Ratowanie cywilizacji wzrostu gospodarczego?
Wzrost gospodarczy to niekwestionowany paradygmat panującego systemu. Jest oczywistą oczywistością niepodlegającą dyskusji. Gospodarka musi generować wzrost, jak go nie ma jest recesja, zapaść, kryzys. Wiedzą o tym wszyscy. Żeby mogła wzrastać, musi konsumować coraz więcej energii, bo innego sposobu nie ma. Zwiększona zaś podaż energii, to stymulacja jej zwiększonego zużycia, nowoczesny odpowiednik pułapki maltuzjańskiej. A każdy wyprodukowany przedmiot, każda wyświadczona usługa ma swój energetyczny koszt. Sposoby uzyskiwania tej energii w ten, czy inny sposób, obciążają nasze naturalne środowisko.
Większość generowanego dziś wzrostu nie służy już dokładnie niczemu. Przeciwnie, jest szkodliwa i uciążliwa dla samych użytkowników (niespełniające elementarnych kryteriów użyteczności przedmioty, natrętne usługi, których nikt sobie nie życzy), ale ten kołowrotek nie może się zatrzymać, ani nawet spowolnić.
Katastrofa nadprodukcji
Paradoksem czasów jest, że poziom konsumpcji mamy zbyt mały, by system mógł funkcjonować. Trzeba dziś tę wciąż rosnącą nadprodukcję wszystkiego wykupować na kredyt, inaczej cykl gospodarczy nie będzie mógł się odtworzyć. Jednocześnie jest ona zbyt duża, aby – jak by nie patrzeć skończony, bo zamknięty w ramach fizycznych ograniczeń materialnego świata – ekosystem ziemski mógł ją na dłuższą metę wytrzymać.
Coraz bardziej nachalnie jesteśmy zatem bombardowani komunikatami przekonującymi nas do „podnoszenia efektywności energetycznej”, konieczności wdrażania „zielonych technologii”, „odpowiedzialnego i zrównoważonego” konsumowania. Wdrożenie tych wytycznych ma uratować technokratyczną cywilizację, pozwolić nam nadal cieszyć się jej dobrodziejstwami, nie obciążając przy tym środowiska naturalnego.
Przekonują nas o tym rzesze aktywistów „społeczeństwa obywatelskiego”, ramię w ramię z globalnymi korporacjami i politycznymi przywódcami. Naiwność i nieadekwatność lansowanych rozwiązań poraża, szczególnie w sytuacji, gdy coraz więcej wskazuje na to, że obecny kryzys wszedł już w fazę upadku. O ile w przypadku korporacji uciekanie się do kłamstw nie powinno nikogo dziwić – ich statutowy cel to zysk, moralność, czy też etyka jest zaś ograniczeniem, które należy przezwyciężyć lub obejść – o tyle głoszenie ich przez aktywistów ekologicznych każe postawić wielki znak zapytania nad ich wiarygodnością.
Kto powinien oszczędzać?
Obecnie mamy absolutnie nieznośną sytuację, w której zmusza się normalnych ludzi do oszczędzania na rzeczach absolutnie podstawowych jak pożywienie, woda, ciepło, przy jednoczesnym ostentacyjnym marnotrawstwie, którym kasty uprzywilejowane epatują na każdym kroku: wygłupy celebrytów, multimedialne reklamy zaśmiecające przestrzeń publiczną, zalewające nas zewsząd informacyjne śmieci, czy szerzej narzucany bez pytania kogokolwiek o zdanie cyfryzacyjny obłęd, absurdalne, nikomu niepotrzebne inwestycje w rodzaju „inteligentnych wiat przystankowych”. Przykłady widzimy na każdym kroku i można mnożyć je w nieskończoność.
Czy wymuszone potęgującym się kryzysem ograniczenia nie powinny dotyczyć w pierwszej kolejności sfery zbytku?
Czy w sytuacji, gdy możni tego świata pozwalają sobie na loty w kosmos, można wymagać od normalnych ludzi, by tłumaczyli się z tego, co jedzą i czym palą w piecu?
Czy – tym bardziej irytujące, że konstruowane na kształt komercyjnych reklam – apele o oszczędzanie na wszystkim nie są po prostu bezczelną, szyderczą kpiną? Tak jakby ludzie żyjący za najniższą krajową – a tyle przecież zarabia statystyczny Polak – nie byli do oszczędzania przyzwyczajeni od dawna.
Dokąd zmierzamy?
System mniej energochłonny musi być bardziej pracochłonny, na przykład zamiast konsumującego energię elektryczną bankomatu, czy automatycznej kasy w sklepie wraz z całym systemem sieci przesyłowych i serwerów obsługujących wirtualny pieniądz, musi być pani kasjerka, pobierająca pensję za swoją pracę. Ale takie rozwiązania nie mieszczą się w logice systemu – zastępowanie ludzi maszynami jest przecież prostą i oczywistą racjonalizacją, podnoszeniem efektywności.
Tylko czy w tej mechanicznej racjonalności jest jeszcze miejsce dla człowieka? No i czy nie jest ona racjonalna tylko przy założeniu, że tania energia będzie dostępna zawsze i w coraz większej ilości, co przecież jest możliwe tylko przez pewien czas i zawsze kosztem krajów i społeczeństw wykluczonych z udziału w płynących z niej korzyściach? Ale oto na naszych oczach ta sytuacja zdaje się dobiegać końca.
Cywilizacji opartej na takich paradygmatach nie da się ocalić, bo oparta jest na niedorzecznym – choć nigdzie nieartykułowanym wprost – założeniu, że wzrost może trwać wiecznie.
Wszelkie dotychczasowe doświadczenie jednak temu przeczy. Każde prosperity kończy się krachem, kwestią jest tylko czas. Wszelka ekonomia bazuje też na nieuwzględnianych w rachunkach – bo „darmowych” – usługach świadczonych przez ekosystemy przyrodnicze, które rabunkowy model gospodarki degraduje wprost proporcjonalnie do własnego rozrostu. Oczywiście ich finalne zniszczenie zakończy też wszelki gospodarczy wzrost, tak jak śmierć organizmu uśmierca też zabijający go nowotwór.
Fundamentalnym, oficjalnie nigdy nie zadawanym pytaniem, pozostaje zasadniczy cel tego wzrostu. Czy w rzeczywistości nie jest nim po prostu postępująca dehumanizacja, eufemistycznie nazywana przez ideologów systemu posthumanizmem? Czy nie znaleźliśmy się na etapie, na którym wszelkie granice ludzkich zdolności adaptacyjnych zostały już przekroczone?
Oficjalnie sygnalizowanym problemem są dramatyczne niedobory personelu psychiatrycznej opieki zdrowotnej, ale czy kultura, do której wytycznych nie chce, lub nie potrafi się przystosować tak wielki odsetek jej uczestników, nie narzuca raczej pytania o swoją własną sensowność? Czy powinniśmy ratować taką cywilizację, czy może raczej ratować się przed nią? Czy jej zbliżający się upadek nie jest ostatnią nadzieją dla przyszłych pokoleń?
„Eko” i wzrost gospodarczy?
Wielkim błędem ruchu tzw. Zielonych były powtarzane od lat twierdzenia, że można utrzymać wysoki wzrost gospodarczy i standard życia, konsumując przy tym mniej energii. Uczyniło to ich przekaz kompatybilnym z przekazem systemu ze wszystkimi płynącymi z tego korzyściami, tyle że fałszywość tego rodzaju tez jest gołym okiem widoczna dla każdego, kogo multimedialne pranie mózgu nie pozbawiło kontaktu z rzeczywistością. Stąd promowane przez nich rozwiązania, poza klasami uprzywilejowanymi, budzą powszechną wrogość, i jako takie mają raczej nikłe szanse na trwałe zaistnienie.
Integracja przekazu Zielonych z panującym systemem oznacza de facto rezygnację z wizji. To co miało początkowo być taktycznym kompromisem, dramatycznie odmieniło oblicze ruchu (samo to słowo jest już pewnym nadużyciem w dobie organizacji profesjonalnych) – dawno już został on zdominowany przez ludzi o umysłowości ukształtowanej przez zachodnie farmy hodowlane aktywistów od wszystkiego, na co da się napisać projekt i uzyskać grant, przypominających raczej korporacyjnych managerów niż bojowników o sprawę. Ten system gratyfikacji dostarczył skutecznych narzędzi eliminowania autentycznych ideowców, czy choćby wątpiących w słuszność lansowanych rozwiązań.
Brak wizji to brak systemowej alternatywy, skazanie się na nieustanną ucieczkę z deszczu pod rynnę, wiarę we własne kłamstwa i zastąpienie dyskusji o celach dyskusją o środkach. Jak tu uniknąć systemowego załamania coraz bardziej energożernej cywilizacji?
Czym karmić nowotwór?
Niektórzy upatrują ratunku w energetyce jądrowej. Aby mogła ona realnie zastąpić paliwa kopalne, musiałyby w skali świata natychmiast powstać tysiące reaktorów – obecnie działa ponad 400, w większości już bardzo starych.
Oczywiście to nierealne, gdyby jednak – za sprawą jakiejś czarodziejskiej różdżki – do tego doszło, oznaczałoby to statystycznie kilkadziesiąt wielkich katastrof (na skalę Fukushimy), wysyp kolejnych krajów posiadających broń jądrową (a co za tym idzie robiących jej testy), adekwatne zwielokrotnienie ilości nuklearnych odpadów bez jakiejkolwiek gwarancji ich zabezpieczenia (nawet jeśli teoretycznie wiadomo jak, pozostaje kwestia skąd na to środki). No i oczywiście dostępne złoża uranu wyczerpałyby się w kilka, a nie kilkadziesiąt lat (zapewne toczono by o niego wojny, tak jak o ropę). Zamiast (albo obok) globalnego ocieplenia mielibyśmy do czynienia z narastającym globalnym skażeniem promieniotwórczym.
Sugerowanie zaś, że gospodarka zaprogramowana na nieskończony wzrost może zostać zasilona energetyką odnawialną, jest oczywistym nonsensem, jej podaż musiałaby rosnąć proporcjonalnie szybko, a przecież komponenty, z których powstają generujące ją urządzenia, nie rosną na drzewach.
No i zastanawiające jest, czy, przykładowo, energia wygenerowana przez fotowoltaiczny panel w trakcie jego technicznego żywota aby na pewno jest większa niż ta, którą sumarycznie włożono w jego wyprodukowanie, montaż i transport? Czy produkujące je fabryki w odległych krajach są zasilane takimi panelami?
Przesuwanie kosztów w tę i we w tę, z kieszeni w kieszeń, nie zmienia faktu, że ekosystem ziemski wystawia rachunek całościowy, niezależny od tego kto aktualnie zyskuje, a kto traci na toczącej się rynkowej grze. Czy wszystkie te „zielone energie” nie są po prostu kolejnymi iluzjami neoliberalnych czarowników?
Pozbyć się złudzeń
Może czas wreszcie powiedzieć wprost, że utrzymywanie i aspirowanie do coraz wyższego standardu życia jest utopią, za której próby realizacji zapłacą nasze dzieci i wnuki, a zgoda na niszczenie podtrzymujących życie ekosystemów w imię gospodarczego wzrostu to nic innego, jak okradanie przyszłych pokoleń?
Szczególnie demoralizującego wzorca dostarczają tu wysoko rozwinięte kraje tzw. Zachodu. Dramatem naszego kraju jest to, że związał z nimi swój polityczny byt, stawiając je sobie za wzór normalności.
Może zamiast karkołomnego imitowania „profesjonalnego” żargonu biznesowej nowomowy – której nieadekwatność względem poruszanych zagadnień najzwyczajniej odstrasza – pora zacząć nazywać rzeczy po imieniu? Czy pierwszym krokiem do normalności nie powinno być zaprzestanie kultywowania tego rozbudowanego oszustwa, w ramach którego porusza się świadomość nowoczesnego człowieka? Prawda nie będzie zapewne łatwa do przyjęcia, zwłaszcza dla uprzywilejowanej dzięki patologicznemu systemowi części społeczeństwa, zawsze będzie jednak lepsza, niż pogrążanie się w iluzji, którą rzeczywistość i tak rozwieje.