Rozmowa

Jak wpadliśmy w pułapkę Internetu. Jako użytkownicy i jako pracownicy

aplikacje internetowe
fot. Gerd Altmann z Pixabay

Z Janem Oleszczukiem-Zygmuntowskim rozmawiamy o wyznaczających rytm naszej pracy algorytmach, cyfrowych monopolach, pierwszym związku zawodowym pracowników platformy cyfrowej, realiach polskiego rynku i cybertariacie.

Krzysztof Wołodźko: Rozwój technologii cyfrowych u swoich początków przedstawiany był jako – kolejna – nadzieja na wolnościowe społeczeństwo. W swojej książce „Kapitalizm sieci” gorzko, choć z pewną dozą optymizmu, opisujesz nową cyfrową gospodarkę. Zacznijmy od zjawisk negatywnych. W podtytule książki pytasz wprost: „Dlaczego Internet stał się pułapką?”.

Jan Oleszczuk-Zygmuntowski: W swojej książce tę pułapkę nazywam „fabryką sieci”.

Internet, platformy cyfrowe, aplikacje stały się fabryką, w której nieustannie przebywając, wypracowujemy pewną wartość. Produkujemy dane, komunikujemy się, realizujemy się życiowo poprzez sieciową infrastrukturę. I nawet jeśli tak tego nie widzimy, w rzeczywistości pracujemy dla fabryki sieci, bo tę wartość ktoś zagarnia.

Częściowo wprost płacimy za usługi internetowe, płacimy też, udostępniając swoje dane. Ale nawet scrollując ekran, pracujemy dla fabryki sieci – na tym zbudowane są fortuny Google, TikToka, Facebooka. Dotyczy to również Open AI – aplikacja pracuje i uczy się na danych, których globalnie dostarczamy w ogromnych ilościach.

Dlaczego tak to funkcjonuje?

Korzenie tego zjawiska są starsze niż Internet. Zwracam na to uwagę w „Kapitalizmie sieci”. Widzą to także moi czytelnicy i czytelniczki. To ważny element rozwoju kapitalizmu kognitywnego i gospodarki informacyjnej.

Początek tego procesu miał miejsce jeszcze przed powstaniem komputerów, zaraz po II wojnie światowej, wraz ze wzrostem gospodarki usługowej i wzrostem znaczenia przechwytywania informacji jako towaru i aktywu. To jest początek procesu, który dziś osiąga swoją kulminację.

Dzięki najnowszym technologiom proces chwytania i zbierania informacji jako towaru osiągnął poziom planetarny.

Kto i kiedy uświadomił sobie jako pierwszy, że na naszych cyfrowych śladach, nazywanych wręcz cyfrowymi śmieciami, da się zarobić ogromne pieniądze?

Google jest firmą paradygmatyczną dla całego procesu. Firmą, która jako pierwsza uświadomiła sobie, ile może zyskać, „pełzając” przez dane. Mowa oczywiście o „pełzaniu” robota-wyszukiwarki. Crawlowanie stron [ang. crawling] stało się sposobem na wydobywanie wartości naszej pracy.

Twórcy Google, Larry Page i Sergey Brin, w artykule naukowym z 1998 r. po raz pierwszy opisali mechanizm Page Rank i wyszukiwarki Google’owskiej. Ona fundamentalnie różni się od wszystkich poprzednich wyszukiwarek.

Czyli?

Wcześniejsze wyszukiwarki bazowały na z góry opisanej jakości danego źródła. Liczyło się, czy zaindeksowane źródło jest mniej lub bardziej wartościowe. Google skupił się na hipertekście: ile osób linkuje daną stronę. Oni sprawdzają pracę ludzi, którzy rekomendują innym ludziom pewne strony. We wspomnianym wyżej artykule znajdziemy fragment, w którym opisują, że w trakcie wykonywania przez nich testów nad nowym sposobem wyszukiwania, często dostawali maile od administratorów stron internetowych.

O jakiej treści?

„Widziałem, że byłeś na mojej stronie i spędziłeś na niej sporo czasu, czy chcesz dać mi znać, co cię tam interesuje”. Administratorzy i twórcy stron traktowali to jako zwykłą relację z kimś, kto czyta ich stronę. Ale po drugiej stronie było już coś innego: Shoshana Zuboff, autorka „Wieku kapitalizmu inwigilacji”, nazywa to machiną algorytmicznej inwigilacji. Zadaniem tej machiny było przejście przez indeksowane strony i wyssanie informacji o jej sieciowych zależnościach. To pozwoliło stworzyć niegdyś najlepszą internetową wyszukiwarkę na świecie.

Taka była geneza masowego korzystania z naszych danych. Nazwałeś to „cyfrowymi śmieciami”. W branży mówi się na to cookies, czyli ciasteczka – okruchy, które spadają na podłogę ze stołu. I wydają się zupełnie bezpieczne.

A tak nie jest?

Zuboff często wskazuje postać Sheryl Sandberg, która najpierw była w Google operacyjną menadżerką i doprowadziła do perfekcji model zbierania danych i opracowywania reklam, opartych na inwigilacji użytkowników, a później została wiceprezeską Facebooka. Stosowane tam metody profilowania ludzi opierają się właśnie na zbieraniu informacji, w tym z ciasteczek, o tym jakie strony odwiedzasz, co kupujesz i czytasz, i w konsekwencji – jakie masz słabości.

Muszę podkreślić pewną rzecz. W debacie publicznej dotyczącej naszych danych osobowych w sieci, podobnie jak Zuboff, wielu zwraca uwagę na kwestie prywatności. Ale problem fabryki sieci jest dużo szerszy.

Platformy cyfrowe stały się infrastrukturą monopolizującą rynek. Jeśli chcesz zarobić na jakiejkolwiek stworzonej przez siebie aplikacji, musisz wrzucić ją do sklepu Play. I oddać 30 procent swoich zarobków.

To nie podlega żadnym negocjacjom. Asymetria jest widoczna gołym okiem. Mamy do czynienia z cyfrowymi, neofeudalnymi landlordami, którzy dysponują siecią i mogą narzucać swoje warunki gry.

Nikt nie ma chyba wątpliwości, że państwa i społeczeństwa – z różnych pobudek i przyczyn – przeoczyły moment kartelizacji sieci. Dziś odwrócenie tego procesu jest bardzo trudne. Tym bardziej, że relacja między podmiotami publicznymi a internetowymi potentatami jest co najmniej złożona i asymetryczna.

W sieci wzrost wartości następuje geometrycznie. Wszystkie rynki i branże, w których występuje efekt sieciowy, będą miały tendencje do koncentracji i monopolizacji. Dlatego zwracam uwagę, że cyfrowe platformy to nowa globalna infrastruktura.

Dlaczego to jest tak ważne?

Nie mamy na ogół wątpliwości, że wodociągi, drogi samochodowe i linie kolejowe, sieci energetyczne, które stanowią realne sieci połączeń, nie mogą podlegać wyłącznie prawidłom wolnego rynku, nie mogą być wyłącznie prywatne. Wiemy, że tego rodzaju sieci muszą być zintegrowane i podporządkowane większemu publicznemu dobru. Klasyczna infrastruktura musi być jak najbardziej otwarta i dostępna – niezależnie od tego, czy ma właściciela prywatnego, państwowego, komunalnego.

W Internecie widzimy stopniową monopolizację infrastruktury. Przewaga firm takich jak Meta nad konkurencją jest już horrendalna. Nie tylko dlatego, że „wszyscy” mają konto na Facebooku czy Instagramie, więc naturalne jest dołączenie do takiej sieci kolejnych klientów. Zebrane dane użytkowników dają Mecie kolejną przewagę, dzięki której może ona rozwijać swój produkt, budować sztuczną inteligencję, udoskonalać algorytmy.

Pytanie brzmi: „Czy możemy różnymi sposobami zachować otwarty charakter sieci?”.

Czyli jakimi metodami?

Choćby za sprawą technologicznej interoperacyjności. Albo silnych regulacji. Lub za sprawą nadzoru właścicielskiego – spółdzielczego lub publicznego. Moim zdaniem jest to możliwe, ponieważ wszystko to przerabialiśmy w historii w przypadku fizycznych infrastruktur. Nie ma żadnego powodu, byśmy ostatecznie nie zrobili tego również dla cyfrowych.

Warto pamiętać, że infrastruktura sieciowa ma swój nieodzowny fizyczny rdzeń – kable w oceanach i satelity w kosmosie. Wojna w Ukrainie uświadomiła nam, że zabezpieczają ją wojska wielu państw, utrzymywane między innymi z pieniędzy podatników. Jednak nikt chyba nie ma wątpliwości, że zyski gigantów sieci są zdecydowanie większe niż ich podatkowe obciążenia.

Skrajne nierówności w dzisiejszym świecie nie wynikają wyłącznie z nierówności dochodowych między ludźmi. Nie dotyczą wyłącznie tego, co opisali Thomas Piketty lub Anthony B. Atkinson. To również nierówności rozwojowe między firmami i państwami.

Dobrze pokazuje to wojna o chipy, która trwa między Chinami a Stanami Zjednoczonymi. Z jednej strony dotyczy to wspomnianej przez ciebie fizyczności sieci. Z drugiej to kwestie geoekonomiczne. Kto ma jakie miejsce w globalnym łańcuchu wartości, kto ma jakie technologie, co jest zdolny wyprodukować, jakie są zatory w łańcuchach dostaw. Ostatecznie sprowadza się to do pytania o to, kto jest suwerenny, czyli kto kontroluje globalne technologie, kto jest w stanie nadawać im reguły. I więcej jeszcze: kto będzie na całym procesie zyskiwał, a kogo nie włączymy do tego łańcucha. I kto ostatecznie jest całkowicie zależny od podmiotowych graczy.

Jak wypada Polska? Dodam uwagę dla czytelników. Między pierwszą częścią naszej rozmowy a autoryzacją, czyli ważnym dopowiedzeniem, minęły ponad dwa miesiące. I najprawdopodobniej władza i opozycja właśnie zamieniają się miejscami.

Od lat wypadamy bardzo źle w tej układance. W moim odczuciu nasza zależność się tylko pogłębia. Marnowane są kolejne szanse na to, żeby wyjść z tej zależności.

Zadowalamy się bardzo prostymi rzeczami, jak fabryka Intela, która będzie służyła testowaniu. Ale w całym technologicznym łańcuchu to mało wartościowa sprawa, w dodatku zależna od zakładu, który jest zlokalizowany w Niemczech. I to tam znajduje się właściwa część wartości całego procesu.

Również w sferze cyfrowej jesteśmy non stop biernym odbiorcą rozwiązań przede wszystkim amerykańskich korporacji. Ale także chińskich – takich jak TikTok. Brak jest natomiast wizji i pomysłu na to, jak można by fundamentalnie wspierać rozwiązania lokalne albo wpływ obywateli Polski na to, jak działają rozwiązania, które są importowane. Przykładowo: jeśli już działa w naszym kraju zagraniczna platforma cyfrowa, to chcemy mieć taką samą ofertę filmów i seriali jak w krajach zachodnich, skoro płacimy bardzo podobne pieniądze. Chodzi oczywiście o Netflixa. 

Albo: chcemy, żebyście jako giganci sieci płacili podatek, to będzie w naszych szkołach za co robić edukację medialną. Albo: chcemy, żebyście pokazali, jakie macie algorytmy, bo Twitter, TikTok, Instagram wpływają na debatę polityczną; chcemy więc wiedzieć jak i dlaczego. A może nawet chcemy innych algorytmów, zgodnie z koncepcją cyfrowej suwerenności.

Niestety, tego rodzaju konkrety nie mogą przebić się przez mur zblatowania polityków i rządów z cyfrowymi korporacjami. Takie są realia rządu Zjednoczonej Prawicy.

Podatek cyfrowy to dobry przykład narastającej politycznej świadomości problemu. I skrajnej słabości negocjacyjnej rządów Prawa i Sprawiedliwości. Zastanawiam się, czy to bardziej problem instytucjonalnej słabości polskiego państwa, czy bezwzględnego sposobu rozgrywania swoich interesów przez drugą stronę.

Nie mam wątpliwości, że po 2015 roku zmieniła się elita polityczna w Polsce. Mówimy o ludziach, którzy tworzą prawo i zarządzają instytucjami. To obóz władzy, którego kluczowi liderzy, czyli ludzie tacy jak premier Mateusz Morawiecki czy Paweł Borys, szef Polskiego Funduszu Rozwoju, robili kariery w cieniu kryzysu 2008 roku. To ludzie, którzy zobaczyli – często jako prezesi banków, które były już filiami przejętymi przez zachodnie korporacje – że w imię ratowania interesów centrali poświęca się przejęte placówki z półperyferyjnych regionów. Drenuje się kapitał, zwalnia się pracowników. Doskonałym przykładem jest Morawiecki, niegdyś szef Santandera, który wcześniej nazywał się po prostu BZ WBK i był polskim bankiem. 

Po wolnorynkowych mirażach lat 90., a później unijnych obietnicach wspólnego rynku i wolnego handlu, kryzys 2008 rok był jak „sprawdzam”. Okazało się, że istnieje rozwój zależny i korporacje mają swoje interesy związane z narodowością wielkiego kapitału. Moim zdaniem nie chodzi tylko o samą narodowość kapitału, ale o to, jak transnarodowe korporacje identyfikują swoje interesy. Jaszczurka poświęci ogon, żeby uratować głowę. My jesteśmy ogonem.

W reakcji na tamtą sytuację pojawił się pomysł repolonizacji banków, zmiany strategii rozwojowej. Osiem lat później jesteśmy w momencie, gdy nie ma już wiary w jakąkolwiek suwerenną strategię rozwojową.

Nie ma pomysłu na budowę kolejnych silnych instytucji czy zaawansowanej strategii przemysłowej. Zdradziecką elitę najlepiej oddają ludzie tacy jak minister cyfryzacji Janusz Cieszyński, który wprost ogłosił swoją strategię: „nie idźmy na wojnę z big tech”.

Wrzucił ten przekaz w media społecznościowe, a to więcej niż wymowne.

Co to oznacza?

Że będziemy dalej sprzedawać produkty Google’a, ale pod marką Chmura Krajowa. Że będziemy współpracować, szkolić kadry, urządzać wspólnie konferencje, na których amerykański ambasador będzie nam ściskał dłonie. To strategia: żyjmy dobrze z big tech, to stopniowo wyżej wejdziemy po tej drabinie. To błąd!

Kilka lat temu z przyjemnością pracowałem w PFR i wierzyłem, że dużo da się zrobić. Dziś widzę, że Zjednoczona Prawica weszła w buty podwykonawców big techu. Oni wierzą, że możliwa jest droga południowokoreańska sprzed kilku dekad, czyli masowy napływ zagranicznych inwestycji plus ciężko pracujące społeczeństwo stopniowo pozbawiane praw pracowniczych.

Problem polega na tym, że dzisiejszy świat jest o wiele bardziej zmonopolizowany. Także cyfrowo. Dlatego powinniśmy szukać własnych innowacji na bazie rodzimego kapitału. Tym bardziej, że lekcja społeczeństwa południowokoreańskiego jest wymowna: bardzo wysokie PKB i najniższy poziom dzietności na świecie.

Cyfrowy kapitalizm to z jednej strony właściciele i udziałowcy cyfrowych platform, a z drugiej – cyfrowy proletariat, czyli cybertariat, o którym mówisz w swojej książce. Mam jednak wrażenie, że to bardzo szeroki termin, może nawet zbyt szeroki.

Oryginalnie pojęcie cybertariatu pojawiło się u marksistów w latach 90. XX wieku. I wtedy z niego kpiono: „O czym my w ogóle rozmawiamy, tylko 5 proc. ludności na całym świecie ma dostęp do Internetu”. Traktowano ten termin jako chwytliwą nowinkę.

Dziś jesteśmy w sytuacji, gdy większość populacji świata ma dostęp i korzysta z Internetu. Nawet w najmniej ucyfrowionych rejonach Ziemi, takich jak Afryka Subsaharyjska, najmłodsza część ludności w większości ma dostęp do sieci. Patrząc z perspektywy młodszych pokoleń: wszyscy są w Internecie.

Dlatego cybertariat rekrutuje się już ze wszystkich roczników, a szczególnie z najmłodszego pokolenia. Różny jest nasz udział w tej pracy. Ale każdy, kto korzysta z mediów społecznościowych, zasila szeregi cybertariatu. Warto uświadomić sobie, że platformy cyfrowe kradną nam dane – w większości to nielegalna aktywność, pokazują to kolejne wyroki Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Jak na razie nie mamy jednak silnej egzekucji prawa przeciw tym platformom.

Metody zbierania naszych danych są różne – np. gdy jeździmy na rowerze lub chodzimy i mamy włączonego GPS-a. Albo gdy korzystamy z bankowości elektronicznej. Wszystko to jest pracą, ponieważ wytwarza wartość, którą na różne sposoby monetyzują cyfrowe platformy.

Ale ogromna rzesza ludzi stara się utrzymać ekonomicznie, świadomie nawiązując współpracę z sieciowymi platformami.

I podlegają ich nadzorowi. Myślę o kurierach, osobach rozwożących żywność, przewożących klientów. Z pomocy aplikacji korzystają także ludzie prowadzący jednoosobową działalność gospodarczą (JDG), którzy po części są przedsiębiorcami, po części pracownikami, a do tego zależą od tego, co i na jakich warunkach oferują platformy.

Kolejną część cybertariatu stanowią osoby pracujące nad oczyszczaniem danych potrzebnych do rozwoju AI, wyklikiwaniem treści. Są też pracownicy i pracownice starszych sektorów, którzy coraz bardziej podlegają platformizacji. Myślę choćby o osobach z call center, które coraz częściej mogą pracować z domu, ale pod nadzorem odpowiedniego systemu, który sprawdza tempo ich pracy, ruch, a nawet głos, żeby oceniać, jak bardzo są emocjonalnie zaangażowani.

Dodajmy do tego pracę w logistyce – najlepiej znany przykład to Amazon, gdzie śledzenie pracownika i algorytmiczne zarządzanie nim posunięte jest do poziomu, który stanowi zagrożenie dla życia. Przyznała to Państwowa Inspekcja Pracy. W Amazonie były też wypadki śmiertelne spowodowane takimi metodami zarządzania. Jednak Amazon to nie tylko magazyn, ale też biura, np. w Gdańsku, gdzie pod nadzorem algorytmicznym pracownicy wyklikują na czas kody celne.

Mamy spore rozwarstwienie, jeśli chodzi o cybertariuszy. Są wśród nich ludzie z niższej i wyższej klasy średniej, są pracujący ubodzy.

Dlatego to pojęcie trzeba odesłać do lamusa. A drogą do wyjścia z sytuacji jest uświadomienie sobie, że platformizacja i algorytmizacja pracy dotyka różnych klas społecznych.

Moim zdaniem sojusz międzyklasowy jest możliwy. Na potrzeby badań naukowych prowadziłem wywiady z ludźmi z call center, którzy w pandemii potrzebowali zarobić na życie i – pracując z domów – byli pod nadzorem programów cyfrowych. Sami mówili, że nauczyli się „srać na akord”, ponieważ algorytm, w który nie mają wglądu, wyznacza im czas na przerwę w pracy.

Ale mamy też informatyków, traktowanych jako współczesna arystokracja pracy, którzy sarkają na to, że na ich sprzęcie komputerowym instaluje się oprogramowanie, które losowo co kilka minut robi zrzuty z ekranu, pobiera cały czas ruchy myszką i klawiaturą. Jest ktoś, kto analizuje te dane, i może ich ukarać za to, że pracowali zbyt mało wydajnie. Informatycy również czują, że coś z tym nie jest w porządku i że jest robione z naruszeniem ich prywatności.

Inna jest oczywiście sytuacja kuriera na Glovo, który jest imigrantem z Pakistanu i tyra dziesięć godzin dziennie, popędzany przez aplikację, żeby raz w tygodniu wysłać pieniądze rodzinie, a inna informatyka, który zarabia duże pieniądze, ale nie jest zadowolony z form kontroli pracy. Jednak wspólny może być im opór wobec samego zjawiska. I już go widać.

O czym myślisz?

Mojemu środowisku udało się stworzyć centrum technologii spółdzielczej CoopTech Hub. Weszliśmy w owocną współpracę z największą centralą związków zawodowych w Polsce, czyli OPZZ. Zbudowaliśmy szereg dobrych rozwiązań, jak chatbot pracowniczy na platformie www.pracujgodnie.pl. Cyfryzujemy związki zawodowe przez aplikację dedykowaną współdziałaniu.

Dzięki ogromnym wysiłkom Nadii Oleszczuk-Zygmuntowskiej, mojej żony, która jest działaczką związkową, udało się po raz pierwszy w Polsce uzwiązkowić pracowników platformowych. Myślę o związku zawodowym kurierów Pyszne.pl, który ma już za sobą pierwsze aktywne działania.

Przez bardzo długi czas wszyscy myśleli, że jest to niemożliwe, bo to jedna z najbardziej prekarnych prac, najczęściej podejmowana przez imigrantów. Ale udało nam się znaleźć przyczółek, w którym pracują Polacy, którzy zdecydowali się podjąć to ryzyko.

Nie za mocne słowo?

Przypomnę, że gdy w Białymstoku w 2021 roku strajkowali kurierzy, Glovo zdusiło ich protest jednym kliknięciem. Po lokalizacji telefonów firma zorientowała się, kto bierze udział w proteście. Wszystkim skasowała konta w systemie, ponieważ „musiała zadbać o płynność dostaw do klientów”. Można to porównać z błyskawicznym wyrzuceniem z pracy za strajk, ale wymyka się to niestety obecnemu prawu pracy, które nie pozwala na takie rzeczy. Kurierzy jednak nie są pracownikami, a „niezależnymi przedsiębiorcami”.

Widać, jak bardzo rozmija się w Polsce prawo pracy i kompetencje instytucji z realiami cyfrowego kapitalizmu.

Razem z posłem Adrianem Zandbergiem w IX kadencji Sejmu napisałem projekt ustawy, która związkom zawodowym dała możliwość wglądu w algorytmy, które wyznaczają m.in. wynagrodzenie i czas pracy. Mimo że projekt został zaakceptowany przez całą sejmową komisję cyfryzacji i nowych technologii, trafił do zamrażarki. I pewnie nigdy nie zostanie z niej wyciągnięty, bo jak można narażać się Uberowi i Amazonowi.

Inaczej jest na poziomie Brukseli, także dlatego, że skala ucyfrowienia gospodarek zachodnich, a przez to również skala problemów, które z tego wynikają, jest większa. Unia już wprowadziła regulacje dotyczące mediów społecznościowych, usług cyfrowych i rynków cyfrowych.

A w sprawach ściśle pracowniczych na stole już jest dyrektywa o pracy platformowej, która ma wprost definiować stosunek pracy, stworzyć domniemanie stosunku pracy, tak by prawa pracownicze i ubezpieczenia społeczne, prawo do strajku i lepsza reprezentacja w spornych kwestiach były udziałem pracowników platformowych.

W tym momencie już widać, jaka jest reakcja największych firm technologicznych, które – również w Polsce – obrały drogę masowej dezinformacji. I zaczęły twierdzić, że to zagraża małym przedsiębiorcom. Co oczywiście jest nieprawdą.

Konkurenci PiS do władzy zdecydowanie nie wydają się dobrą alternatywą dla pracowników i pracownic, także cyfrowych.

Myślę, że oni również nie mają pojęcia o absolutnie żadnej rzeczy, o której mówię.

Prawdopodobnie będziemy mieć wkrótce neoliberalny rząd lepiej zgrany z Brukselą. Zobaczymy, jaką agendę będzie realizował w takich sprawach.   

Nie sądzę, że powrót neoliberalizmu jest możliwy. Raz, że socjalna korekta jest w moim odczuciu trwała. Dwa, że jednak koalicjanci będą swoich interesów pilnować. Obawiam się tylko, że problemy pracowników platformowych i zagadnienia algorytmicznego nadzoru są dla naszej – dość wiekowej – klasy politycznej niezrozumiałe. Wśród wielu ważnych spraw ochrona praw pracowniczych była daleko na liście Zjednoczonej Prawicy i raczej będzie równie daleko na liście nowej koalicji.

Ale istotnie, wdrażanie regulacji brukselskich może przebiegać w bardziej korzystny sposób. Dziś przez zaniedbania ministra Cieszyńskiego mamy totalny chaos i brak implementacji przepisów np. w zakresie współdzielenia danych czy kontroli nad platformami big tech. Zapewne taka rażąca niekompetencja się skończy.

Kim są najwięksi cyfrowi pracodawcy, którzy udają, że nie są pracodawcami?

Dużo zależy od regionu świata. I od kraju. Są takie podmioty, np. Open AI, którzy „brudną robotę” czyszczenia danych zlecają pracownikom w Kenii. I choć z pozoru są zupełnie niewidzialni na lokalnym rynku (nie mają tam żadnej fabryki ani centrum biurowego), są tam ogromnym graczem.

Jeśli chodzi o Polskę i pracę platformową, to najistotniejsze są firmy taksówkarskie i kurierskie. Nie należy też zapominać o pracownikach w magazynach i biurach Amazona, którzy choć nie pracują na platformach, są podobnie nadzorowani.

Marki korzystające z pracy typowo platformowej, choćby polegającej na dostarczaniu towarów i ludzi, żerują na bardzo prekarnych sytuacjach. Ludzie często sobie tego nie uświadamiają, ale skala przerzucania ryzyka i drobnych kosztów jest ogromna. Odpowiedzialność za wypadek, koszty wypożyczenia czy eksploatacji sprzętu, ubioru, straty spowodowane błędami aplikacji czy nieprzewidzianymi zmianami w algorytmie są przerzucane na kurierów.

Niestety, często słyszę od osób, z którymi o tym rozmawiam: „Każdy sam kalkuluje, co mu się opłaca”. Ale wielu ludzi o skali kosztów przekonuje się, gdy dojdzie do wypadku albo gdy po roku pracy ktoś się zorientuje, że auto, którym jeździ i które miało się super nadawać do „współdzielenia”, jest absolutnie zajechane.

Warto też pamiętać, kto w przeważającej mierze pracuje w Polsce w pracy platformowej. To najczęściej nie są Polacy, tylko osoby, które przyjeżdżają tutaj właśnie po to, żeby w bardzo ciężkich warunkach mieszkać, zarobić jak najwięcej i wrócić do siebie z dolarami przywiezionymi rodzinie.

Afera wizowa PiS-u pokazała skalę tej migracji zarobkowej, liczonej na przestrzeni lat w milionach ludzi. Na tym niektóre platformy żerują, bo inaczej ich model biznesowy by się nie spiął.

Z kolei dla dużych firm technologicznych pokroju Google’a pracują w Polsce osoby z dobrym wykształceniem. Dołączają do szeregów wielkiej technologicznej platformy, są menedżerami, programistami, specjalistami od reklamy.

W neoliberalnej narracji wciąż obowiązuje opowieść elastycznej pracy jako dobrodziejstwie. A jednak „praca dla aplikacji” pogłębia proces uśmieciowienia i destabilizuje, czyni niepewnym życie znacznej części mniej zamożnych pracowników i pracownic najemnych. Tyle że to nie istnieje jako duży problem w powszechnej opinii, bo staliśmy się na tyle zamożnym społeczeństwem, że spychamy już tego rodzaju prace na migrantów zarobkowych.

Tyle że łatwo się przekonać podczas krótszego lub dłuższego kursu po mieście, że zwykli taksówkarze, zatrudniani przez klasyczne korporacje są niezadowoleni z zachodzących zmian. Oni mają świadomość psucia rynku pracy, sami doświadczają podobnej presji. Jeżeli jakakolwiek platforma może opierać się na tańszych pracownikach, którzy sami siebie „zajeżdżają”, to szybko pojawia się pytanie o to, czy polskie korporacje taksówkowe mają robić to samo, żeby dalej konkurować. To jest wyścig do dna!

W pewnym momencie okaże się, że jeszcze bardziej rozpadają nam się relacje społeczne, że problemy zdrowotne eksplodują, zaczniemy zadawać sobie pytania, dlaczego tak wielu mężczyzn nie dożywa nawet do emerytury. Tego rodzaju koszty dotkną całe społeczeństwo.

Ale jak przeciętny człowiek może wpływać na zmianę sytuacji?

Zamiast odpowiadać, że to praca dorywcza, musimy zrozumieć, że tak dziś wygląda całe życie zawodowe i prywatne wielu ludzi. Zamiast opowiadać, że skoro imigranci się na to godzą, bo zarabiają pieniądze lepsze niż u siebie, musimy zrozumieć, że współczesne niewolnictwo również jest złe. I niszczy rynek pracy.

Trzeba walczyć o wyższe standardy, także w pracy platformowej. Historycznie wiemy, że poprawa stosunków pracy nie wzięła się z niczego. I że zwykle pracownicy byli na różne sposoby zastraszani i szantażowani. Ale ostatecznie okazywało się, że gospodarki i społeczeństwa na to stać.

Kapitalistyczną gospodarkę stać było jednak na dzieci niepracujące w fabrykach i na ośmiogodzinny dzień pracy. Wielki biznes stać również na to, żeby dać pełnię praw pracowniczych pracownikom platformowym. Potencjalnie to może sprawić, że platformy, które nie mają zdrowego modelu biznesowego, albo będą musiały ten zdrowy model wymyślić, za czym pójdzie pobudzenie innowacji, albo będą musiały zniknąć – co oznacza zdrową konkurencję rynkową.

Mit cyfrowego społeczeństwa niegdyś często kojarzył się z ludźmi uwolnionymi od jarzma fizycznej harówki. Celebrycki cyfrowy kapitalizm tak właśnie wygląda na Instagramie i TikToku. Ale rzeczywistość pracowników i pracownic najemnych to cyfrowy wyzysk. To ma zresztą szerszy kontekst – jesteśmy jednym z najbardziej przepracowanych społeczeństw Europy ze wszystkimi tego negatywnymi konsekwencjami.

W Polskiej Sieci Ekonomii staramy się przywracać myślenie na ten temat. Jedna z naszych głównych obserwacji to potrzeba regeneracji społecznej i środowiskowej. Wzrost PKB, który dzisiaj mamy, produkowany jest w sposób niezrównoważony. Wynika w dużej mierze z rabunkowej eksploatacji dwóch kluczowych zasobów, których nie reprodukujemy w odpowiedni sposób.

Pierwszy to środowisko naturalne, drugi to masowa eksploatacja społeczeństwa. Brak czasu na to, co badaczki feministyczne nazywają pracą reprodukcyjną, czyli pracą poświęconą na więzi z najbliższymi, rodziną, znajomymi.

Niestety, cyfrowe technologie zdecydowanie ułatwiają ekspansję pracy do prywatnej ludzkiej przestrzeni. I to nierzadko pracy neofeudalnej, pełnej agresji wobec pracowników i pracownic.

To ma odbicie na zdrowiu psychicznym społeczeństwa. A przecież jesteśmy w dramatycznej sytuacji demograficznej – w 2022 roku ubyło Polaków i Polek o 141 tysięcy w stosunku do poprzedniego roku.

ChatGPT, opracowany przez Open AI, stał się na naszych oczach symbolem technologicznego postępu, który w bliższej lub dalszej przyszłości ma pozbawić pracy rzesze pracowników umysłowych. Czeka nas nowy luddyzm, ale tym razem w wydaniu spauperyzowanej inteligencji i reprezentantów tzw. zawodów kreatywnych? A może nasz strach przed AI jest przesadzony?

W mojej ocenie duża część narracji, którą słyszymy, to nieracjonalny katastrofizm: „połowa ludzkości straci pracę”, „ludzkość straci kontrolę nad rzeczywistością”. To jest kłamstwo głęboko zakorzenione w egzystencjalnych lękach. To narracja służąca temu, by twórców tych technologii postawić w świetle jupiterów. I dać im legitymizację do tego, by to oni wyznaczali teraz kierunki rozwoju społeczeństwa.

To opowieść, która czyni z nich technoreligijnych kapłanów, którzy wiedzą, jaka będzie przyszłość, ponieważ potrafią dzięki technologiom w  nią spojrzeć. W związku z tym mogą nam mówić, jak powinniśmy żyć, jak ustalać reguły życia społecznego i gospodarczego. Jeśli faktycznie zaczniemy ich bezkrytycznie słuchać, zyskają na tym jeszcze większą władzę.

Ale wspomniany wyżej problem nie występuje?

Jeśli jest, to na pewno nie w skali, która bywa prognozowana. Sporo do życzenia pozostawia choćby metodologia słynnego oxfordzkiego badania Carla Benedikta Freya i Michaela Osborne’a, które wskazywało że w Stanach Zjednoczonych zniknie połowa miejsc pracy. Zasadzało się na przekonaniu, że jeśli wskażemy, które miejsca pracy są rutynowe, to będziemy mogli je wyeliminować.

Na szczycie zawodów do eliminacji były przede wszystkim zawody fizyczne. Magazynierzy, pracownicy logistyki, kierowcy. Ale w rzeczywistości wcale nie wyrzuca się tych ludzi z pracy – dokłada się im za to coraz więcej mechanizmów nadzoru. Ich nie ma zastąpić maszyna – oni mają się stać maszynami, o wysoce kontrolowanym poziomie produktywności. To jest prawdziwa presja na eliminację nieprzewidywalnego, ludzkiego czynnika. Ta ludzka nieobliczalność i nieprzewidywalność jest zagrożeniem dla skrajnych technokratów.

Taki rodzaj kontroli zabrałby nam dużo naszej ludzkiej godności.

2023 rok to czas strajku scenarzystów i aktorów w Hollywood. Ich spór z potentatami branży (m.in. Warner Bros., Discovery, Disney i Netflix) dotyczył choćby sztucznej inteligencji, przejrzystości danych, tantiem i zatrudnienia minimalnego personelu.

Nie jest oczywiste, że pracownik korzystający np. z narzędzia ChatGPT dla tworzenia filmowych bajek dla dzieci, będzie z tego miał więcej profitów. Istotne jest pytanie o dzielenie zysków z produktywności zwiększonej dzięki AI. Stąd też narodził się spór, o którym mówisz: nie dotyczył wyłącznie samej pracy, własności intelektualnej, ale i tego, że protestujący nie otrzymywali za tę pracę właściwego wynagrodzenia.

Zapowiedzi utraty pracy na rzecz AI przez masy pracowników fizycznych i umysłowych są też formą szantażu ze strony potentatów cyfrowego kapitału.

To jest jeszcze głębsze. To próba działania z pomocą inżynierii społecznej, którą Naomi Klein określiła mianem doktryny szoku. Ponieważ wielu ludzi nie ma wciąż do czynienia w bezpośrednim doświadczeniu z AI, zatem trzeba do nich dotrzeć z mocnym informacyjnym przekazem.

Media ochoczo w tym uczestniczą…

Ludzie są zdezorientowani, niepewni, oszołomieni. Nie bardzo wiedzą, co jest grane. Podam nieoczywisty przykład. W medycynie najlepiej rozwija się sztuczna inteligencja do diagnostyki obrazowej. Wynika to z bardzo wystandaryzowanego formatu pliku, na którym AI pracuje. Zdecydowanie trudniejsza jest dla AI praca z tekstem, np. notatką lekarską – ze względu na mnogość języków, kontekstów, poziomów abstrakcji.

Wiele osób, wybierając studia medyczne, unikało specjalizacji radiologicznej, ponieważ spodziewało się, że będą skazani na bezrobocie. Że znajdą się w sytuacji woźnicy, który przeoczył rozwój automobilów. A dziś okazuje się, że wśród zawodów technicznych wszędzie na świecie najbardziej brak radiologów.

Zapominamy często, że to maszyna wykonuje diagnostykę, ale na końcu to człowiek musi wydać ostateczny werdykt. Także dlatego, że ludzie panicznie boją się, że maszyna popełni błąd. Kwestia zaufania/nieufności jest nieprzekraczalna: chcemy mieć drugiego człowieka, który – szczególnie w tak wrażliwej przestrzeni jak ludzkie zdrowie – ostatecznie „postawi parafkę”. To odróżnia świat ludzki od zdehumanizowanego.

Problem w tym, że coraz częściej także naukowcy – niezależnie od intencji – straszą nas sztuczną inteligencją. 

W Polsce ten szok nakręca swoimi wypowiedziami choćby prof. Andrzej Dragan. Tym bardziej cieszę się, że ludzie tacy jak prof. Aleksandra Przegalińska – z którą mam przyjemność współpracować – publicznie pokazuje błędy w tym myśleniu.

Trzeba neutralizować oddziaływanie cyfrowej doktryny szoku. Wzmacniać dyskusję o sprawach fundamentalnych: o tym, czy masz prawo odmówić cyfrowego nadzoru w pracy, jaki jest podział wynagrodzenia z AI. I podkreślać, że człowiek jest w tym wszystkim najważniejszy.

Zabawy Elona Muska z X, wciąż lepiej kojarzonym jako Twitter, pokazują nam, jak kapryśni są demiurgowie cyfrowego kapitalizmu. To są racjonalni wizjonerzy czy duże dzieci? Jaką przyszłość fundują cyfrowym technologiom? A może przywiązujemy przesadną rolę do ikon cyfrowego kapitalizmu? I także oni są raczej narzędziami pewnych procesów niż ich demiurgami?

Ludzie tacy jak Musk stają się dla nas ikonami bardzo skomplikowanych procesów. Wydają się nam one bardziej oswojone, gdy możemy podziwiać, złościć się lub pośmiać z Muska.

Właściciel Tesli, firmy, którą przejął od oryginalnych wynalazców, potrafi w jakiś sposób „zakrzywiać rzeczywistość” wokół siebie. Robi to, co powinien umieć robić każdy bardzo dobry przedsiębiorca – ludzie wierzą, że to, co robi, jest możliwe. W tym jest pewna dawka wizjonerstwa. Ale liczy się również przyziemna logika naukowo-technologicznych procesów w kapitalistycznej rzeczywistości, która sprawia, że ktokolwiek chce wyłożyć pieniądze na stół.

A co jest zasadniczym dążeniem techno-kapitanów tego systemu?

Fetysz kodu. To wariacja marksowskiego fetyszyzmu towarowego, który sprawia, że gdy patrzę na towar na półce, nie obchodzi mnie, kto i w jakich warunkach go wyprodukował. Nie obchodzi mnie złożony łańcuch zależności, szeroki kontekst, który sprawił, że mam ten towar na wyciągnięcie ręki. Liczy się tylko rzecz na realnej lub wirtualnej półce. To z kolei umożliwiło powstanie marek handlowych, co sprawia, że bagatelizuję nawet realną jakość i wartość produktu – liczy się symboliczna wartość marki.

Fetyszyzm kodu działa podobnie – ludzie, którzy pracują z kodami/cyfrowymi danymi, zaczynają je postrzegać jako rzeczywistość samą w sobie. Każdy problem jest do rozwiązania przy pomocy kodu: wystarczy inaczej napisać apkę, zrobić inny program, zaprojektować inny proces, wciągnąć do niego więcej ludzi.

To ostatecznie przyjmuje postać wiary, że da się zmienić „ludzki kod”, zaprojektować nowe społeczeństwo. Myślenie inżynieryjne posunięte do szaleństwa.

Coś więcej niż inżynieria społeczna, to przekonanie, że każde zagadnienie jest problemem inżynieryjnym. To usuwa z pola widzenia znane nam dotąd relacje społeczne, one tracą znaczenie.

Pomysł Marka Zuckerberga na metaversum byłby właśnie czymś takim?

Pomysł na metaversum zbiegł się w czasie z przekonaniami, że kryptowaluta i NFT (niepodrabialne cyfrowe tokeny) pozwolą rzekomo w nieskrępowany sposób wprowadzić prawo własności do cyfrowego świata. Z jednej strony dawałby Mecie jeszcze większy dostęp i kontrolę nad ludzkimi danymi. Z drugiej – wymagałby jeszcze większej liczby algorytmów, które miałyby wgląd i zarządzałyby choćby wszystkimi transakcjami.

Kapitalizm ma swoją logikę – reprodukcji i akumulacji kapitału. W tej hierarchii są ludzie mało ważni, ważni i najważniejsi. Najważniejsi gracze liczą na to, że to wszystko będzie im się naprawdę opłacać.

Potrzebują zwrotu z kapitału, ale muszą się też liczyć z ryzykiem przy liczeniu wartości oczekiwanej. Ważna jest eliminacja ryzyka.

Jak się ją osiąga?

Często przytaczam ten przykład za Zuboff. Przyjrzyjmy się reklamom na Facebooku. Jako mały przedsiębiorca mogę wykupić tam sobie reklamę. A Facebook, ponieważ działa w ogromnej skali na danych, jest w stanie powiedzieć mi, jakie jest mniej więcej prawdopodobieństwo, że ktoś kliknie w moją reklamę, wejdzie na stronę, kupi mój produkt. Płacąc sto złotych za reklamę, wiem, że mogę zarobić tysiąc złotych na uzyskanych w ten sposób transakcjach.

Produkt kupił konkretny człowiek, ale wszystko to przypomina w pewnej abstrakcji rynek finansowy, gdzie kupuję „produkt inwestycyjny” za stówę, a realizuję zysk tysiąc złotych. A jeśli jest to rynek finansowy, to chciałbym wyeliminować kolejne ryzyka – np. mieć znacznie większą pewność, że jeśli zainwestuję sto złotych w reklamę, to zarobię tysiąc złotych. To się opłaca także Facebookowi.

W jaki sposób?

Nie tyle przez prognozowanie zachowań ludzi, co wytwarzanie tych zachowań. Przez jeszcze ściślejszą kontrolę nad zachowaniami układającymi się w coraz spójniejsze dane. Do tego przydaje się przekonanie o braku alternatywy. Albo zamknięcie w bańce informacyjnej. Albo stworzenie takiej przestrzeni jak metaversum, które stworzyłoby przestrzeń znacznie bardziej opłacalną marketingowo dla Mety. To już nie miałoby absolutnie nic wspólnego z reklamami na billboardach. To zupełnie inny poziom – algorytmiczny, czyli hiperspersonalizowany.

Dodajmy do tego interfejsy konwersacyjne, czyli czat-boty takie jak ChatGPT. W tym momencie one są jeszcze oderwane od naszych danych personalnych. Ale w momencie gdy ten interfejs będzie „wiedział”, kim ja jestem, i będzie obecny wszędzie, to stopniowo będzie odbierał ludziom nie tylko prywatność, ale i możliwość rzeczywistego wyboru. Będzie nam dobierał pasujących znajomych, odpowiednie wakacje – wszystko na podstawie wcześniejszych decyzji.

Lubimy słuchać piosenek, które już znamy. Ale dotąd nie mieliśmy luksusu, by być na to skazani…

A procesy, o których mówię, zbiegają się w niebezpiecznym punkcie. Fetyszyści kodu chcą eliminacji ryzyka, bo to zapewnia stabilność systemu, w którym stanowią elity. Potrzebują ludzi, którzy będą zachowywali się optymalnie. A to oznacza dalsze dobrze przewidywalne zyski. Do tego dąży system kapitalistyczny, niezależnie od swojej odsłony.

Kapitalizm kognitywny sprzyja fetyszyzmowi kodu: mamy system, który do tego dąży, i ludzi, którzy tego chcą. I ideologię, która ma legitymizować cały proces.

Dla tego nurtu reprezentatywni są ludzie tacy jak Sam Altman, dyrektor generalny OpenAI. Warto przypomnieć, że Altman ma też swój mniej znany dodatkowy projekt, który wygląda jak scenariusz dystopijnego filmu, a jest prawdziwy. World Coin to fantazja fetyszysty kodu.

Na czym to polega?

To pomysł, by wszystkim obywatelom/obywatelkom świata przyznać dochód gwarantowany. Każdy miałby go dostać indywidualnie. Ale żeby nie dochodziło do oszustw, nadużyć, kradzieży, należałoby zidentyfikować każdego obywatela świata. I żeby to zrobić, powstała specjalna kula, która wykonuje skany siatkówek ludzi, zbierane w jednej bazie danych, które posiada firma World Coin.

Przy tym bledną chińskie pomysły na System Wiarygodności Społecznej. Choć w tamtym przypadku istotny jest również poziom masowych i okrutnych represji.

Uważam, że Chiny są w tyle wobec Zachodu, jeśli chodzi o budowę systemu powszechnej inwigilacji. Ich próby stworzenia systemu kredytu społecznego przypomina bardziej czarne listy, na które się dostajesz za jawne naruszenie prawa. Oczywiście, definiowanie naruszeń ma charakter jawnie represyjny, ale nie kryje się za tym żadna wyrafinowana metodyka.

O wiele bardziej złożone są zachodnie systemy oceny wiarygodności kredytowej, budowane na algorytmach, w świecie, w którym niemal wszystko bierzesz na kredyt: od samochodu przez mieszkanie po studia. I to rzeczywiście możemy nazwać funkcjonującym kredytem społecznym, ponieważ firmy zaciągają dane z bardzo wielu źródeł.

Nie obawiasz się, że tego rodzaju diagnozy zbyt łatwo zmieniają się w okolicznościowy katastrofizm?

Jestem ekonomistą, nie futurologiem. Badam zjawiska, które naprawdę mają miejsce w gospodarce. Jeszcze przed pandemią polska duża firma ubezpieczeniowa przeprowadziła kampanię, w której z pomocą kampanii outdoorowej zachęcano ludzi, by robili sobie selfie i wysyłali do firmy.

Do analizy zdjęć zatrudniona była firma, która testowała, czy możliwe jest rozpoznanie mikrozmarszczek wokół ust z pomocą selfie robionego aparatem z telefonów. A te mikrozmarszczki wskazywałyby na charakterystyczne zaciskanie warg na papierosie. W ten sposób można ocenić czy ktoś pali, a jeśli pali…

To może szybciej zachorować na raka.

I jego składka ubezpieczeniowa „powinna” być wyższa.

Lata temu tego rodzaju projekty były pilotażowe. Sprawdzano, czy to w ogóle możliwe.

Dziś w Stanach Zjednoczonych branża InsurTech, która wykorzystuje cyfryzację w ubezpieczeniach, rośnie w siłę. Przekuwają dane o klientach w spójny system finansowy.

Rząd Zjednoczonej Prawicy w ogóle nie podjął tego tematu. W Brukseli trwają prace nad dyrektywą Common European Health Data Space, której rozwiązania konsultowałem. Rzecz w tym, by zarówno z publicznych, jak i prywatnych systemów zdrowotnych pobierać dane i umożliwiać naukowcom rozwój medycyny. W propozycji tej regulacji wprost zapisano, że sektor ubezpieczeniowy nie ma prawa do dostępu do tych danych. Nawet gdyby chcieli o to prosić – nie mają prawa.

Na portalu Wyborcza.pl czytałem tekst Piotra Cieślińskiego: „GPT jest coraz głupszy. Sztuczną inteligencję psuje ludzka chciwość?”. Cytat stamtąd: „Jak wynika z badania opublikowanego w lipcu przez naukowców z Uniwersytetu Stanforda, wydajność programów GPT-3.5 i GPT-4 w niektórych typach wykonywanych zadań znacznie się pogorszyła z upływem czasu”. Tytułowa teza być może jest zbyt efektowna, ale zastanawiam się, czy komercjalizacja nie psuje naukowo-technologicznego postępu.

W czasach, gdy jeszcze pracowałem w Polskim Funduszu Rozwoju, wielokrotnie słyszałem: innowacje równają się startupowi, małej firmie, która buduje produkt. Warto jednak spojrzeć, jak „przełomowe” są to czasem produkty. Nieraz widziałem proste, marketingowe i platformowe narzędzia, które próbują robić to samo: przechwycić jak najszybciej jak największą część rynku, usprawnić stosunkowo prosty element ekosystemu reklamy czy profilowania ludzi. Nie nazwałbym tego porażającą innowacyjnością w porównaniu z patentowanymi wynalazkami, na jakie stawia wiele krajów Zachodu.

Wiemy, że do stworzenia iPhone potrzebne było połączenie bardzo różnorodnych technologii wojskowych rozwijanych od etapu badań podstawowych. Ale nie oszukujmy się: żadna wykorzystywana tam technologia nie byłaby możliwa, gdyby nie wysiłki publicznych instytucji. Rynek z różnych przyczyn nie byłby w stanie ich stworzyć.

Dlaczego? Przecież rynek zawsze ma rację.

Po pierwsze, wiele badań musi być wyłączonych z logiki zysku i konkurencji. Choćby badania podstawowe, eksploracyjne.

Obowiązuje tu kompletna nieprzewidywalność, czy badania przydadzą się do czegokolwiek biznesowi w krótszym lub dłuższym okresie. A przecież nie musi tak być.

Po drugie, w świecie nauki liczy się współpraca i wymiana wiedzy. Otwartość wiedzy jest najważniejszym motorem napędowym.

Patrząc głębiej, idea uniwersytetu, wywodząca się również ze średniowiecznego klasztoru, na różne sposoby jest obca logice rynku. Zakłada długą, spokojną pracę nad wyzwaniami, które przyniosłyby prawdziwy przełom i rzeczywiste innowacje.

To pewien ideał. Dziś nikt już nie ma wątpliwości, że świat nauki w dużej mierze poddał się presji rynku.

„Obiecaliście mi kolonię na Marsie, a dostałem Facebooka”. To głośne słowa Buzza Aldrina z 2012 r., jednego z amerykańskich astronautów, którzy stanęli na Księżycu. Oddają dobrze przekonanie, że jako ludzkość stać nas na o wiele, wiele więcej, ale to się wciąż nie materializuje.

Wynika to jednak z bardzo silnej komercjalizacji świata nauki. Stoję w nim jedną nogą i mam wrażenie, że na rynku, działając jako przedsiębiorca społeczny, jestem paradoksalnie poddawany mniejszej presji niźli w świecie nauki.

Uniwersytet jest dziś targany wiatrami parametryzacji i grantozy, rozpisywania kolejnych projektów, które często są wzorowane na neoliberalnych pomysłach rynkowych, a kończą się komicznie. Pytaniem o to, czy to się sprzeda, czy nie sprzeda.

Bez ambitniejszych pytań choćby o bardziej innowacyjne modele biznesowe i gospodarcze.

W dodatku na całym świecie najwięksi technologiczni pracodawcy już dawno zorientowali się, że mogą wykorzystywać naukowców do swoich celów. W końcu bez badań podstawowych także oni staną w miejscu. Tyle że one zwykle finansowane są przez instytucje publiczne, opłacane z podatków. 

W „Kapitalizmie sieci” piszesz: „Nowa rozdzielczość aparatu w smartfonie i sprawniejszy podsłuch Aleksy to kpina, kiedy powszechna służba zdrowia nie korzysta z telemedycyny, szkoły nie dysponują spersonalizowanymi narzędziami edukacyjnymi, a miasta nie czerpią z bogactwa informacji do rozwiązywania problemu odpadów czy smogu”. Problemem jest cyfryzacja czy to, co dzieje się na styku instytucji publicznych, społeczeństwa i systemu kapitalistycznego?

Nie jestem totalnym luddystą, choć pewne wątki w naszej rozmowie mogłyby to sugerować. Jestem wręcz technoentuzjastą, prowadzę spółdzielnię technologiczną, lubię technologie cyfrowe, zajmuję się zawodowo ich wdrażaniem. I może właśnie dlatego, że wiem, jakie są ich możliwości, czuję się zawiedziony tym, w jaki sposób są dziś wykorzystywane. Jakie bogactwo danych tracimy, pozwalając na trzymanie danych w prywatnych silosach i monetyzowanie ich przez cyfrowe kartele.

W swoich systemach regulacyjnych wciąż nie rozwiązaliśmy istotnych zagadnień. Czy te dane obowiązuje własność? Jaki jest jej charakter? Czy to w ogóle powinien być towar? Co z prywatnością danych?

W swojej książce mówisz o wspólnicach danych, cyfrowej spółdzielczości. Jaki jest technologiczno-społeczny pomysł na nową gospodarczą architekturę?

Uwspólniona kontrola nad platformami cyfrowymi i nad produkowanymi przez społeczeństwo danymi. Skoro platformy mają charakter sieciowego monopolu, to powinniśmy wspólnie je kontrolować. W moim odczuciu właściwym narzędziem do tego jest spółdzielczość, która w swoją naturę ma wpisaną ekonomiczną demokrację. W dodatku dzięki cyfryzacji łatwiej rozwiązać wyzwania związane choćby z wysoką potrzebą komunikacji, charakterystyczną dla spółdzielczości. Myślę o kontroli nad informacją, problemami z oddalaniem się zarządów spółdzielni od szeregowych jej członków itd. Służy temu choćby stworzona przez nas aplikacja PLZ.

Mówiliśmy o platformach, które zarabiają na pracy kurierów i kierowców. Wyobrażam sobie większa rolę lokalnych samorządów i samych kurierów – jako współwłaścicieli dedykowanych aplikacji. Tak żeby pracownicy mieli jasność, jakie dane o nich zbiera aplikacja, jakich używa algorytmów do wyznaczania warunków ich pracy, podziału wynagrodzenia.

To brzmi jak utopia.

Takie rzeczy już się dzieją. Najlepszym przykładem The Drivers Cooperative – spółdzielnia cyfrowa, która jest własnością kilku tysięcy nowojorskich taksówkarzy. Stworzyli ją jako alternatywę dla Ubera. W Nowym Jorku Drivers Coop wygrał już właściwie rywalizację z konkurencją. To napawa optymizmem.

Potrzebujemy cyfrowych platform samorządowych, spółdzielczych, pracowniczych. Ale nie mam złudzeń, że dla ich rozwoju potrzebujemy współpracy z bardziej świadomym współczesnych wyzwań sektorem publicznym.

Stąd pomysł na wspólnice danych (ang. date commons), czyli zaufane instytucje do współdzielenia danych. Tworzyłyby one przestrzeń dla publicznych i prywatnych podmiotów, które dysponują choćby danymi dotyczącymi zdrowia. Już dziś tych danych, rozproszonych i w różnych formatach, krąży w sieci całe mnóstwo. Część z nich mają aplikacje zainstalowane na smartwatchach, część przeróżni ubezpieczycieli zdrowotni, część publiczne placówki medyczne albo nasi prywatni dentyści.

Wspólnice danych nie tylko pomagałyby zharmonizować dane, ale mogłyby służyć napędzaniu innowacyjnych procesów w medycynie.

Ale czym to się różni od prywatnych agregatorów danych?

Jeśli chcemy mieć społeczną kontrolę nad tymi danymi i sposobami ich wykorzystania, a także nad tym, kto będzie na nich zarabiał, nie możemy czekać, aż przyjdzie duży gracz, który kupi dane z rynku. Musimy stworzyć cyfrową infrastrukturę, która gwarantuje transparentność i nadzór publiczny nad danymi. Tylko tak możemy uniknąć sytuacji, w której np. na rynku medycznym pojawi się duży podmiot, przejmie dane od polskich szpitali, a następnie sprzeda je im wraz ze sztuczną inteligencją, która zmonopolizuje pracę na nich. Wtedy będziemy stratni dwukrotnie!

Jeśli będziemy pierwsi, stworzymy wspólnice danych, to my będziemy dyktować warunki tego, kto i na jakich zasadach będzie mógł z nich korzystać. Na przykład poprzez licencje: możesz korzystać z naszych danych, sprzedawać innowacyjny produkt na rynku, ale publicznym podmiotom musisz gwarantować dostęp do swojej AI za darmo. To wszystko jest możliwe, ale musimy stworzyć odpowiednie instytucje dla gospodarki, w której dane stały się wartościowym zasobem.

Problem cyfrowej spółdzielczości wydaje mi się nie tyle technologiczny, co społeczny – zwracałem na to uwagę w swojej recenzji twojej książki dla miesięcznika „Znak”. To problem uwspólnotowienia walki o naszą lepszą cyfrową przyszłość. A to właściwie jedna z największych polskich bolączek od początku lat 90.

To jest kwestia, na którą fetyszyści kodu i technooligarchowie są ślepi: że coś może nie być jedynie elementem problemu inżynieryjnego. Kapitał społeczny w dużej mierze opiera się na wzajemnym zaufaniu. A ono jest między innymi redukcją niepewności. Odpowiedzią zwolenników zuckerbergowskiego metaversum byłoby całkowite opomiarowanie człowieka, żeby tym sposobem zredukować problem niepewności.

Tak jak w kryptowalutach i wszelkich systemach opartych o blockchain, które marketingowo są sprzedawane jako systemy zerowego zaufania (ang. zero trust). Nie musisz ufać członkom tego systemu, teoretycznie nie ma żadnej zaufanej instytucji typu bank – wystarczy, że będziesz znał algorytm i sprawdzisz zapisany łańcuch bloków. A jednak te systemy nie przyjęły się na świecie jako alternatywa dla żadnego klasycznego systemu walutowego.

Uciekamy trochę od tematu…

Realny wzrost zaufania jest trudnym procesem społecznym. Praca nad nim trwa nieustannie, wymaga tworzenia społeczności, wspólnot, grup samopomocy. Nieprzypadkowo spółdzielczość zawsze była związana z samopomocą. Edward Abramowski nie bez powodu wskazywał, że społeczeństwa takie jak szwajcarskie opierają się o demokratyczne rozwiązania i instytucje: gminy, referenda, stowarzyszenia.

We współczesnych realiach musimy łączyć te sprawy. Dlatego pracuję choćby nad usługami cyfrowymi dla związków zawodowych, środowisk rolniczych, trzeciego sektora.

To jest potrzebne, by nie zamykać się w bańkach środowiskowych, ale tworzyć archipelag wspólnot, które rozumieją wzajemnie swoje problemy i są w stanie współpracować. Mocno wierzę w zwrot wspólnotowy, on jest bardziej zgodny z naturą człowieka niż autorytarne wizje, które widać także w cyfrowym świecie.

Dziękuję za rozmowę.

Logotypy Rządowego Programu Wspierania Rozwoju Organizacji Poradniczych

Materiał powstał w ramach Projektu Centrum Wspierania Rad Pracowników dofinansowanego ze środków Rządowego Programu Wspierania Rozwoju Organizacji Poradniczych na lata 2022–2033 przez Narodowy Instytut Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 202 / (46) 2023

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Nowe technologie # Rynek pracy Centrum Wspierania Rad Pracowników

Przejdź na podstronę inicjatywy:

Co robimy / Centrum Wspierania Rad Pracowników

Być może zainteresują Cię również: