowania stadionu miejskiego w Łodzi. Kibice obu łódzkich drużyn przychodzili na obrady – to faktycznie robiło wrażenie na radnych.

Tym sposobem mamy dwa stadiony w Łodzi.

Tak, to pokazuje, że mechanizm działa. W Łodzi na obrady podczas których decydowano o budżecie MOPSu, potrafiło przyjść dużo osób – pracowników tej jednostki – z transparentami. Radni to widzą. Natomiast, jeśli to będzie jeden człowiek, a za nim dwie osoby z kartką, to nie zadziała. Jesteśmy tak silni, jak nas policzą. Nie ma zatem nic gorszego, niż rozpocząć zbiórkę podpisów i jej nie ukończyć.

Jeśli natomiast mamy tę siłę i poparcie, to startujmy. To jest narzędzie dla silnego ruchu, silnej sprawy, która wymaga załatwienia i za którą ludzie pójdą. Przykładem jest sytuacja, kiedy ludzie się przyzwyczaili do czegoś, co nie działa. Nie pamiętają, żeby kiedykolwiek było lepiej. Gdzieś jest lepiej – ale nie u nas. Takie aspekty i rozwiązania, które z jakiegoś powodu nie  podobają się dużej liczbie osób mają potencjał, ale wyrażany w gniewie. Tymczasem, reakcja negatywna nie pozwoli nam zbudować na tym problemie ruchu, który będzie chciał robić coś pozytywnego. Możemy się więc posiłkować takimi problemami, ale nie skupiajmy się tylko na nich.

Ten pozytywny przekaz powinniśmy zacząć budować już w momencie bazowania na działaniach negatywnych? Dwutorowo prowadzić narrację?

Pytanie, na czym nam zależy. To nie jest tak, że ruchy formalne lub nieformalne muszą być wyłącznie pozytywnego rodzaju. Mogą być negatywnego rodzaju, ważne jak reagują na porażkę. Na przykład – stowarzyszenie walczy o wycofanie się z likwidacji linii kolejowej przechodzącej przez naszą gminę. Linia zostaje zlikwidowana. W takim razie musimy starać się zagospodarować teren przejęty przez gminę.

Nie pozwólmy odejść ludziom z opuszczonymi rękami. To jest najgorsze, co możemy zrobić. Możemy tę porażkę przekuć w sukces za pomocą innych działań.

Możemy starać się, aby nie doszło do zabudowania korytarza kolejowego, bo może kiedyś jeszcze się przyda. Możemy starać się, żeby gmina stworzyła drogę rowerową. To jest przykład Krośniewic i sąsiednich gmin, gdzie istniała kolej wąskotorowa. Jest nieczynna, ale z drugiej strony udaje się cały czas blokować wszelkie próby sprzedaży budynków po niej, czy zabudowania korytarzy. Są wolontariusze, którzy cały czas oczyszczają te torowiska, organizują przejazdy drezynami. Chodzi o to, żeby ta kolejka była cały czas w świadomości mieszkańców. To jest taki przykład, gdzie nawet porażkę przekuto w coś pozytywnego.

Jednym z ważniejszych dokumentów jest budżet miasta. Jak go czytać i wykorzystywać na swoją korzyść?

Budżet miasta jest dokumentem, który ma nam pokazać, jak wójt, burmistrz, czy prezydent mają wykorzystywać pieniądze na dany rok. Budżet nie jest jednak pisany w sposób czytelny. Gminy bardzo rzadko wypuszczają poradniki, jak go czytać. Aby zrozumieć jego działanie, musimy zrozumieć jego powstanie.

Na początku, żeby w ogóle skonstruować budżet, każdy urząd gminy oraz każda jednostka mu podległa będzie wysyłać zapotrzebowania budżetowe. Zapotrzebowania budżetowe określają wszystkie koszty, jakie jednostka chce ponieść. Koszty merytoryczne, administracyjne, takie jak zakup papieru do ksero, czy odmalowanie ścian w danym miejscu. Oczywiście zapotrzebowania są konstruowane z nadwyżką. Dlaczego? Jeśli chcemy mieć pozycję negocjacyjną, to musimy ją sobie zbudować. W każdym budżecie musimy więc mieć zaszyte rezerwy. Mogą one być celowe, np. na działania edukacyjne. Jeśli pojawi się konkurs, w którym potrzebny jest wkład własny, z tej rezerwy może on zostać sfinansowany, bez naruszania konstrukcji budżetu. Jest również rezerwa ogólna, czyli miejsce, w którym znajdują się środki bez przypisania, przygotowane na sytuacje nagłe. Na przykład, gdy zawali się kamienica, sięgamy do rezerwy ogólnej, aby zapewnić mieszkania. Rezerwy powinny stanowić jakiś promil całego budżetu.

Ale są jeszcze rezerwy –  poduszki bezpieczeństwa, tworzone przez same wydziały, wójta, bądź też ważne osobistości z urzędu, z powodów czysto politycznych. Potrzeba 70 milionów na stadion? Pstryk, są pieniądze. Skąd one się biorą skoro ich nie było w budżecie? Ponieważ wpisaliśmy wydatki, o których wiedzieliśmy że ich nie poniesiemy.

Mogą pochodzić z inwestycji, których nie da się zrealizować w założonym koszcie i których koszt celowo w budżecie zaniżono. Czasem jest też tak, że wpisujemy do budżetu jakieś działanie, a potem zabieramy z niego pieniądze na zupełnie inne, bardziej politycznie dla władzy opłacalne. To był przypadek łódzkich rad osiedli, których pieniądze zostały rozporządzone w inny sposób niż planowano. Ta poduszka została wydawana na szybko, bez świadomości użytkowników, że taki mechanizm istnieje. To jest obrzydliwe, ale taka jest prawda. Posiadając jakąś wiedzę, jesteśmy w stanie część z tych poduszek zidentyfikować. Jeśli widzimy zawyżone koszty, a wiemy, że ktoś to robi za mniej, to najprawdopodobniej mamy do czynienia z poduszką.

Czyli można powiedzieć, że prezydent z jednej strony zabiera mieszkańcom środki na jakąś inwestycję, jakiś cel strategiczny, a z drugiej strony robi to w taki sposób, że zyskuje przy tym korzyści polityczne?

Tak, z jednej strony mamy okoliczności niezależne, które nie pozwalają prezydentowi czy wójtowi czegoś zrobić, np. wykonawcy chcieli za duże pieniądze lub nikt się nie zgłosił. Z drugiej strony, w tych niezależnych okolicznościach to wójt staje się „dobrym wujkiem”. Zgodnie z prawem wójt powinien być wyłącznie realizatorem budżetu, ponieważ budżet jest tworzony wewnątrz urzędu przez wiele osób.

Radni się pod nim podpisują, często nie wiedząc nawet o jego szczegółach. Tak było w Łodzi. Konsultacje społeczne trwały cztery dni kalendarzowe, z czego dwa wolne od pracy.

Radni dostawali projekt budżetu razem z mieszkańcami. Po zakończeniu konsultacji społecznych były dwa-trzy dni luzu, po czym sesja, na której przyjmowało się budżet. Konsultacje rozpoczynały się w czwartek, a kończyły się w niedzielę. W poniedziałek i wtorek był czas na przygotowanie raportu z konsultacji, w których mało kto brał udział. W środę rada miejska głosowała nad budżetem.

Czy można to w jakiś sposób zaskarżyć? Możemy pokazać, że to jest niewłaściwy sposób działania?

Jeżeli cały proces mieści się w terminach, które wynikają z ustaw lub statutu gmin, to niestety nie.

Zawsze możemy odwołać się do Regionalnej Izby Obrachunkowej na podstawie nieadekwatnych czy niegospodarnych wydatków. Wtedy ciężar dowodu spoczywa na nas.

Bez dogłębnej wiedzy, jak działa budżet, jakie są kosztorysy, bardzo trudno jest takie rzeczy udowodnić. Jednocześnie znajdujemy się pod ogromną presją. Zaczynamy grzebać przy budżecie, pokazujemy, że coś jest nie tak. Okazuje się, że w warunkach wojny polsko-polskiej, gdy prezydent i rada są z jednej partii, będziemy przypisywani przez zwolenników rządzących do partii opozycyjnej. Przez takie działania przypisuje nam się wszystkie plagi egipskie, które padną na tę gminę. Budżetu nie będzie – nie będzie pensji, dzieci nie dostaną jeść. Automatycznie znajdujemy się pod ostrzałem. Jeżeli nie mamy bardzo pewnego oparcia, świadomości (i żelaznego tyłka), nie wytrzymamy sytuacji. Mówię na podstawie własnego doświadczenia. Im mniejsza gmina tym gorzej. Gdy każdy zna każdego, to takie interwencje są jeszcze trudniejsze.

Jak już rozmawiamy o tych mechanizmach, którymi rządzi się miasto, czym jest GONGO? Jak to działa i czy jest to powszechna praktyka w Polsce?

GONGO, czyli Government organised non-governmental organisation – coś w rodzaju oksymoronu, a jednak istnieje. GONGO istnieje tak długo, jak organizacje pozarządowe. Przyjmuje barwy organizacji pozarządowych, organizacji społecznych i ruchów oddolnych. Jest tymczasem organizowane oraz finansowane (częściowo lub w całości) przez władze.

Jeżeli przyjrzymy się organizacjom pozarządowym, dzielą się one z grubsza na takie, które są same w stanie zapewnić sobie byt (z różnego rodzaju grantów bądź własnej działalności) i takie które zajmują się wyłącznie działalnością charytatywną. GONGO co do zasady jest bezpośrednio umocowane do władz. Mamy organizację pozarządową, która została na przykład stworzona przez wiceprezydenta miasta, kilku radnych, czy też osoby związane z partią, z której wywodzi się dany prezydent miasta. Taka organizacja pozarządowa jest pozarządowa tylko w teorii, będąc tak naprawdę przedłużeniem władzy.

GONGO zapewnia bezwarunkowe poparcie dla tego, co burmistrz, wójt, czy prezydent planuje, jednocześnie przedstawiając się jako głos społeczny.

Taka organizacja może  korzystać ze środków, jakimi dysponuje gmina. Może się to dziać na różne sposoby. Sposób bardziej legalny, w którym organizacja występuje we wszystkich konkursach grantowych, konkurując z normalnymi organizacjami pozarządowymi i ogranicza w ten sposób pulę środków. Co więcej, taka organizacja jest tworzona przez osoby, które doskonale wiedzą, jak funkcjonuje urząd i środki publiczne. Mogą zapłacić nawet za napisanie wniosku. Potem zupełnie bezstronna komisja podejmuje decyzję, że to ich wniosek jest lepszy. I to oni mogą zgarnąć całą, lub dużą pulę środków. Może być jeszcze inaczej. Taka organizacja złoży fatalny wniosek, który się do niczego nie nadaje. Czy urzędnik odrzuci wniosek kogoś, kto pracuje bezpośrednio z jego zwierzchnikiem? Albo jeśli to jest wniosek kolegi z ławki jego dyrektora? Nie odrzuci. Spotykałem się z sytuacjami, w których takie wnioski były poprawiane w urzędzie, żeby nikt się nie przyczepił, że wniosek nie spełnił kryteriów formalnych. Są to sprawy, które omawia się „nie pod nazwiskiem”. Nie pójdę więc i nie złożę doniesienia do prokuratury, bo wtedy wszyscy się tego wyprą. Rozmawiając na przysłowiowym papierosie, jednak wiem, że takie rzeczy się dzieją.

Innym przykładem jest bezpośrednie korzystanie z zasobów miasta, gminy, czyli z naszych wspólnych pieniędzy, kiedy cały pozytywny feedback idzie na konto takiego stowarzyszenia.

Mieliśmy taki przykład w Łodzi. Powstało stowarzyszenie „Kocham Łódź”, założone przez wiceprezydenta miasta oraz kilku ważnych urzędników. Na początku marca br. zorganizowali akcję rozdawania maseczek. Mamy epidemię, jest to szczytny cel. Tylko, że maseczki były pozyskane z urzędu miasta, więc i tak my, mieszkańcy, mieliśmy je dostać. Potem można powiedzieć, że organizacja przeprowadziła akcję, troszcząc się o zdrowie mieszkańców. Pozostaje pozytywny przekaz, jeśli nie zastanawiamy się skąd pieniądze na jej realizację.

Po co powstają GONGO? Po pierwsze, żeby właśnie zneutralizować już istniejące ruchy miejskie i ruchy społeczne w gminie. Po drugie, żeby oddalić prezydenta od tak zwanej polityki partyjnej. Gdy mówimy, że ktoś jest partyjny, od razu mamy odbiór negatywny.

Za każdym razem, kiedy odbywają się wybory w Polsce, pojawiają się jakieś ruchy niepartyjne. Akurat w tym roku był to Hołownia, wcześniej Kukiz, a jeszcze wcześniej Palikot. „My nie zakładamy partii politycznej, my mamy ruch społeczny”. Palikot się sformalizował jako partia bardzo późno. Kukiz’15 do dzisiaj nie jest partią. Ci kandydaci zawsze zdobywali spory kawałek tortu, opierając się o sam fakt niepartyjności.

W Łodzi prezydent Zdanowska rzadko kiedy pokazuje, że jest związana z Platformą Obywatelską. Jej kampanie obracały się wokół hasła „Kocham Łódź”, które skądinąd jest nam znane. Nie było powiedziane, że to Platforma Obywatelska, tylko Komitet Hanny Zdanowskiej. Ponadpartyjny komitet.

Czasami jest tak, że taki prezydent zupełnie odchodzi z partii. Przechodzi do tego GONGO i staje się jego przewodniczącym. Nagle to GONGO staje się partią u władzy! Jest to ruch parapartyjny. Mieliśmy taki system w Gdańsku, we Wrocławiu. Pojawiają się po prostu takie ruchy prezydenckie. Na przykład prezydent Rzeszowa wyszedł z SLD i teraz jest ruch prezydenta Ferenca. Ponieważ na poziomie niższym niż ogólnopolski i tak nie mamy subwencji partyjnych, z punktu widzenia wójta, burmistrza, czy prezydenta, nie ma znaczenia czy jesteśmy w partii, czy działamy sami. Dokładnie tak samo będzie sobie radził. Oczywiście są kwestie techniczne przy rozliczaniu kampanii, ale do obejścia. Tymczasem pozapartyjność jest dobrze odbierana, poparta głosami. Przecież taki prezydent jest pozapartyjny, z ruchu społecznego, słyszeliśmy przekazy takie jak „Kocham Łódź”. Jeśli zapytamy, kto jest największym społecznikiem w Łodzi, to możemy spodziewać się odpowiedzi, że Prezydent Zdanowska i radni, co jest kompletną bzdurą. Przecież oni pobierają pensję za swoje działania, co jest zaprzeczeniem bycia społecznikami. Natomiast ci, którzy faktycznie są społecznikami są nazywani „krzykaczami i wichrzycielami”. Dlatego GONGO jest niebezpieczne, bo jeżeli nie jesteśmy w stanie szybko go zlikwidować poprzez wskazanie nieprawidłowości, to taka organizacja może przerosnąć nas wszystkich.

Co możemy zrobić, żeby z GONGO walczyć?

Przede wszystkim musimy obserwować, czy taka organizacja się pojawi, uwidoczni w KRS. Kiedy GONGO wypełznie na zewnątrz, starajmy się naświetlić, że to jest wiceprezydent, czy ktoś z radnych lub dyrektorów w urzędzie.

Nie widzę problemu, w tym, że jakiś radny jest przedstawicielem stowarzyszenia miłośników świnek morskich. Nie przekłada się to na życie miasta, może faktycznie lubi świnki morskie. Natomiast jeśli to jest organizacja, która przedstawia się jako ruch miejski, to zaczyna już być niebezpiecznie.

Możemy próbować to nagłaśniać i pokazywać ludziom. W mniejszych gminach jest to o tyle problem, że nie mamy własnych mediów. Z drugiej strony mniejsze gminy mają to do siebie, że każdy każdego zna, więc jesteśmy w stanie dotrzeć do większej liczby osób. W najgorszej sytuacji jesteśmy w średnich miastach, gdzie nie mamy mediów lokalnych, ale miasto już jest za duże, żeby rozprowadzić mową szeptaną informację o nieprawidłowościach w ruchu. Trudno jest też tam, gdzie władza i media idą w jednym szeregu. Przykładowo, mamy pas transmisyjny między urzędnikami a dziennikarzami. Tak jest m.in. w Łodzi. Część dziennikarzy albo już się spakowała, albo szykuje się do pracy w urzędzie, więc musi uważać na to, o czym będzie pisać i mówić. Akurat w największych miastach najczęściej władze miasta są z jednego obozu, a media publiczne z drugiego. Media będą chciały podać informacje, które będą niewygodne dla urzędu. Mamy przecież świadomość, że jeżeli władze centralne i lokalne są z tego samego ugrupowania, to tracimy tę możliwość. Niestety tak to działa. Media społecznościowe nie są dobrym miejscem na podawanie takich informacji. Informacje tworzone są w bańkach, a my często nie potrafimy poza tę bańkę wyjść. Jeżeli jakieś fora są czytane przez większą część danej społeczności, to starajmy się tam docierać. Jeżeli są jacyś opozycyjni radni, to oni będą nam pomagać, nagłaśniając problem. Zależy to od specyfiki gminy. Może uda się i prezydent powie, że tego nie pochwala. W pewnym momencie prezydent Zdanowska zirytowana powiedziała, że ona sobie tego nie życzy. Zdajemy sobie sprawę, że gdybyśmy nie podnieśli głosu, to by sobie tego życzyła i nie czuła powodu, żeby powiedzieć „nie, nie róbcie tego”. To jest nacisk, który nie zawsze da się uzyskać.

Osoba będąca na samym początku swojej drogi społecznikowskiej, niekoniecznie sformalizowanej, ale ogólnie mająca chęci do działania, słysząc to co Pan mówi, mogłaby się przestraszyć różnych czynników, które utrudniają działanie w zderzeniu z tą drugą „stroną”. Czy jest jakaś krótka rada, którą mógłby Pan skierować do młodych aktywistów? Co robić, jak działać, żeby się nie wypalić?  

Po pierwsze – nigdy nie działać samemu, a po drugie dbać o siebie. Nie wiem, która rada jest ważniejsza. Jeżeli jest się samotnym, bardzo łatwo rozbić się o te wszystkie ściany, ponieważ doba ma tylko 24 godziny.

Człowiek może nauczyć się tylko ograniczonej ilości rzeczy i być w jednym miejscu w jednym momencie. Musimy działać w grupie. Potrzebujemy osób, które będą urodzonymi „fighterami” i będą pchały akcję do przodu. Cisi sojusznicy też są bardzo ważni. Dostarczą nam informacji, za darmo wydrukują nam materiały i tak dalej. Musimy starać się mieć zaplecze i to w nim się organizować. I dbać o siebie. Mamy tendencję do zaniedbywania się, potrafimy się zatracić. Coś nas zainteresowało, więc grzebiemy w temacie do granic możliwości. Zapominamy o swoim otoczeniu, rodzinie, prawie do odpoczynku, o tym, jak to jest posiedzieć na kanapie i popatrzeć w okno. Jednocześnie ignorujemy wszystkie znaki ostrzegawcze, na przykład zdrowotne. Gdy mamy dwadzieścia lat to nie jest najważniejszy czynnik. Jednak później okazuje się, że trzy zawały nie są fajną sprawą. Możemy też spotkać się z sytuacją, gdy nasza druga połowa mówi nam „Ty kochasz te kamienice bardziej ode mnie”. Niestety tak to jest. Nasza rodzina może nie odbierać tego tak jak my. Martwią się, że nie będziemy już mieli pracy w tym mieście i się wypalimy.

Kiedy drepczemy w miejscu, zróbmy przerwę. Musimy zaufać innym ludziom. Jeśli okaże się, że cała sprawa umarła, to może i dobrze się stało. Czasami trzeba umieć odpuścić. Trzeba dać sobie jakąś przestrzeń, zastanowić się, po co my to robimy.

Aby faktycznie coś zmienić? Czy może maskujemy jakiś deficyt, który chcemy zlikwidować? Jest grupa osób, które mają problemy ze sobą. Idą w aktywizm, bo to im dostarcza adrenaliny, daje możliwość poczucia się ważnymi, istotnymi. Oni się zupełnie zapracują na śmierć, dlatego że po prostu nie potrafią przestać. Zwracanie uwagi na to, co się z nami dzieje, ale też co się dzieje w grupie jest kluczowe. Dobrze, jeśli potrafimy sobie powiedzieć: „Daj spokój”, „Przestań”, „Za dużo”, „Idź spać, a nie piszesz maila o 4 nad ranem po raz kolejny”. Jeśli działamy w większej grupie, to jesteśmy za siebie nawzajem odpowiedzialni. To nie jest kołchoz, tylko organizacja, która ma nieść zmianę. Nie będzie lepiej, jeśli członkowie będą przepracowani, mający poczucie winy, bojący się siebie. Na przykład bardzo nie lubię organizacji liderskich, gdzie wszyscy pracują na lidera, a on błyszczy i ma gdzieś, co się dzieje w organizacji. A nawet dopuszcza mobbing czy wyzyskiwanie pracowników. My w ogóle w organizacjach pozarządowych mamy taki trend, że dajemy z siebie jak najwięcej. Pracujemy w sposób nienormowany. 16 godzin? 17 godzin? Pracujemy, bo to jest ważne. Nic nie jest tak ważne, jak zdrowie. Chodzi o to, żebyśmy po dwóch latach nie byli wrakiem. Są takie stowarzyszenia, które przyjmują formę biznesową. Nakładają one na ludzi taki korporacyjny rodzaj nacisków i wymagań, nie dając przy tym bezpieczeństwa socjalnego, dokładnie określonych dni wolnych i urlopów. Trochę jak w typowym polskim Januszexie, gdzie wyciska się z pracownika, ile się da. Jak pracownik się wykolei, to szuka się innego. Właśnie dlatego nie mamy pamięci instytucjonalnej. Czasem organizacja ma dwanaście lat, a skład się zmienił pięć razy. Potem dochodzą do nas takie informacje, jak na przykład ze Stowarzyszenia „Wiosna” (realizującego projekt „Szlachetna paczka”), gdzie wewnątrz było strasznie. Ludzie z tego wychodzą i muszą latami uczęszczać na terapię. To są przypadki skrajne. Znam ludzi, którzy musieli odejść, bo po prostu już nie wyrabiali. Brak poczucia wsparcia, zabezpieczenia socjalnego, ale też fakt, że rodzina ma dość, mogą do tego doprowadzić. Nie zabierajmy się więc za działania, dopóki o siebie nie dbamy. Jeśli już chcemy robić coś samodzielnie, bez udziału innych – lepiej zostać w domu.

To bardzo cenna uwaga. Biorąc pod uwagę ogół organizacji pozarządowych, sposoby ich funkcjonowania i deficyty. Jakby Pan liczbowo określił procent organizacji działających modelowo, czyli zgodnie z wykorzystaniem zasobów, pamięci instytucjonalnej itp.?

Nie ma na to żadnych badań. Nie chcę się wypowiadać i zgadywać. To byłyby dane wyssane z palca, a ja tego nie lubię. Nie mam żadnych badań, wyłącznie własne, anegdotyczne doświadczenie. To się zmienia w czasie. Mamy skrajnie niesprzyjającą formę trzeciego sektora w Polsce, niesprzyjający dla pracownika rynek pracy. To są kwestie ogólne. Kwestie szczególne są takie, że rzadkością jest, żeby jakaś organizacja była w stanie na tyle się rozwinąć, aby zapewnić bezpieczne funkcjonowanie sobie i swoim pracownikom. W pewnym momencie klaruje się różnica i wiemy, kto jest działaczem, a kto pracownikiem. Każdy ma prawo inaczej funkcjonować. Nie będę wymagał od księgowej mojego stowarzyszenia, żeby się angażowała i oflagowała się pod jakimś drzewem, które chcą wyciąć. Nie zmienia to faktu, że jest świetną księgową i bardzo mi pomaga. Tak samo nie będę oczekiwał od kogoś takiego zaangażowania, jakie mam ja sam. Mam wrażenie, że bardzo wiele przywódców oraz przywódczyń organizacji pozarządowych właśnie tego oczekuje. Jeśli ja walczę o jakąś sprawę, to wszyscy mają to robić. To jest moralność broniącego się bunkra, a nie chcemy zostawiać spalonej ziemi. Niestety konstrukcja rynku jest taka, że organizacja pozarządowa jest w stanie wyżywić prezesa i może jakiś krąg wyższego wtajemniczenia. Reszta przesiaduje na umowach okazjonalnych, śmieciowych. To ogromna blokada rozwoju organizacji pozarządowych.

Pierwsze podstawowe pytanie: Po co robimy jakieś rzeczy? Czy chcemy zaangażować się na całe życie? 5 lat? A może to tylko jednorazowa akcja. Za każdym razem, gdy będą się pojawiały takie pytania, to możemy rozpatrywać różne kryteria przy odpowiedzi.

Dziękujemy za rozmowę.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 45 (2020)

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Polityka Akademia Instytutu Spraw Obywatelskich

Przejdź na podstronę inicjatywy:

Co robimy / Akademia Instytutu Spraw Obywatelskich

Być może zainteresują Cię również: